Wielka draka w Madison Square Garden

2024-07-13 12:00:00(ost. akt: 2024-07-12 09:05:23)
Riddick Bowe to jeden z najlepszych pięściarzy I połowy lat '90

Riddick Bowe to jeden z najlepszych pięściarzy I połowy lat '90

Autor zdjęcia: Freepik

KARTKA Z KALENDARZA\\\ Krótkofalówka na głowie Gołoty, zatrzymane serce Lou Duvy, zakaz organizacji walk w mekce boksu i wydarzenie roku w magazynie „The Ring” - a to wszystko przez kilka fatalnych ciosów. 11 lipca minęło 28 lat od walki Bowe - Gołota.
Walka Andrzeja Gołoty z uznawanym wówczas za najlepszego ciężkiego na świecie Riddickiem Bowe już na zawsze przeszła do annałów historii boksu. Młody i niepokonany wówczas Gołota (28-0, 25 KO) był bohaterem niedawnej gali (III 1996) wschodzących ciężkich, na której w dobrym stylu pokonał Danella Nicholsona i dał się poznać szerzej amerykańskim kibicom zakochanym w boksie. Zwracano uwagę na doskonałe warunki fizyczne naszego olimpijczyka z Seulu i jego świetne umiejętności stricte pięściarskie. Ci, którzy śledzili jego wcześniejsze boje – w tym walkę z Samsonem Po'uha – zdążyli też zauważyć, że Gołota potrafi w ringu walkę o wygraną zamienić w brudną i nieprzepisową bitkę o życie, za co bez wątpienia można uznać gryzienie rywala w szyję (dwa lata przed sławetnym odgryzieniem ucha Holyfielda przez Tysona) i uderzanie go z główki.
Gołota elektryzował wiecznie głodnych gladiatorskiej krwi amerykańskich kibiców również pod innymi względami. Był jednym z nielicznych białych w zdominowanej przez czarnoskórych wadze ciężkiej, co – poparte jego umiejętnościami – naturalnie predestynowało go do roli „ostatniej nadziei białych”. Po drugie - nasz rodak był dla Amerykanów tajemnicą ze świetnym rekordem, ale niesprawdzoną na wielkich bokserskich wodach. Pojedynek z Bowe miał być dla Polaka portem, z którego na nie wypłynie. Krytycy jego boksu zwracali natomiast uwagę, że prezentuje nieco sztywny i wyprostowany europejski styl. Twierdzili też, że brak mu dynamiki i skoordynowania.

BOWE - MISTRZ BEZ KORON(Y)

Z kolei Riddick Bowe (38-1, 32 KO) zaledwie osiem miesięcy wcześniej zakończył trylogię z Evanderem Holyfieldem (finalnie 2:1 dla Bowe), pokonując go przed czasem (8. runda) po zaciekłej bitwie, w której obaj panowie „całowali” deski. Na tamten moment nieaktywny od około roku srebrny medalista z Seulu (Bowe uległ Lennoksowi Lewisowi) był powszechnie uznawany za najlepszego ciężkiego na świecie, choć nie posiadał już żadnego z wywalczonych wcześniej pasów. Stąd nie może dziwić, że uznawany był przez bukmacherów za zdecydowanego faworyta (12:1) batalii zaplanowanej w mekce światowego boksu, jaką była nowojorska Madison Square Garden. Mało tego, świat boksu był tak pewien wygranej Amerykanina, że odbierał Gołotę jako pachołka, którego po prostu przewróci Bowe szykowany do pojedynku z Lewisem. Ekspertów trochę niepokoiła nieco sylwetka Bowe’a, który do pojedynku z Gołotą przystępował z rekordową dla siebie wagą ok. 114,3 kg (Gołota wniósł na wagę 110,2 kg). Pojawiały się głosy, że Amerykanin po prostu zlekceważył Polaka.

A JAK TY BYŚ TRENOWAŁ NA BUMA?
Odparł Riddick Bowe zapytany przed walką, czy przygotował się solidnie na Gołotę. Jak pokazał czas, te słowa były dla niego niczym topór na głowę. I nie tylko na tę część ciała. Do pojedynku niemal równolatków (Gołota jest od Bowe’a pół roku młodszy) doszło 11 lipca w Madison Square Garden. Jeszcze minuty przed batalią mogło do niego w ogóle nie dojść. Poszło o długość walki, która pierwotnie była zaplanowana na 10 rund. Jak się szybko okazało, menedżer Gołoty – Lou Duva – nie doczytał kontraktu, w którym był dopisek o dodatkowych dwóch odsłonach, ponieważ opłacił je pewien sponsor. Gołota dowiedział się o wszystkim dopiero w szatni i odmówił wyjścia na ring. Zmienił zdanie dopiero po intensywnych pertraktacjach z organizatorami gali i „wywalczeniu” dodatkowej premii/odszkodowania za wydłużenie pojedynku. Oprócz Gołoty i Bowe’a do ringu tamtego upalnego lipcowego wieczora wszedł też sędzia Wayne Kelly. W roli anonsera wystąpił już wówczas legendarny Michael Buffer, a przekaz spod ringu zapewniła świetna ekipa HBO w osobach: Merchant, Lampley, Foreman. Co istotne, ten ostatni kilkadziesiąt minut później musiał wystąpić w roli anioła stróża swoich telewizyjnych kolegów.

