Jak to kiedyś wywołaliśmy konflikt graniczny [FELIETON]

2021-03-14 18:08:28(ost. akt: 2021-03-13 14:48:40)
Pod granicą. Dziennikarze GO od lewej: Eugeniusz Rudzki, Władysław Katarzyński, Leszek Strychalski

Pod granicą. Dziennikarze GO od lewej: Eugeniusz Rudzki, Władysław Katarzyński, Leszek Strychalski

Autor zdjęcia: archiwum Władysława Katarzyńskiego

To było 35 lat temu, kiedy odebrałem legitymację prasową dziennikarza „Gazety Olsztyńskiej”. I chociaż od jakiegoś czasu jestem już emerytem, nadal z dziennikiem współpracuję. Jest to więc jakiś jubileusz.
Do dziennikarstwa trafiłem przez przypadek. Był marzec 1986 roku, pracowałem wtedy jako p.o. dyrektora Szkoły Podstawowej w Giławach, wsi leżącej 21 kilometrów od Olsztyna. Zima była ostra, wystąpiły problemy z piecem centralnego ogrzewania, więc zostawiłem uczniów pod opieką nauczycieli, a sam udałem się do gminy w celu zorganizowania ekipy remontowej, która przeprowadzi naprawę.

Traf chciał, że redakcja „Gazety Olsztyńskiej” wysłała w teren młodego dziennikarza, który napisałby reportaż o nauce na wsi zimą. Już wcześniej zamieszczałem w gazecie drobne utwory satyryczne i recenzje książkowe, więc trochę mnie tam znano. Nie wiedział jednak o tym młody adept dziennikarstwa, który zajechał do naszej szkoły.

— Co tu tak zimno, gdzie jest dyrektor? — zapytał kilku uczniów siedzących na przerwie w zimowych kurtkach i czapkach.
— A, gdzieś sobie wyjechał, a tu piec pękł! — poskarżyli się.
Dziennikarz pstryknął kilka zdjęć i pomknął do redakcji, żeby zawieźć newsa.
— Panie Władku, co tam się u was dzieje? — otrzymałem w trzy godziny później telefon z gazety, już po powrocie z gminy, gdzie załatwiłem ekipę remontową. Po moich wyjaśnieniach zdjęcia nie dość, że nie zostały opublikowane, to jeszcze poproszono mnie, żebym napisał felieton o tym, z jakimi problemami borykają się szkoły na wsi i to nie tylko zimą. Felieton miał tak szeroki oddźwięk, że zaproponowano mi w „Gazecie Olsztyńskiej” etat.

Kufelek grzanego piwa

Zostałem dziennikarzem terenowym, a zawodu uczyli mnie Romek Wachowiec, zwany przez nas Druhem, bo pasjonowało go harcerstwo, a i do nas zwracał się per druhu, Zbigniew Zemanowicz, który już po przeczytaniu kilku zdań maszynopisu był w stanie ocenić, czy materiał jest coś wart, a jego skróty wnosiły do materiałów coś istotnego, Janusz Segiet, kierownika działu kulturalnego „Archipelag”, zapamiętały szachista , który wcześniej umożliwił mi w Gazecie debiut satyryczny, i Elżbieta Szewczenko-Rybak.

Z tamtych lat mile wspominam Zbigniewa Bielewicza, zwanego przez nas Mecenasem, specjalistę od kronik historycznych na podstawie przedwojennych egzemplarzy GO, a także kolegę z tego samego pokoju, specjalistę od ekonomii Karola Krusia, ale też namiętnego palacza, speca od spraw polityki międzynarodowej Janusza Brylińskiego zwanego przez nas Bryłką, Staśka Protakiewicza, zwanego Protem, specjalistę od organizowania konkursów na wzorową wieś ogłaszanych przez „Gazetę Olsztyńską”, a także fotoreportera Eugeniusza Rudzkiego.

