Trener ciężarowców Siły Bartoszyce pracuje ze sztangistami już od pół wieku [WYWIAD]

2020-09-09 08:15:00(ost. akt: 2020-09-09 08:20:59)
Zdzisław Hryniewicki, trener podnoszenia ciężarów

Zdzisław Hryniewicki, trener podnoszenia ciężarów

Autor zdjęcia: Grzegorz Kwakszys

Od kilku lat jest szkoleniowcem sztangistów Siły Bartoszyce, ale wcześniej przez lata zajmował się, z wieloma sukcesami, zawodnikami podnoszenia ciężarów w Kętrzynie, Karolewie i Srokowie. Z nadejściem września Zdzisław Hryniewicki obchodził... 50-lecie pracy trenerskiej.
— Od kiedy liczyć pańskie pół wieku w roli instruktora i trenera podnoszenia ciężarów?

— Od 1 września 1970 roku. Byłem wtedy jeszcze zawodnikiem, ale pracowałem już w kętrzyńskich zakładach "Warmia", gdzie szyliśmy stroje między innymi dla polskich olimpijczyków. W szkole rolniczej w Karolewie powstały wówczas sekcje łucznictwa, zapasów i podnoszenia ciężarów. Potrzebni byli instruktorzy, a że prowadziłem już wtedy jakieś zajęcia w Kętrzynie, zaproponowano mi pracę w szkole.

— Miał pan wtedy 21 lat. Szybko zdecydował się pan na trenowanie innych.

— Wtedy jeszcze nie miałem rodziny. Założyłem ją pięć lat później. W "Warmii" pracowało dużo kobiet i właśnie tam poznałem swoją żonę. Zresztą mając 21 lat nieraz słyszałem, że jestem już "starszy".

— Rozmawiamy w siłowni MLKS Siła w Bartoszycach, gdzie obecnie pan pracuje. To nieduże pomieszczenie, przerobione z dawnej wymiennikowni. Siłownia w Karolewie wyglądała podobnie?

— Przez pierwsze dwa lata trenowaliśmy w starej hali, ze sceną. Na niej właśnie odbywały się nasze zajęcia, a pod nią przeprowadzano lekcje wychowania fizycznego. W 1973 roku szkoła otrzymała nową halę, a wraz z nią siłownię. Były już szatnie, prysznice, mieliśmy do dyspozycji pięć pomostów.

W ubiegłym roku ta hala spaliła się. Byłem wtedy na mistrzostwach województwa w Elblągu. Zawody już się rozpoczynały, kiedy otrzymałem wiadomość o pożarze. Zawodnicy z Siły od razu zapytali mnie, dlaczego jestem taki blady. A tam zostały moje pamiątki, dzienniki treningowe, zdjęcia. Wszystko się spaliło.

— Szybko się pan odnalazł w trenerskim fachu?

— Myślę, że tak. Chyba mam do tego jakiś dar. Od samego początku dużo pracowałem w ludźmi, miałem dobre opinie. Ten dar do pracy w ludźmi sprawdził się później, kiedy przez dwanaście lat pracowałem w Specjalnym Ośrodku Szkolno-Wychowawczym w Kętrzynie. Młodzież chodziła za mną, nie chciała uczęszczać na inne przedmioty, tylko na wuef ze mną (uśmiech). Trenowaliśmy tam trójbój siłowy. I powiem, że w tamtej szkole pracowało mi się chyba najlepiej.

— Dzisiaj też dogaduje się pan z młodymi zawodnikami?
— Owszem, dogadujemy się. Mam chyba inne podejście do pracy niż wielu trenerów.

— Co pan ma na myśli?

— Choćby kwestię nauki techniki. W podnoszeniu ciężarów do podstawa, a wiele osób traktuje to po macoszemu. Omówi, pokaże kilka razy i na tym koniec. Tak nie może być. U mnie zawodnicy najpierw uczą się jej na patyczkach, robią z nimi przysiady. Proszę mi uwierzyć, ale przychodzą do siłowni młodzi ludzie, którzy nie potrafią wykonać go poprawnie! Kiwają się, tracą równowagę. Młodzi chłopcy patrzą na starszych i od razu chcieliby dźwigać lub wyciskać duże ciężary, a tak się nie da. To tak jak w szkole. Najpierw uczy się literek, potem składa się z nich zdania, uczy się czytać. Tak im to tłumaczę.

