Władysław Katarzyński "Mój Olsztyn": Świnka skarbonka, czyli październik miesiącem oszczędności

2020-10-03 20:10:23(ost. akt: 2020-10-02 10:28:18)
Szkolne wykopki

Szkolne wykopki

Autor zdjęcia: z archiwum Anny Szymańskiej

Pamiętam, że kiedy zbliżał się październik, to razem z nim akcja „Październik miesiącem oszczędzania”. Każdemu z uczniów SKO, czyli Szkolna Kasa Oszczędności, zakładała książeczkę oszczędnościową, żebyśmy gromadzili na niej pieniądze, za które jeździliśmy potem na wycieczki i obozy.
Jak to się zaczęło. W 1924 roku na międzynarodowym kongresie w Mediolanie odbyło się zebranie przedstawicieli banków z 29 krajów. Po I wojnie światowej, kiedy wiele osób i firm straciło swoje pieniądze, zaszła potrzeba zaciśnięcia pasa i oszczędzania. Ustalono, że 31 października będzie Światowym Dniem Oszczędzania, a banki będą tę ideę promować. Jednak po jakimś czasie w Polsce zarządzeniem ministra łączności z 29 września rozciągnięto to na cały miesiąc, a potem na rok. W swoim klaserze miałem kiedyś znaczek PKO z mrówką na tle mrowiska i napisem: „Oszczędzaj i ucz oszczędzać”.

Oszczędzania uczyłem się już w domu.


Pamiętam, jak babcia kupiła mnie i bratu świnki skarbonki z wkładem w wysokości 1 złoty każda. Wciskaliśmy do niej każdy bilon, jaki udało nam się zdobyć, m.in. drobniejszą resztę ze sklepu po zakupach, które rodzice wielkodusznie pozwalali nam zatrzymać.

Kiedy tata zaczął siwieć, wymyślił sposób, aby pozbywać się na bieżąco siwiejących włosów, a nam dać okazję do zarobku. Wieczorem, gdy zabierał się za czytanie gazety, stawialiśmy się przy tapczanie my, dwaj adepci sztuki fryzjerskiej, aby mu te siwe włosy wyrywać, po pięć groszy od sztuki. Odliczaliśmy wyrwane włosy na głos: jeden, dwa, trzy i tak dalej. Kiedyś wpadłem na szatański pomysł, aby podkręcić tempo wyrywania. Tata, zajęty lekturą, nie zwracał uwagi na to, że część włosów, jakie wyrywałem, nie zdążyła jeszcze zsiwieć i miała swój naturalny koloru. Całe szczęście, że po pewnym czasie zarówno nam, jak i jemu, znudziła się ta usługa, bo chyba przedwcześnie by wyłysiał. A tak zachował bujne owłosienie do końca życia.

A wracając do świnki skarbonki. Pod koniec roku rozbijaliśmy ją uroczyście młotkiem, a uskładane pieniądze wpłacaliśmy do SKO.

No właśnie, kiedy zbliżał się październik,


do akcji wkraczała w naszej podstawówce Szkolna Kasa Oszczędności (pierwsza z nich powstała w Polsce w 1906 roku w Sokalu), organizując wspólnie z liderującą programowi oszczędzania Powszechną Kasą Oszczędności konkurs trwający do końca roku szkolnego. SKO miało u nas swój zarząd i swoją tablicę informacyjną, na której na bieżąco były monitorowane wyniki tego konkursu. W konkursie rywalizowały ze sobą wszystkie klasy. Najczęstszym sposobem na pozyskiwanie pieniędzy było zbieranie makulatury, gazet i tektury.