KREW, POT I ŁZY... PO CIOSACH PONIŻEJ PASA

Samo starcie ringowe wryło się w historię boksu niezniszczalnymi literami. Kibice w pełni otrzymali to, czego oczekiwali. Pięściarsko pojedynek szybko zdominował Gołota, który raz po raz wyprzedzał rywala swoimi lewymi prostymi, dołączając do nich krótkie kombinacje w półdystansie. W drugiej rundzie Polak uderza Bowe’a poniżej pasa, na co zwraca mu uwagę sędzia. Póki co bez odejmowania punktu.
Szybki Gołota wręcz upokarza ślamazarnego Bowe’a. Obaj czasami wdają się w bitkę, z perspektywy czasu całkowicie niepotrzebną dla Polaka. W trzeciej rundzie nasz rodak wstrząsa Amerykaninem, ponownie bije go poniżej pasa. Mimo to dominuje punktowo. Tak też jest w kolejnej - czwartej - odsłonie, tyle że Bowe trzyma się mocno – chwiejnie, ale nie pada na deski. Do czasu, gdy Gołota nie trafił go potężnym ciosem prosto w krocze. Naturalny odruch bólowy i odrobina „mistrzowskich” umiejętności aktorskich wycieńczonego Bowe’a nie daje sędziemu wyboru – odejmuje Gołocie punkt. Po Riddicku widać zmęczenie materiału. Wychodzą braki kondycyjne. Bezrozumny atak Gołoty dał mu okazję na krótki odpoczynek zaordynowany przez sędziego.
Od piątej rundy Andrzej wraca na poprawne tory, ale w szóstej po raz kolejny się wykoleja i pół minuty przed jej końcem znów uderza rywala w krocze. Sędzia ponownie odejmuje Polakowi punkt. Ostrzega go, że kolejny raz będzie ostatnim i zakończy się dyskwalifikacją. O ostrożność błaga Gołotę jego narożnik. Niestety...
W siódmej odsłonie walki wciąż wygrywający na kartach Polak, po kilku dobrych kombinacjach przypuszcza atak na mosznę Bowe’a. Znowu robi to pół minuty przed końcem rundy. Wayne Kelly dotrzymuje słowa i dyskwalifikuje Gołotę. Big Daddy zwija się na ringu. Płacze z bólu i – według niektórych ekspertów jak np. Angelo Dundee – również ze szczęścia, bo szaleńczy atak Gołoty był dla niego wybawieniem z tego piekielnego pojedynku.

NIE RÓB TEGO SYNU!
Wstrząsający finał sportowych emocji był preludium do tych zgoła innej natury. Równo z gongiem na ring wtargnęła ekipa Bowe’a na czele z jego menedżerem. Jeden z ochroniarzy leżącego Big Daddy’ego szarżuje na polskiego boksera i uderza go krótkofalówką w tył głowy. Ten oddaje w oszołomieniu, na ringu wybucha potężna awantura, w której ucierpiał m.in. chory na serce Lou Duva. Zamieszki przenoszą się na widownię, gdzie ścierają się głównie Polonusi z czarnoskórymi. Ochrony brak, nie licząc emerytowanych dziadziusiów. Policja dowiaduje się o aferze z przekazu telewizyjnego w HBO.
Rozszalali mieszkańcy Brooklynu atakują nawet stanowisko komentatorskie, ale tu na posterunku i straży kolegów stanął George Foreman. Żywa legenda boksu własnym ciałem zasłoniła Lampleya i Merchanta (pamiętne „don’t do it son!” wypowiedziane stanowczo do napastników). 21 rannych, 16 aresztowanych, wydarzenie roku w magazynie „The Ring” (nie walka, a zamieszki właśnie) i wstrzymanie organizacji imprez bokserskich w MSG na rok. Do tego menedżer Bowe’a (Rock Newman) zawieszony na tyle samo i ukarany ćwierćmilionową grzywną przez Komisję Atletyczną stanu Nowy Jork – to efekty pamiętnego 11 lipca 1996 r.

(AUTO)DESTRUKCJA
Do momentu przerwania pojedynku Gołota wygrywał na kartach wszystkich sędziów. Doprowadził do celu też o sto ciosów więcej, trafił 243 z 440 uderzeń (55 proc. skuteczności). Big Daddy zanotował odpowiednio 143 z 361 ciosów (40 proc. skuteczności). Polak zdominował faworyzowanego rywala, a pomimo to znalazł „sposób” na ringową autodestrukcję. Jak się okazało, nie ostatnią w swojej karierze.
Ale póki co zniszczył totalnie Bowe’a, który po pojedynku z Gołotą był wrakiem i nigdy nie wrócił do dawnej formy. Gołota rozbił w pył również plany pojedynku Big Daddy’ego z Lewisem. Ale promotorzy znaleźli wyjście z pozornie niefortunnej sytuacji. Już pół roku później Gołota i Bowe znowu stanęli w ringu i stoczyli kolejną morderczą batalię, ponownie zakończoną dyskwalifikacją Polaka. Ale to temat na inną opowieść.
Maciej Chrościelewski