— Słuchają się?
— Słuchają. Czasem trafi się ktoś krnąbrny, ale generalnie nie miałem problemów. Powiem więcej, zdarzali się zawodnicy, z którymi rodzice nie mogli sobie poradzić w domu, bo pyskowali, przeklinali, a u mnie zachowywali się zupełnie inaczej. Trener musi umieć dotrzeć do każdej osoby. Nie jestem typem szkoleniowca, który będzie krzyczał, cały czas wytykał błędy. Czasem pochwalę, gdy zrobi coś lepiej, czasem wskażę, co należy poprawić, ale bez podnoszenia głosu.

— Potrafi pan przy pierwszym spotkaniu ocenić, czy z kogoś będzie zawodnik, czy będzie w stanie dźwigać ciężary?

— To od razu widać, ale wszystko musi się pokryć z pracą zawodników.

— Co jest ważne, żeby cokolwiek osiągnąć w tym sporcie?

— Na pewno systematyczny trening. Początkujący zawodnicy ćwiczą dwa razy w tygodniu. Tak naprawdę, przez pierwszy rok uczą się techniki, bo rwanie i podrzut to konkurencje trudne technicznie. Tego się nie da nauczyć w pięć minut. Po roku zawodnik umie technikę na 80-85 procent.

— Czyli najpierw technika, a dopiero potem ciężary?

— Dokładnie. Nie wolno pędzić do przodu, żeby tylko poprawiać rekordy.

— A jak zareagować w sytuacji, jeśli widzi pan u kogoś w szatni jakieś tabletki lub strzykawki?

— W mojej trenerskiej karierze nie miałem dopingowej wpadki swojego podopiecznego. Wielokrotnie przechodzili oni kontrole. Teraz odbywają się one nawet na mistrzostwach młodzików. Oczywiście zawodnik może coś wziąć bez wiedzy trenera, ale od razu wyczuję, że ktoś bierze. Wystarczy, że spojrzę na niego.

— Po czym widać?

— Załóżmy, że ktoś wyciska na ławeczce dwieście kilogramów. Jeśli wstanie w środku nocy, albo będzie zaraz po przebudzeniu, albo nawet po imprezie i wciąż będzie tyle wyciskał, lub niewiele mniej, to znaczy, że jest "czysty". Jeżeli jednak ktoś waży 105 kilogramów, po trzech miesiącach już 115, najpierw wyciskał dwieście kilo, a potem już 235, to coś jest nie tak. A po pół roku przyjeżdża na zawody i mało nie zabija go 170 kilogramów. Znam taki przypadek.

Zdzisław Hryniewicki, trener podnoszenia ciężarów (rok 1975)
Fot. Archiwum prywatne
Zdzisław Hryniewicki, trener podnoszenia ciężarów (rok 1975)
— Widzę, że pana też był niezły "paker". Co to za zdjęcie?

— Fotografia została zrobiona w miejscowości Gotha w NRD. To był 1975 rok. Pracowałem wtedy w kętrzyńskiej "Warmii" i pojechałem do wschodnich Niemiec na wymianę pracowników. Mieszkaliśmy w ośrodku studenckim.

— Muskulatura godna pozazdroszczenia. Jakie wyniki pan wtedy robił?

— Na ławeczce wyciskałem 150 kilogramów. Moje życiowe rekordy w podnoszeniu ciężarów to 120 kilogramów w rwaniu i 150 w podrzucie, a także 120 w wyciskaniu stojąc. To wszystko składało się na trójbój olimpijski. Jednak w 1972 roku, po igrzyskach w Monachium, wycofano tę ostatnią konkurencję, bo powodowała ona wiele kontuzji kręgosłupa. Obecne podnoszenie ciężarów to jedna z najmniej kontuzjogennych dyscyplin.

— To dlaczego wiele osób uważa inaczej?

— Pewnie z nieświadomości. Przecież wiele innych dyscyplin zapożyczyło ćwiczenia właśnie z podnoszenia ciężarów. W siłowniach trenują piłkarze, siatkarze, nie wspominając już o wszelkiego rodzaju fitnessach czy crossfitach. Wiele razy robiliśmy pokazy w szkołach. Trochę złej roboty robili nam wtedy nauczyciele. Pani od polskiego lub pan od historii, nie znając się na tym, komentowali, że "ciężary to kalectwo". To nie jest kalectwo, tylko właśnie wzmacnianie sylwetki i kręgosłupa.

— Dzisiaj ile wycisnąłby pan na ławce?