Nasz tata, który dużo czytał, gromadził w domu jedynie roczniki Przekroju i Dookoła Świata, pozostałe gazety były do naszej dyspozycji. Pozwalał nam także zabierać opakowania, np. po butach. Makulaturę, powiązaną sznurkami, oddawaliśmy do punktu skupu, który mieścił się w podwórku przy ulicy Jagiellońskiej, naprzeciwko kościoła św. Józefa. Co sprytniejsi i nieuczciwi wkładali na początku do środka różne obciążniki, na przykład fragmenty desek z budowy, ale do czasu. Wytrawny wagowy potrafił to „na oko” wykryć w fazie wstępnej i „przestępcę” pogonić. Nie udawało się również to sztuczne zwiększanie wagi w przypadku gromadzenia makulatury przez szkołę (bo też były takie akcje), gdzie — zanim trafiła na skup (skupy podpisywały ze szkołą umowę) — była segregowana przez specjalnie powołaną komisję uczniowską.

Pewnego dnia znalazłem na strychu niemieckie wydania poezji Goethego i Schillera i wcisnąłem je pomiędzy gazety. Na szczęście tata był czujny, wykrył to, odebrał i książki poetów romantyzmu włączył do swojej biblioteczki.

Do skupu odnosiliśmy także znalezione butelki po alkoholu. Nikomu nie przychodziło wówczas do głowy, by po spożyciu alkoholu je rozbijać, bo w cenie zakupu była ujęta kaucja. Te flaszki, które trafiały na śmietnik, były zazwyczaj zabierane przez zajmujących się tym procederem w celach zarobkowych dorosłych zbieraczy, wśród nich przez pewnego Warmiaka, który przyjeżdżał na Zatorze „zieloną budką”. My czatowaliśmy na puste butelki w „rewirach”, to znaczy w zaroślach w sąsiedztwie cmentarza i stadionu Warmii, gdzie delektowano się różnymi płynami (w tym denaturatem), a różni bezrobotni panowie, którzy po takiej degustacji byli w stanie upojenia alkoholowego, nie mieli siły wymyć butelkę i zanieść ją do skupu.

Zbieraliśmy także złom. Kiedyś z kolegą wykręciliśmy z podkładów kolejowych nakrętki, w naszym języku „szajby”, i zanieśliśmy je do punktu skupu niedaleko dworca kolejowego. Wagowy, chociaż zapewne domyślał się, skąd je wzięliśmy, nie mrugnął okiem. Tak samo, a widziałem to na własne oczy, kiedy przyjął porozbijane żeliwne krzyże z nieistniejącego dzisiaj cmentarza ewangelickiego przy al. Wojska Polskiego. My nie ośmielilibyśmy się tego zrobić.

Zarobione pieniądze składaliśmy


na książeczkach SKO. Tu dodam, że nie wszystkie wpłaty były „moralnie” w porządku. Co bogatsi rodzice, w przeciwieństwie do naszych, biedniejszych, dawali po prostu swoim dzieciom większe sumy pieniędzy i potem zwyciężały one w indywidualnym konkursie oszczędzania. Zgrzytaliśmy bezsilnie zębami, kiedy na zakończenie roku szkolnego ci przodownicy otrzymywali nagrody książkowe.
Wszyscy byli jednak równi i mieli takie same szanse, kiedy jeździliśmy w celach zarobkowych na wykopki, nasza szkoła przeważnie do PGR Klewki. Na wykopki przeznaczano od trzech do pięciu dni. Wówczas lekcji nie było. Zwolnieni z obowiązku kopania ziemniaków byli tylko chorzy uczniowie.

Jeśli chodzi o logistykę, PGR wywiązywał się z tego zdania bezbłędnie. Otwarte samochody podjeżdżały pod szkołę, zabierały nas i wiozły na miejsce akcji. A tam już czekały przeorane zagony, a między nimi leżały ziemniaki. Zbieraliśmy je w parach, na jeden kosz przypadali chłopak i dziewczyna. Co kilkadziesiąt metrów stała przyczepa z pracownikiem pegeeru, który pełne kosze odbierał i wysypywał do środka. Rywalizowaliśmy, kto prędzej dotrze do końca zagonu, stąd niejeden raz ziemniak — zamiast do przyczepy — trafiał rzucony na sąsiednie pole. Każda wypełniona po brzegi przyczepa była odnotowywana w zeszycie i po siedmiu godzinach naszej pracy rozliczana w księgowości PGR-u.