Może przy okazji o niektórych garść anegdot. Opowiadano sobie, jak kiedyś Bryłka zawitał z innym kolegą dziennikarzem do restauracji Pod Żaglami. Kiedy wychodzili, był ostry mróz. W pewnej chwili zobaczyli stojącą pod restauracją konną dorożkę. Dorożkarz zapewne wszedł do środka, aby się ogrzać ciepełkiem z grzejników i „setką”. Obaj żurnaliści pożałowali szkapy, która stała na zimnie. Bryłka wyniósł jej kufelek grzanego piwa, napoił, po czym chwycił uzdę i z kolegą zaprowadzili konia z wozem na komisariat, żeby zameldować fakt znęcania się człowieka nad zwierzęciem. Kiedy już zabierano się do spisywania protokołu, zauważono na dworze dorożkarza, któremu chyba intuicja podpowiedziała, gdzie szukać zguby. Dorożkarz z miejsca, nim sprawdzono u niego stan trzeźwości, galopem odjechał w siną dal, a panów odwieziono radiowozem do domów. Opowiadając o tym, Bryłka za każdym razem zmieniał wersję wydarzeń, ale ta wydaje się być wysoce prawdopodobna.

Jeśli chodzi o Prota, to posiadał cudowną umiejętność przekonywania wiejskich samorządów do udziału w konkursach na wzorową wieś. Kiedy już uznał, że są perspektywy, że wioska ma szansę na wygraną lub choćby na miejsce w pierwszej dziesiątce, co widać było po entuzjazmie, z jakim się do czynu zabierano, potrafił załatwić dla niej w gminie silos z cementem lub kilka ciężarówek płytek chodnikowych czy też dachówek. A o te materiały było wówczas bardzo ciężko.

Pamiętam, jak kiedyś wygrała konkurs jedna z miejscowości spod Lubawy. Na wręczenie dyplomu i kasy, która miała zasilić wiejski budżet, zjechał sam biskup. Akurat zaczęło lać, więc sołtys rozpiął nad nim parasol i zauważył: — Niestety, księże biskupie, pogoda sfiglowała nam płatka!

Prot nadzorował też Święta „Gazety Olsztyńskiej”. Kiedyś takie odbyło się w jednym z miast na Warmii. Zwyczajowo rozgrywano mecz piłkarski dziennikarze — rajcy miejscy o beczkę piwa. Zwyczajowo też, obojętnie, jaki był wynik, piwo należało po meczu wypić wspólnie. O tym zwyczaju nie wiedzieli tylko dwaj młodzi dziennikarze, pasjonaci piłki nożnej: Marek Dabkus i Władysław Katarzyński. Był remis, kiedy nastąpiła przerwa. Upał nie do zniesienia! W tej sytuacji kapitanowie obu drużyn uznali, że mecz należy zakończyć i można wziąć się do otwieranie beczki. Piłkarze stanęli w kolejce, tylko my dwaj pognaliśmy na bramkę przeciwnika. Prowadząc piłkę, nie niepokojony przez nikogo, strzeliłem zwycięską bramkę. Marek dołożył jeszcze jedną. Jakie było nasze rozczarowanie, kiedy sędzia ich nie uznał, bo też był w zmowie! W końcu jednak piwo nas zbratało i o incydencie zapomniano.

Szczególnie przypadliśmy sobie do gustu z jednym z radnych, też pasjonatem kopanej piłki, który nam zaimponował, bo układ tabel ligowych znał na pamięć. Szybko przeszliśmy na ty. Ale na tym się nie zakończyło. W kilka tygodni później udałem się w teren w pobliżu tamtego miasta, skąd w jednej z wsi nad jeziorem dostaliśmy sygnał o rurze ściekowej prowadzącej od domku letniskowego do jeziora. Z zapałem zabrałem się do zbierania materiału. Właściciela nie było, informacji udzielił mi sąsiad obok, który chyba miał z nim na pieńku. Kiedy zdjęcie z podpisem, ukazało się w gazecie, naczelny zawołał mnie do telefonu:

— Aleś mi zrobił, Władek, numer! — usłyszałem głos znajomego z boiska radnego po drugiej stronie. — Jak ja się teraz na sesji pokażę! Jestem w komisji ochrony środowiska!

Garnitur na miarę

Drzwi naszego z Karolem Krusiem pokoju sąsiadowały z pokojem redakcyjnym dziennikarzy sportowych. Zbliżał się prima aprilis, zwyczajowo w redakcji robiono sobie dowcipy. Zatelefonowałem do szefa ich działu Janusza Poryckiego.
— Panie Januszu! — zmieniłem głos. — Tu mówi działacz z Pupek. Mija już tydzień, jak zostawiłem u was informację z turnieju ping-ponga o puchar sołtysa Pupek. I nic się nie ukazało!
— Przepraszam! — na to Janusz. — Musiało się gdzieś zapodziać. Za godzinę poszukam, teraz robię A-klasę!
— Bałagan macie w tej redakcji — kontynuowałem. — Poskarżę się redaktorowi naczelnemu!