— Myślę, że z 80 kilogramów dałbym jeszcze radę, choć mam już 71 lat (śmiech). I nie ćwiczę już systematycznie. Muszę się w końcu za siebie wziąć (uśmiech).

— Sylwetka ze zdjęcia nie wzięła się z niczego. Kto pana wciągnął w ciężary?

— Można powiedzieć, że wychowałem się na kętrzyńskim stadionie. Do jego bramy miałem 30 metrów. Trenowałem boks, a moja pierwsza walka odbyła się w 1964 roku w Bartoszycach, w jednostce wojskowej (uśmiech).

Pewnego razu dowiedziałem się, że na stadionie istnieje sekcja ciężarów. Ćwiczyli w niej między innymi Ryszard Rysztowski i Leon Woronko, który jako samouk doszedł nawet do podium mistrzostw Polski juniorów. Dużo nauczyli się wtedy od niewiele starszego od nich Józefa Kawy. Dołączyłem do nich.

Później wiele podpowiedział nam porucznik Karol Paluch, który pracował w Wojsku Ochrony Pogranicza, a który sam nie tylko trenował podnoszenie ciężarów, ale był też trenerem lekkoatletyki. Wychował nawet olimpijczyka, sprintera Ryszarda Tulkisa, który jako rezerwowy w sztafecie 4x100 metrów pojechał do Monachium. A kiedy nasza sekcja już się rozwinęła, dużo pomógł nam Ludwik Jaczun.

— Znając opowieści o tamtych czasach, to przyrządy do ćwiczeń robiliście domowymi sposobami?

— Owszem, sprzętu brakowało, ale poradniki, jak wykonać go samemu, ukazywały się na przykład w gazetach. Trzeba było wziąć dwie identyczne puszki po farbie albo po konserwach, zalać je zaprawą betonową, a obie puszki połączyć metalowym prętem. I hantle lu sztangi były już gotowe! A do ćwiczeń na przedramiona brało się drążek, doczepiało do niego sznurek, na którego końcu wisiał ciężarek. I zwijało się ten sznurek, albo rozwijało.

— Wyników w sportach siłowych nie ma bez odpowiedniej diety. Nie wyglądałby pan jak na zdjęciu z 1975 roku, gdyby opychał się golonką.

— (śmiech). Żywienie w ciężarach jest bardzo ważne, ale w tamtych czasach nie było żadnych odżywek. Niektórzy jednak kupowali w aptekach odżywki dla starszych osób. Kto miał znajomego lekarza, ten wypisywał mu receptę na taki specyfik. Moja rodzina, jak i rodziny moich kolegów nie były jednak bogate, więc po treningach wracaliśmy do domów i "dzwoniliśmy garnkami". A to zjadło się zupę, albo gołąbki, jeśli mama akurat je zrobiła. Teraz zawodnicy mają odżywki, suplementy, napoje, tylko pracować im się nie chce (uśmiech).

— Przez 50 lat trenerskiej pracy wychował pan wielu zawodników. Wspomnijmy tych najlepszych. Edward Kuliś...

— Edek przyszedł na treningi z wadą serca, o czym od razu poinformował, ale nie przeszkodziło mu to zdobywać medale mistrzostw Europy i Polski, trafić do kadry narodowej. Wyjechał potem do Anglii i kilka lat temu, wychodząc z kościoła, jego serce nie wytrzymało, a miał już wyznaczony w Polsce termin wymiany zastawki. Kiedy był w kadrze, lekarz reprezentacji powiedział mu wtedy, że trenowanie podnoszenia ciężarów uratowało jego serce.

— Adam Bondar.
— On z kolei był czwarty i piąty na mistrzostwach świata juniorów, wielokrotnie zdobywał mistrzostwo Polski juniorów i seniorów, pobił wiele krajowych rekordów. Przyszedł do mnie jak miał 13 lat. Niestety, też już nie żyje. Na pomoście rywalizował między innymi z Robertem Skolimowskim, ojcem Kamili, naszej mistrzyni olimpijskiej w rzucie młotem, też już nieżyjącej.

— Bracia Rutkowscy: Andrzej, Dionizy, Bogdan, Jarosław i Marek.

— Andrzej był najstarszym z nich. Wielokrotny medalista Polski juniorów, reprezentant kraju, który w 1988 roku miał szansę jechać na olimpiadę do Seulu, ale z powodów osobistych zrezygnował z uprawiania sportu. Dionizy był członkiem kadry Polski juniorów. Aktualnie, od kilkunastu lat, jest trenerem HKS Szopienice na Śląsku.