Ale wcześniej, około godziny 12 następował kwadrans przerwy, kiedy podjeżdżała nyska z czarną kawą i kanapkami. Na zakończenie wykopek było organizowane ognisko z pieczeniem kartofli i ze smażeniem kiełbasek, co lubiliśmy najbardziej. A w ogóle to lubiliśmy jeździć na te wykopki! Nie przypominam sobie natomiast, abyśmy kiedykolwiek zbierali do butelek stonkę. Może robili to dorośli? Zarobione na wykopkach pieniądze trafiały na klasową książeczkę oszczędności. Z tego finansowano, jak wspomniałem, wyjazdy na obozy i wycieczki szkolne.

Po latach, już jako licealiście, rodzice założyli mi książeczkę mieszkaniową PKO.


Zarówno oni jak i babcia wpłacali na nią co miesiąc pewne kwoty. Na skutek dewaluacji złotego zgromadzony wkład nie pozwolił mi kupić mieszkania. Książeczka trafiła na dno szuflady, a po latach i tak przydzielono mi mieszkanie spółdzielcze. Dodam, że na ostatnich w moim życiu wykopkach byłem w latach 70. jako nauczyciel Szkoły Podstawowej w Jarotach.

Potem zarabialiśmy pieniądze na wyposażenie harcówki z uczniami w mojej drugiej szkoły w Giławach, zbierając kamienie na polach miejscowej spółdzielni produkcyjnej. Przyjechał akurat z olsztyńskiego radia redaktor Jacek Panas, który szukał tematu.
— Dlaczego zbieracie te kamienie? — zapytał.
— Żeby roślinkom nie przeszkadzały rosnąć i żeby do nich dochodziło słoneczko! — odparł rezolutnie jeden z uczniów.

W rzeczywistości na tych kamieniach łamały sobie zęby maszyny rolnicze.
Czy takie formy oszczędzania jak w moich czasach szkolnych i później nauczyły mnie oszczędzać? Bynajmniej, chociaż rozrzutny nie jestem, ale nie mam też zwyczaju wzorować się na mrówkach z mojego filatelistycznego klasera z dzieciństwa. Również świnka skarbonka mojego wnuka Saimona stoi od miesięcy pusta.

Tymczasem jeden z moich kumpli wyznał mi, że na wypadek nieprzedłużenia z nim umowy o pracę, posiada w banku trochę oszczędności, które pozwolą mu przeżyć bezstresowo przynajmniej przez kilka miesięcy.

Władysław Katarzyński



Czytaj e-wydanie
Gazeta Olsztyńska zawsze pod ręką w Twoim smartfonie, tablecie i komputerze. Codzienne e-wydanie Gazety Olsztyńskiej, a w piątek z tygodnikiem lokalnym tylko 2,46 zł.

Kliknij w załączony PDF lub wejdź na stronę >>>kupgazete.pl


Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. GieTek #2980381 | 5.173.*.* 4 paź 2020 09:30

    Kiedyś, a nawet wcale niedawno opłacało się oszczędzać. Dziś zachłanne państwo z premedytacją dewaluuje nasze oszczędności.

    Ocena komentarza: warty uwagi (17) odpowiedz na ten komentarz

  2. starszy #2980355 | 83.23.*.* 4 paź 2020 07:25

    To były czasy , mimo wszystko , było wspaniale , jest co wspominać . Było jakoś przytulnie ciepło wspólnie . Mniej było tej okropnej nienawiści , tego paskudnego podziału . Nawet ksiądz był księdzem a nie chciwym obłudnikiem . Przykre to wszystko , ale niestety prawdziwe .

    Ocena komentarza: warty uwagi (21) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (2)