Władysław Katarzyński "Mój Olsztyn": Świniobicie, czyli idzie mroźna zima

2020-11-29 20:10:23(ost. akt: 2020-11-27 12:11:33)
Babcia Jasia Katarzyńska, specjalistka od przetworów

Babcia Jasia Katarzyńska, specjalistka od przetworów

Autor zdjęcia: archiwum Władysława Katarzyńskiego

Kiedy zbliżała się zima, w domach naszych mam i babć rozpoczynało się robienie przetworów. I kiedy potem zajrzało się do spiżarni, aż mieniło się w oczach od tej ilości słoików i słojów. A od wiszących aż pod sufit kiełbas kręciło w nosie.
Jak każda kolejarska rodzina mieliśmy w mieszkaniu tzw. zachowanek, czyli komórkę na przetwory, a za kamienicą niewielki ogródek. W tymże ogródku zapobiegliwi rodzice posadzili przed lat drzewka owocowe, które — jak już miałem siedem, osiem lat — zaczęły owocować. Szczególnie upodobaliśmy sobie pyszne wiśnie, ale też nie mniejszą ochotę miały na nie stada łakomych szpaków, z którymi toczyliśmy prawdziwe wojny. Ptaszyska te płoszyliśmy osadzonymi na kijach szmatami i głośnym krzykiem, ale nie sposób było pilnować drzew przez okrągłą dobę, toteż kiedy odstąpiliśmy, natychmiast się na nasze wiśnie rzucały. Z tych owoców, jakie pozostały, mama robiła świetne kompoty na okres jesienno-zimowy.

W sadzie rosły też jabłonki i jedna grusza, ale nie pamiętam, żeby kiedyś gruszki urodziła. Innymi przetworami, jakie robiła moja mama, były dżemy z agrestu i porzeczki oraz z dzikiej róży, której kilka krzaczków rosło w kącie ogrodu, podobnie jak krzewy bzu. Z tego ostatniego, który — jak wiadomo, — leczy zimowe przeziębienia, mama robiła sok. Ponieważ jednak owoców bzu zawsze było za mało i starczało ich tylko na zrobienie kilku buteleczek soku, wyprawialiśmy się również po nie na działki koło stadionu Warmii.

Ten nawyk chodzenia po bez pozostał mi do dzisiaj i zawsze pod jesień wybieram się na łąki za wsią Prejłowo, gdzie tych krzewów jest zatrzęsienie. W tym roku przegapiłem moment, kiedy bez dojrzał i kiedy tam przyszedłem, był już stary i pomarszczony od słońca. Tradycyjnie nazbierałem za to dość sporo grzybów, które teraz w postaci marynat i ususzonych stoją na półkach w szafie. Proces ich obróbki to domena mojej żony Ireny.

A wracając do jabłek. Mieliśmy ich w naszym kolejarskim ogródku zawsze pod dostatkiem. O to ostatnie, które zostało na drzewie po otrząśnięciu innych, toczyły się wśród chłopaków prawdziwe boje. Rzucaliśmy w nie kijami i czym popadło, a ten, który je strącił, dzielił sprawiedliwie owoc finką wśród pozostałych.

Kiedyś jeden z kolegów przyniósł na podwórko komiks, którego bohaterem był Wilhelm Tell, szwajcarski bohater narodowy zręcznie strzelający z kuszy. Kiedyś ów Tell nie złożył pokłonu austriackiemu staroście i za karę musiał zestrzelić jabłko z głowy syna Waltera, żeby ocalić życie swoje i jego. Jak wiadomo, próba zakończyła się powodzeniem.
— Ja będę Tellem! — oświadczył najsilniejszy z nas, posiadacz łuku ze sklepu harcerskiego. — A kto będzie Walterem?

Nigdy nie wyróżniałem się wzrostem, więc wolałem zrejterować do domu.
Tak wielka ilość jabłek z naszego sadu nie robiła wrażenia na naszej babci, która miała niewielki sad w Zambrowie koło Łomży i przyjeżdżała do nas przed świętami, przywożąc pociągiem dwie wielkie ich torby.
— Od przybytku głowa nie boli! — powiadała babcia i wysypywała z hałasem jabłka do balii stojącej w kuchni. Mama wzdychała, a potem obie brały się do roboty.