Następnym z braci był Bogdan: dwukrotny mistrz Polski seniorów, zawodowy żołnierz w marynarce wojennej, dziś już emeryt. Przez kilkanaście lat był trenerem we Flocie Gdynia, gdzie zawodnikiem był kolejny z braci, Jarosław. Wielokrotnie zostawał mistrzem województwa. Startuje do dzisiaj. Bierze udział w krajowych i zagranicznych zawodach mastersów. Podobnie jak najmłodszy z braci, Marek, który mieszka w Szwecji.

— Dziewczyny z Herosa Srokowa.

— Katarzyna Marcinowska trzy razy była szósta na mistrzostwach Europy juniorów. Ciężary z powodzeniem dźwigały też siostry Dądzik: Monika, Małgorzata i Barbara. Wszystkie cztery zawodniczki były w kadrze narodowej.

— Kogo pominąłem?

— Wspomnieć należy jeszcze Wiesława Pachołka, który w ośrodku w Ciechanowie trenował razem z Szymonem Kołeckim. Wybitnym zawodnikiem był Andrzej Bil ze Srokowa. Potężne chłopisko: 192 centymetry wzrostu i 130 kilogramów. Był wielokrotnym reprezentantem Polski juniorów. Potrafił wyrwać 160 kilo i podrzucić 210. W Orle Karolewo była jeszcze utalentowana Kamila Brzozowska, medalistka mistrzostw Polski juniorek w podnoszeniu ciężarów oraz trzykrotna mistrzyni kraju w trójboju siłowym.

Zdzisław Hryniewicki, trener podnoszenia ciężarów
Fot. Grzegorz Kwakszys
Zdzisław Hryniewicki, trener podnoszenia ciężarów
— Ma pan za sobą pół wieku trenerskiego stażu. Jak pan zapatruje się na to, że dzisiaj wystarczy kurs i zostaje się trenerem personalnym.

— Nie rozumiem tego. Owszem, ktoś może pojechać na kurs, jeśli sam trenował i wie, o co chodzi. Na treningach często proszę zawodników, by ocenili kolegę, powiedzieli, co tamten wykonał dobrze, a co źle. Zawsze im się to przyda.

— Pan ma za sobą zaoczne studia na Akademii Wychowania Fizycznego w Warszawie, gdzie podobno spotykał pan wielu znanych później sportowców.

— Na moim roku był między innymi Czesław Lang. Kiedyś spotkałem też Zbigniewa Bońka. Czekałem w kolejce do komisji weryfikacyjnej, która miała zweryfikować moje dokumenty. I wtedy, wraz z kilkoma osobami, przyszedł Boniek. Otworzyły się drzwi pokoju, w którym siedziała komisja i akurat była moja kolej wejścia. Koledzy Bońka zaczęli jednak go wypychać, żeby wchodził. A ten powiedział, że nie, że teraz moja kolej (uśmiech).

— Czego dorobił się pan na ciężarach?

— Generalnie nie lubię rozmawiać o pieniądzach, ale czasem trzeba, żeby uświadomić ludziom sytuację. W sensie materialnym, to dorobiłem się chyba tylko mieszkania, które otrzymałem za czasów Agrokompleksu Kętrzyn. Na treningi natomiast przez wiele lat jeździłem praktycznie za zwrot kosztów. A było mi w życiu ciężko, bo mając 45 lat zostałem wdowcem. Moi synowie mieli wtedy 10 i 17 lat, i musiałem ich wychować.

Teraz, w Bartoszycach, czasem pomagają mi starsi zawodnicy, albo rodzice tych młodszych. Szkoda mi jednak zostawić tych chłopaków. Nawet jeśli na treningi będzie przychodziło dwóch, to będę przyjeżdżał.

Grzegorz Kwakszys

Źródło: Gazeta Olsztyńska

Komentarze (2) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. xyz #2970169 | 188.146.*.* 9 wrz 2020 19:30

    chwala takim ludziom -skromnym widzacym wszystko i wszystkich doceniajacym takie male a zarazem wielkie rzeczy -wielki szacunek !!!!!!!! ps. niech sie ucza Ci co tylko pozuja na zdjeciach:(:(:(smutne to bardzo

    Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz

  2. Podpis #2970005 | 5.173.*.* 9 wrz 2020 14:39

    Ciekawy wywiad przedstawiający człowieka, o którego istnieniu nie miałem pojęcia do tej pory. Brawo dla autora i dla bohatera artykułu.

    Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz