Waldemar Zadrożny z Tylkowa walczy o swoje muzeum. Nie może go wyremontować. Dlaczego?
2022-05-21 19:07:06(ost. akt: 2022-05-20 15:28:10)
Waldemar Zadrożny z Tylkowa ma w swoim domu cały świat. Stworzył muzeum, w którym można zobaczyć przedmioty zebrane podczas jego podróży. Teraz stanął w miejscu, bo ma problem z remontem rozwalającego się budynku muzeum. Twierdzi, że przez źle wytyczoną granicę działki.
Ile eksponatów ma we własnym domu Waldemar Zadrożny? Sam nie jest w stanie ich zliczyć. Od lat kolekcjonuje skarby, które znajduje w opuszczonych gospodarstwach całego świata. Wszystkie mają swoją historię i wartość nie tylko sentymentalną. Wszystkie też znajdują się w Tylkowie niedaleko Pasymia. To tu, we własnym gospodarstwie pan Waldek stworzył muzeum swojego życia. W domu, w którym się urodził.
— Dużo wędrowałem i często natrafiałem na walące się domy. Teraz wszystko stoi zagospodarowane, ale kiedyś wszystko było puste. Zaglądałem do środka i zawsze coś ciekawego znajdowałem. Można zażartować, że brałem co popadło. Albo że szukałem skarbów. I to nie tylko w Polsce, bo również z zagranicy przywoziłem znalezione rzeczy. W moim muzeum, w moim domu, można obejrzeć duży kawałek mojego życia — opowiada Waldemar Zadrożny, dziś emeryt, a kiedyś obieżyświat. — Mam mnóstwo różności. To są żelazka, podkowy, narzędzia, wydania gazet z 1 września 1939 roku, dzbanki… Kilka przywiozłem z Nepalu. Jeden jest szczególny, bo zgnieciony. Zrobiła to kobieta z Holandii, która do Nepalu przyjechała leczyć zęby. Niestety dużo piła. I pewnej nocy zapewne przewróciła się na dzbanek, bo ten się wygiął. Wziąłem go. Bo dlaczego nie? Drugiego takiego na świecie nie znajdziecie. Mam też mnóstwo rzeczy z Litwy, Estonii, Włoch… Z Gruzji na przykład przywiozłem butelkę wina, której do dziś nie otworzyłem. To wino „Stalin”. Im starszy, tym lepszy? Ale mam też dwie butelki poniemieckiego wina. Były zakopane, jest na nich jeszcze piasek. Też nigdy nie kusiło mnie, żeby otworzyć.
Od kapliczki do kapliczki
Pan Waldek zauważa, że ma w swoim domu najstarszy spaw w Polsce, czyli połączone ze sobą na gorąco dwa kawałki metalu. Zrobili to Krzyżacy.
— To wręcz zabytek! — cieszy się. — O każdym przedmiocie, który znalazłem, szukałem informacji. W ogóle cały czas się uczę. Ostatnio najwięcej o Warmii i Mazurach, choć i tak znam je jak własną kieszeń. Oprowadzam ludzi po okolicy. Jestem takim regionalnym przewodnikiem.
— To wręcz zabytek! — cieszy się. — O każdym przedmiocie, który znalazłem, szukałem informacji. W ogóle cały czas się uczę. Ostatnio najwięcej o Warmii i Mazurach, choć i tak znam je jak własną kieszeń. Oprowadzam ludzi po okolicy. Jestem takim regionalnym przewodnikiem.
Ale ciekawość nie pozwalała panu Waldkowi usiedzieć w miejscu. Musiał podróżować i poznawać inne kultury od podszewki.