Chciałem jeszcze coś powiedzieć, kiedy poczułem, że ktoś mnie chwyta za ucho. Stał nade mną Janusz, drzwi od obu naszych pokojów były otwarte.
A teraz coś o Karolu Krusiu, którego teraz zdarza mi się czasem spotkać na bazarze. Kiedyś wybraliśmy się w ramach tzw. wymiany redakcyjnej do Kaliningradu: ja, Roman Wachowiec i Karol. Ten ostatni, chłopisko blisko dwumetrowe, nie mógł sobie znaleźć w pokoju odpowiedniego łóżka, więc długo przewracał się na tym, które wybrał. W końcu w głębokim śnie wyprostował nogi i uderzył stopami w drzwi szafy. Budzimy się rano, a Karola nie ma. Tam, gdzie spał, leży... trumna. Drzwi do szafy, które wybił stopami, wyglądały jak wieko.

Podczas tejże wymiany dziennikarskiej zajrzeliśmy do Bałtyjska. Był tam sklep przeznaczony wyłącznie dla marynarzy. W dziale odzieżowym zauważyliśmy jeden, jedyny garnitur. Karol, który poszukiwał odpowiedniego dla swoich parametrów, fachowym okiem ocenił jego rozmiary, a potem zapytał, czy może go przymierzyć. Sprzedawczyni, widząc postawnego gościa, zapewne wzięła go za marynarza, bo nie tylko pomogła garnitur przymierzyć, ale również po uiszczeniu zapłaty starannie zapakowała. Pewnie spodziewała się premii, że taki towar wreszcie zszedł.

W redakcji: O czym tu dzisiaj napisać?

Chcę studiować dziennikarstwo

Wiele kilometrów przemierzyliśmy w tamtych latach z Gieniem Rudzkim, najszybszym fotoreporterem, jakiego znałem. Obok pracy w gazecie, miał jakąś część etatu także w filharmonii, gdzie grał na trąbce. Podczas koncertu, gdy trąbka „nie miała roboty”, Gieniek udawał się na widownię, fotografował zespół i wracał jakby nigdy nic na swoje miejsce, żeby coś zagrać. A nazajutrz zdjęcie z koncertu było w Gazecie.

PRZECZYTAJ KONIECZNIE: Spacerkiem po starym i nowym Zatorzu

Spacerkiem po starym i nowym Zatorzu

Często szukaliśmy tematów na granicy z obwodem kaliningradzkim. Pewnego dnia dojechaliśmy do Szczurkowa, w sąsiedztwie słupków granicznych. Daleko, po rosyjskiej stronie, było widać pojedynczy budynek. Gieniek skierował tam swój teleobiektyw. Po kwadransie usłyszeliśmy lecący z tamtego kierunku śmigłowiec. Był coraz bliżej.
— Wiejmy stąd! — krzyknął Gieniu. — Wywołaliśmy konflikt graniczny!
Kiedyś wybraliśmy się z Gieniem do Olsztynka. Na wylocie z Olsztyna stała jakaś młoda kobieta. Zatrzymaliśmy się. Widząc samych mężczyzn, chciała się wycofać, ale zobaczyła logo „Gazety Olsztyńskiej”.
— Panowie są dziennikarzami? — ucieszyła się.
— Tak! — odparliśmy.
— A ja chcę studiować dziennikarstwo!
— No, to dzisiaj może pani zaliczyć praktykę! — odparł Gienio.
Kiedy wyjechaliśmy już z Olsztyna, po kwadransie mówi:
— Widzi pani tego rolnika na traktorze? — pokazał w głębi orającego pole. —Niech pani tam skoczy i zrobi z nim wywiad.
— O czym ma być ten wywiad? — zapytała kandydatka na dziennikarkę.
— No, jakich plonów się spodziewa!
Kiedy wróciła do samochodu, była jak nieboskie stworzenie umorusana błotem.
— Pani nie wejdzie! — zaprotestował kierowca.
— To ja sobie pójdę na autostop!
Nazajutrz dziewczyna pojawiła się w redakcji z kartką maszynopisu w ręku — przyniosła ten wywiad z rolnikiem.
Tyle anegdot dziennikarskich na dziś. Jeszcze do nich wrócę.

Władysław Katarzyński