Zbigniew Ludwichowski – jaki był Byniu?

2025-08-11 07:45:08(ost. akt: 2025-08-11 11:09:38)

Autor zdjęcia: Archiwum prywatne

Mój tata to człowiek na wskroś pryncypialny, którego jedną z wad jest pamiętliwość. Stąd też długo dziwił mnie jego, na swój sposób, bezkrytyczny stosunek do Zbigniewa Ludwichowskiego, którego przez pół wieku nazywał Zbyszkiem bądź Niunkiem, rzadziej Byniem. Ilekroć przypominałem tacie, jakby to ładnie powiedzieć, o osobliwym podejściu Bynia do obiektywizmu, to ten uśmiechał się i odpowiadał: „Daj spokój z tym sportem. Jako kolega zawsze był w porządku”.
Polski sport kuleje dlatego, że brakuje w nim ludzi odważnych, pokroju Ryszarda Kuleszy, który widząc degrengoladę polskiej piłki nożnej, potrafił walnąć pięścią w stół i w 1993 roku wypowiedzieć pamiętne słowa: „Polska widziała. A wy jesteście niewidomi!”. Kulesza za walkę z korupcją zapłacił ostracyzmem i szykanami. Trener, który wygrał z Holandią, zremisował w Turynie z Włochami i w Sao Paulo z Brazylią, który jako jedyny selekcjoner w historii pokonał na wyjeździe Hiszpanię, umierał w przytułku. Tuż przed jego śmiercią w 2008 roku Paweł Zarzeczny napisał: „Kuleszy dziś nie chce znać niemal nikt, jakby cały świat czuł do niego żal za to, że był… przyzwoity”.

– To był człowiek manier przedwojennych. Elegancki, słowny, honorowy, uczciwy. On był naiwny, wierzył ludziom, dawał się im wykorzystywać. Przy tysiącu różnych małych sytuacjach. Po prostu miał zbyt dobre serce – mówił o Kuleszy Michał Listkiewicz.

Zbigniew Ludwichowski naiwny na pewno nie był. Wiedział, na jakim świecie żyje, i wiedział, że odwaga rzadko popłaca. Nieraz miałem o to do Niego pretensje, bo jak klasyk uważam, że warto płynąć w górę i pod prąd. Tyle tylko, że Byniu nie był Tadeuszem Reytanem. Znał ciemną stronę ludzkiej natury, dlatego postępował w myśl zasady: „Ciszej jedziesz, dalej zajedziesz”. I zajechał relatywnie daleko, choć start miał nie tyle niełatwy, co niestandardowy. Zaczynał, o czym mało kto już pamięta, jako dwudziestokilkuletni chłopak uznanej już zawodniczki. Brak większego doświadczenia zawodniczego i trenerskiego sprawił, że z marszu przypięto Mu deprecjonującą łatkę trenera jednej zawodniczki – swojej żony (Bronisławy Ludwichowskiej, z domu Doborzyńskiej). Byniu nie obrażał się jednak na rzeczywistość, a tym samym ludzi. Nie szukał zwady, aczkolwiek myślę, że świadomość podważania przez starszych kolegów Jego wiedzy i warsztatu treningowego została z Nim na długo i w pewnym sensie wyznaczyła przyszłą drogę, motywując do dalszej pracy.

„Czemu szukasz we mnie wroga, a nie przyjaciela?”

Do zawodników nierzadko zwracał się per „Misiu”. Ale tak naprawdę to On był „Misiem”. Sympatycznym, coraz starszym panem z lekką nadwagą i kapitalnym poczuciem humoru. Skądinąd ten humor bywał jego bronią. Gdy czuł, że sprawy idą w złym kierunku, sięgał po żart, a właściwie ironię. Jako wnikliwy obserwator rzeczywistości posiadał też szczególną umiejętność czytania ludzi. Kiedy jeden z trenerów zwrócił mu uwagę, że pewien kierownik klubu to przecież debil, Byniu w swoim stylu odpowiedział: „Dlatego jest kierownikiem. Za dużo nie myśli, robi co mu każą. I najważniejsze: nikomu nie zagraża”. Nawiasem mówiąc, właśnie to mnie w Nim irytowało. Że człowiek tej klasy wśród niszczących sport działaczy i wszelkiej maści prymitywów czuł się jak ryba w wodzie, gdyż wyszedł z założenia, że warto ich mieć po swojej stronie. Trzymał zatem z ludźmi (naturalnie nie tylko z nimi) pozbawianymi zdolności honorowych, choć sam nigdy nie zniżył się do ich poziomu.