Dodam, że babcia przyjeżdżała do nas „ekspresem” Białystok-Olsztyn, wlokącym się siedem długich godzin. W składzie, który zatrzymywał się na stacji Czerwony Bór, gdzie wsiadała babcia, był jeden wagon III klasy, z przedziałami wyposażonymi w stojące wzdłuż ścian ławy, którym jechały — tak jak ona — starsze panie wiozące na sprzedaż albo do rodziny kosze owoców, jaj, kury. Towarzystwo, jak widziałem kiedyś, jadąc takim pociągiem do babci, było wesołe, nie szczędzono sobie poczęstunku w postaci wałówy i bimbru. Coś jak w scence z „Zakazanych piosenek”.

Babcia niezmienne przywoziła też rodzicom owocowe nalewki (o sztuce ich wytwarzania może następnym razem) Ale wracając do przygotowań zmierzających do przeżycia ciężkich zim, które się w tamtych czasach trafiały. Na kilka tygodni przed świętami tata wybierał się z sąsiadem do zaprzyjaźnionych gospodarzy w Klebarku Wielkim lub Rusi, Warmiaków którzy hodowali świnie. Zamierzali wytypować prosiaka, którego potem kupowali na spółkę.

Gospodarz prezentował im swoje stadko, a „wybrańca” tuczył potem szczególnie staranie.
— Mamy takiego na oku, ruchliwy, wesoły! — mówił po powrocie z rekonesansu tata.
— Do czasu! — uśmiechała się znad garnków mama.

Po świniaka jechali z sąsiadem na kilka dni przed świętami. Zabijano go przy nich uderzeniem obucha siekiery w głowę, następnie spuszczano krew, usuwano sierść i wykonywano inne zabiegi, żeby wreszcie przystąpić do rozbierania mięsa.
O takim świniobiciu opowiadał mi swego czasu satyryk Jaś Jałoszyński, którego 30. rocznica śmierci przypada w tym roku. Jak się nie mylę poświęcił temu tematowi jedno z opowiadań w książce „Festiwal dla wuja”.

Ale wracając do uboju na Warmii, który obserwował mój tata z sąsiadem. W gospodarstwie w tym dniu zabijano jeszcze jedną czy dwie świnie, bo klientów nie brakowało, a obserwowała to cała rodzina gospodarza, licząc na świeżynkę, a także niekiedy ktoś z posterunku milicji, bo za komuny można było hodować przez jakiś okres świnie tylko na użytek własny. Bo i pan władza też liczył na co nieco. Potem u tego naszego sąsiada, który miał działkę gdzieś za miastem, odbywał się proces wędzenia kiełbas.

I żeby już zakończyć ten „świński” wątek. Jako nauczyciel polonista w szkole podstawowej w Jarotach stanąłem kiedyś przed dylematem, czy przepuścić do ostatniej, ósmej klasy pewną oporną, jeśli chodzi o wiedzę z języka polskiego, uczennicę. Reszta nauczycieli machnęła ręką:
— Jest córką gospodarza, na studia i tak nie pójdzie! — mówili.
Kiedy tak zastanawiałem się, siedząc sam w pustej klasie, pojawił się stroskany ojciec.
— Niech pan ją przepchnie! — poprosił błagalnie.
— Nie rozumiem! — odparłem zaczerwieniony.
— Niech pan ją przepchnie do tej ósmej klasy! — dokończył, po czym położył na stół pokaźny pakunek. W środku było pół świniaka. Odmówiłem z oburzeniem, ale trójczynę postawiłem. Dzisiaj córka tego rolnika jest w Niemczech właścicielką firmy komputerowej.

Nasze przygotowania do zimy nie polegały tylko na robieniu zapasów żywnościowych, ale też przeglądu sprzętu sportowego, sanek, łyżew, nart oraz zakupu z rodzicami ciepłych ubrań i butów. Z tym w owych czasach był niemały kłopot, bo w sklepach były pustki. Sytuację ratował bazar. Jeśli chodzi o inne części zimowej garderoby, na wysokości zadania stawała babcia, robiąc na drutach swetry, rękawiczki i szaliki.