— Nie wiem, ile krajów zwiedziłem. Nie potrafię też powiedzieć, ile dni nie było mnie w domu, bo podróżowałem. Dziś na szczęście już nie muszę wyjeżdżać, bo mam wiele książek, które opowiadają mi o świecie — zauważa pan Waldek. — Najdalej byłem chyba w Nepalu, gdzie podróżowałem dwukrotnie. Stałem też pod Mont Everestem, na granicy Nepalu i Chin. Ale najlepiej znam Warmię i Mazury. Przejechałem je od Żytkiejm aż po Elbląg, od Braniewa po Działdowo. Bywało, że wędrowałem szlakiem wszystkich starych kapliczek. Albo starych kościołów. Zobaczyłem też wszystkie wieże ciśnień w naszym regionie. Skąd mi się to wzięło? Dlaczego ciągnęło mnie w świat? Nie wiem. Już jako dziecko znałem na pamięć stolice chyba wszystkich państw. Jak miałem 15 lat, czyli w 1963 roku, zacząłem kupować czasopisma o tematyce turystycznej, geograficznej. Jako pierwsze kupiłem „Kontynenty”, które wytrwale prenumerowałem przez cały czas, jak się ukazywały. Do dziś mam wszystkie numery. Wszystkie rocznikami są oprawione w twardych okładkach. Do dziś też zbieram artykuły o regionie Warmii i Mazur. Wycinam i wklejam do dużych zeszytów, tzw. akademików. Mam tych zeszytów już chyba ze sto. Te wycinki gromadzę od 1975 roku, od czasu, gdy skończyłem kurs instruktorów krajoznawstwa. Codziennie też czytam „Gazetę Olsztyńską”. Nawet, gdy muszę wyjechać, musi być kupiona.
W muzeum pana Waldka nie brakuje też różnych beczek. Na niektórych można usiąść, inne stoją gdzieś w kącie.
— Jedną znalazłem, taką do robienia sera, gdy byłem w Ukrainie. Tak mi się spodobała, że przechodziłem z nią pół dnia. Trzymałem ją pod pachą. Było mi niewygodnie, ale czego nie robi się dla takiej zdobyczy? — wspomina pan Waldek. — Cały mój bagaż włożyłem w beczkę, później włożyłem ją w plecak i przywiozłem do domu.
Siedem godzin w biegu
Podróże kosztowały, więc poza przyjemnościami, pana Waldka zajmowały też obowiązki zawodowe. Pracował w olsztyńskim Kortowie jako złota rączka. Dzięki temu, że był na uczelni, mógł uratować mnóstwo rzeczy, które albo szły do palenia, albo na śmietnik. Działo się tak na przykład, gdy Wyższa Szkoła Rolnicza przeobrażała się w Akademię Rolniczo-Techniczną. Uratował nie tylko stare tablice, ale również dokumenty — na przykład akt porozumienia studentów z rektorem z okazji juwenaliów z 1961 roku. Pan Waldek jednak nie stawiał na imprezy. Żartuje, że jak już spotykał się z kolegami, to wypijał setkę i na tym kończył. Bo dużo biegał. I szybko. Bił nawet rekordy na długich dystansach, w supermaratonach. Na przykład 100 km przebiegł w 7 godzin, 33 minuty i 20 sekund. To było w Kaliszu. Ten sam dystans pokonał w Czechosłowacji, ale biegł o godzinę dłużej. Nie miał nawet chwili odpoczynku. Z kolei 200 km na Węgrzech pokonał w ciągu 14 godzin. Biegł przez trzy dni, bo wtedy nie mógł już odpoczywać w trasie.
— Często po pracy, zamiast jechać do domu, autobusem lub pociągiem jechałem... gdzieś — na przykład w kierunku Korsz czy Mrągowa. Tam przebiegłem przez kilka okolicznych wsi, coś zobaczyłem, znalazłem, sfotografowałem. Celowałem tak, żeby zdążyć na ostatni pociąg do Olsztyna i żeby jeszcze dojechać do domu — zdradza pan Waldek. — Musiałem dbać o kondycję. Na przykład wstawałem skoro świt i z Tylkowa kilkanaście kilometrów biegłem do Klewek, na stację kolejową. Tam dopiero wsiadałem do pociągu i jechałem do pracy. Poza tym właściwie biegałem wszędzie. Na Krymie, w Skandynawii, w Grecji, a nawet... w Himalajach.
Granica wyklucza remont
Dziś pan Waldek ma 74 lata. Już nie biega. Muzeum natomiast założył w 1981 roku. Cały czas je dopieszcza, choć od kilku lat walczy z przeciwnościami losu. W tej chwili do muzeum przychodzi coraz mniej ludzi, więc ono umiera. Jeden z trzech budynków, w którym znajdują się zbiory, wymaga remontu. Ten jednak nie może zostać przeprowadzony.