Muszę też oddać Mu honor, że w trudnej sytuacji dla mojej rodziny zachował się przyzwoicie, podczas gdy inni „przyjaciele” taktownie odwrócili się plecami. Złościć było mi się na niego ciężko również dlatego, iż zostałem wychowany w przekonaniu, że Zbyszek to jest przyjaciel rodziny. Można się z Nim spierać, ale należy Go szanować.

Raz jednak nie wytrzymałem. Zadzwoniłem, i nadzwyczaj ostro wyraziłem swoje obiekcje względem Jego postępowania w określonej sprawie. Po długiej rozmowie udało się zawrzeć konsensus, a burzliwą konwersację Byniu zakończył słowami: „Czemu szukasz we mnie wroga, a nie przyjaciela?”.

Człowiek się starzeje”

W ostatnich miesiącach przed feralnym zdarzeniem trener Ludwichowski był inny niż zwykle, bardziej nostalgiczny. Rozmowy nakierowywał na to, co było, a nie na to, co będzie. Wspominał ludzi i zdarzenia.

Podczas halowych mistrzostw Polski w lutym 2021 roku jeden z Jego zawodników (pretendent do medalu) zrobił falstart. Widziałem, jak Byniu momentalnie zrobił się czerwony. Na szczęście sędzia pokazał zieloną kartkę, co oznaczało, że zawodnik pobiegnie. Byniu, z niejako wymuszonym uśmiechem, powiedział do mnie: „Zobaczyli, że dobry trener, to nie zdyskwalifikowali”. Emocjonalnie kosztowało go to jednak zbyt dużo.

W tym samym dniu, pod koniec popołudniowej sesji zawodów, zorientowałem się, że Bynia nie ma w hali. Któryś z trenerów rzucił, że poszedł do hotelu. Wydało mi się to dziwne, bo w zwyczaju miał siedzenie do ostatniej konkurencji i ze stoperem w ręku notowanie wszystkich międzyczasów. Wieczorem nieco prowokacyjnie zapytałem Go, czemu uciekł z hali. Nie był skory do żartów. Powiedział tylko: „Człowiek się starzeje”.

Kilka dni przed wypadkiem, podczas rozmowy, która dotyczyła przede wszystkim jego wspomnień, spojrzał na mnie wymownie, po czym stwierdził: „Tyle historii, a ludzie odchodzą. Jak ty tego nie spiszesz, to już nikt tego nie zrobi”.

„Co ze Zbyszkiem?”

Czas, w którym na początku marca 2021 roku trener Ludwichowski przebywał w szpitalu był okresem covidowo-szczepionkowym. Mój tata leżał wówczas w łóżku z blisko czterdziestostopniową gorączką i przez dwa tygodnie dzień w dzień dzwonił do mnie po kilkanaście razy z jednym pytaniem: „Co ze Zbyszkiem?”.

Dzień przed pogrzebem Bynia przyjechał do taty ich wspólny przyjaciel (Zbigniewa Ludwichowskiego i mojego taty) – trener Edward Motyl. Wówczas już ponad osiemdziesięcioletni pan. Pamiętam, że gdy przyszedłem do rodziców, ujrzałem dwóch doszczętnie załamanych starszych panów. Straszny, łamiący serce widok.
Już to kiedyś napisałem, ale odejście trenera Ludwichowskiego odczuwam jako stratę swego rodzaju wujka, z którym fajnie jest niejako dla zasady powojować, ale bez którego czegoś, a właściwie kogoś na tym świecie brakuje. Poza tym, o ilu osobach po pół wieku znajomości można powiedzieć: „Jako kolega zawsze był w porządku”…

Michał Mieszko Podolak

2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B