A wracając do niezapomnianego smaku przetworów. Zawsze, kiedy jestem na wsi, dziwię się, że pod drzewami leży tyle gnijących jabłek.
— Dżemy? — dziwią się panie domu. — Nie opłaca się. Mamy tu sklep, jest tego pod dostatkiem.

Na grzyby też mało kto ze wsi chodzi, to raczej domena ludzi z miasta. Zgadza się. Wracam do domu z pełnym wiaderkiem późnojesiennych grzybów. Żona Irena zrobi z nich marynaty lub ususzy. W innej szafce stoją przetwory owocowe. Zimy się nie obawiamy, mimo że weków z mięsem — jako to robili moi rodzice — nie przygotowujemy, a wędliny kupujemy wyłącznie w sklepie.

Władysław Katarzyński

***

Dołącz do nas!

"Maseczka to znak solidarności". To nasza kampania społeczna związana z koronawirusem. Zachęcamy wszystkich do wysyłania zdjęć w maseczkach! Będziemy je publikować na gazetaolsztynska.pl i w Gazecie Olsztyńskiej. Nie dajmy się zarazie. Żyjmy normalnie, ale "z dystansem".

Zdjęcia wysyłajcie (imię, nazwisko, miejscowość i ewentualnie zawód) na maila:
redakcja@gazetaolsztynska.pl




Czytaj e-wydanie
Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Codzienne e-wydanie Gazety Olsztyńskiej, a w piątek z tygodnikiem lokalnym tylko 2,46 zł.

Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl

Komentarze (15) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. T1 #3019202 | 31.179.*.* 11 gru 2020 11:31

    Fajnie się to czyta ... takie przypomnienie świata, którego nie ma. Prawdziwych przyjaźni, prawdziwej wrogości i tego co łączy ludzi z jednej małej ojczyzny. Dla mnie Olsztyn jest taką Ojczyzną i mimo, że nie mieszkam tam już przeszło 20 lat czuję się z nim związany ...

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

  2. rita #3016665 | 83.5.*.* 6 gru 2020 09:06

    Często wspomina Pan w swoich tekstach żonę Irenę. Przepraszam, że spytam. Miał Pan inną?

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-3) odpowiedz na ten komentarz

  3. zatorzak #3016025 | 85.203.*.* 4 gru 2020 12:58

    Urodzilem sie w 197. r. W Olsztynie. Wprowadzilem sie niewiele pozniej do treposkiego bloku,jakies 6 lat pozniej. Wychowalem sie na podworku z ktorego matka wyciagala mnie calymi silami, niestety nieudolnie. W okolicy bylo wiele ciekawych rzeczy do robienia np. kioski. Bylo ich kilka w okolicy, najlepszy byl ten kolo tunelu, tam sie wchodzilo z buta. CDN.

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-2) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

    1. smacznego #3015606 | 89.229.*.* 3 gru 2020 11:51

      Jadłabym takie mięsko ze słoika z galaretką. Co za pycha słoik na gumkę i przykrywką klamrą zamykany i zagotowany pod przykryciem. Co to było za jedzenie a teraz ani takich świń nie ma bo mięso chemiczne i wszystko inne. Nawet ludzie jacyś dziwni są że jak by mogli to jeden by zjadł drugiego. Nie rozumiem nic po Bożemu!!!!!!!!!!

      Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)

      1. Koska #3015185 | 31.60.*.* 2 gru 2020 09:23

        Świniobicia raczej dobrze nie wspominam jako dziecko z daleka widziałam tą egzekucję, która robiła na mnie duże wrażenie, jak biedny prosiak kwiczał i darł się ze strachu. To nie są dobre wspomnienia. Natomiast faktycznie pamiętam jak w moim rodzinnym domu były robione zapasy na zimę z owoców warzyw. A było tam wszystko dżemy, kompoty, ogórki grzybki, im więcej słoików z jedzeniem tym większe zadowolenie było. I przyjemnie było otworzyć słoik z z zachowanym kawałkiem lata. Bardzo lubiłam sok pomidorowy autorstwa mojej mamy. A zimy były śnieżne i bardziej srogie. Zostały tylko wspomnienia. Dziś mamy inne czasy...

        Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz

      Pokaż wszystkie komentarze (15)