Jak mówi, problem powstał w chwili, gdy wytyczano granice drogi głównej biegnącej przez Tylkowo i drogi bocznej biegnącej obok jego nieruchomości.
— Jedna droga po jednej stronie, druga po drugiej. Teraz mam związane ręce. Jestem bezsilny i u kresu wytrzymałości — podkreśla. — Konkretnie problem dotyczy granicy między moją działką z działką sąsiada. Podczas wznawiania granicy nie odnaleziono kamienia granicznego, który tę granicę od lat wyznaczał. Był oczywiście na starszej mapie, ale nikt nie wziął jej pod uwagę. Wyznaczono więc nową granicę. Podczas pomiarów zostałem poproszony o wyrażenie zgody na przesunięcie granicy swojej nieruchomości o 15 cm na moją niekorzyść. Zgodziłem się, ale to przesunięcie okazało się znacznie większe. Wynosi 80 cm. Ogrodzenie sąsiada stanęło więc tuż przy ścianie jednego z moich budynków, który dziś ma dziurawy dach i przelewa się przez niego woda. Nazywam je, paradoksalnie, Gminnym Chlewem Kultury. Bo teraz nie mogę wewnątrz przetrzymywać swoich zbiorów. Pechowo stara mapa zaginęła, więc dowód na to, gdzie powinna przebiegać granica, również. Teraz nie może wjechać tu sprzęt, który umożliwiłby mi naprawę dachu. Ba, ja nawet nie mogę postawić drabiny przy ścianie, bo się nie mieści. Z sąsiadem też nie mogę się porozumieć. Zatem mogę czekać, aż dach się zawali. To przykre... Można powiedzieć, że mam muzeum i jednocześnie już go nie mam...
Dlaczego przesunięto granicę?
— Wznowienie granicy dotyczy czterech słupków geodezyjnych. Nikt jednak nie zmieniał granic działki. W protokole wznowienia zostało zapisane, że w trzech punktach znaleziono trwałą stabilizację punktów granicznych. W jednym z punktów nie udało się znaleźć kamienia granicznego. Zaznaczono jednak punkt farbą na cokole ogrodzenia. Protokół został podpisany przez osoby biorące udział w czynnościach geodezyjnych, w tym pana Zadrożnego — odpowiada Cezary Łachmański, burmistrz Pasymia. — Podpisanie protokołu oznacza, że akceptuje się i przyjmuje bez zastrzeżeń jego zapisy. Nikt nie wniósł żadnych uwag do protokołu. Przed podpisaniem protokół został odczytany stronom. W protokole nie ma zapisów o przesunięciu granicy o 15 cm. Gmina zleca prace geodezyjne geodecie, który bierze odpowiedzialność za swoją pracę i wykonuje ja zgodnie z obowiązującymi przepisami i normami. Wznowienie granic dotyczyło działki pomiędzy panem Zadrożnym i drogą gminną. Gmina nie przesunęła granicy.
I dodaje: — Pan Zadrożny ma problem z granicą pomiędzy jego działką a działką sąsiada, która jest działką prywatną. Gmina nie może płacić za wznowienia granic działek prywatnych, co mogła zrobić w przypadku wznowienia granicy drogi gminnej. Wprowadzonej z panem Zadrożnym korespondencji wskazano, że jeżeli nie zgadza się istniejącą granicą między jego posesją i sąsiada, winien zlecić geodecie wznowienie znaków granicznych lub rozgraniczenie na swój koszt. Nawet Samorządowe Kolegium Odwoławcze w decyzji z dnia 4 lipca 2019 roku wyjaśnia, że: „w przypadku wątpliwości co do przebiegu granic nieruchomości właściciel nieruchomości, której granice z nieruchomościami sąsiadującymi są sporne, może złożyć wniosek o dokonanie ich rozgraniczenia, ewentualnie wznowienie ich granic”, przy czym: „stronę obciążają te koszty postępowania, które zostały poniesione w interesie lub na żądanie strony (ewentualnie kilku stron), a nie wynikają z ustawowego obowiązku organów prowadzących postępowanie”. Gmina nie ma interesu w rozgraniczeniu między działkami.
ADA ROMANOWSKA
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez