Lata wojny i okupacji Polaków z Ziemi Lubawskiej – ocalić od zapomnienia (część 3)

2021-06-19 19:00:00(ost. akt: 2021-06-19 20:15:03)
 Tablica dziękczynna byłych więźniów w Potulicach

Tablica dziękczynna byłych więźniów w Potulicach

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Pracując nad Sagą rodu E. J. Falkowskich z Torunia, ale pochodzących z pięknej i świętej Ziemi Lubawskiej, w pewnym momencie chciałem przypomnieć lata wojny i okupacji, na bazie dostępnych jeszcze źródeł i materiałów, a także swojej pamięci – napisał do nas prof. Jan Falkowski. Zapraszamy do przeczytania dalszego ciągu opowieści.
Od następnego dnia przez tą bramę będziemy przechodzili codziennie, mama do pobliskiego majątku ziemskiego, a ja do potulickiego lasu. Oboje, tak jak reszta polskich więźniów, będziemy nosili na rękawach naszych koszul lub marynarek przyszywany trójkąt z literą P. Co wieczór, w odrębnych kolumnach będziemy powracali w towarzystwie wachmanów i ich psów. W 1943 r. w obozie potulickim przebywało ponad 4 tys. więźniów, w tym od 30-50% stanu to były dzieci. W lutym 1944 r. w obozie tym przebywało 6.703 więźniów, w tym 3168 dzieci (wg relacji więźnia – J. Sokołowskiego z Warszawy dla ZBoWiD oraz WAP w Bydgoszczy).

Zostaliśmy z mamą zakwaterowani w jednym z 30 bloków. W każdym bloku, podobnie jak w naszym, były zbite z desek drewniane prycze, najczęściej dwupiętrowe (ale były i trzypiętrowe) legowiska. Ja z mamą mieliśmy swoje „łóżko” na parterze. W bloku była łaźnia i ubikacja. W tym zakresie warunki były nieco lepsze od Szmalcówki, zwłaszcza zimą. Tutaj też mama spotkała swoją ciocię (siostrę mojej babci) z Nowego Dworu Bratiańskiego – Wandę Suwińską. I ona jako starsza, miała przydział do pracy w kuchni i pralni, więc mogła też opiekować bardziej mną, zwłaszcza kiedy zachorowałem. Pamiętam, że pewnego dnia gdy zachorowałem stawiłem się na zbiórce, ale za chwilę schowałem się w pobliskim sadzie między rozwieszoną, susząca się bielizną aż do przyjścia po mnie cioci Wandy, która zabrała mnie do baraku. Tutaj przykryła mnie kocem, abym nie był widoczny podczas częstych rewizji. W pewnym momencie przyszła ciocia i z pełną ostrożnością wyszła ze mną do łazienki. Ja zauważyłem tutaj w ścianie jakiś wystający kołek, więc dotknąłem go i za chwilę ze ściany chlusnęła z dużą siłą woda. W kilka sekund było już jej pełno, że zaczęła przelewać się przez próg łaźni. Cioci, po wielu próbach udało się kołek wcisnąć w ścianę i zatrzymać wodę. Szybko uciekliśmy z łaźni do noclegowni. Wyobrażam sobie co by się działo gdyby wachmani zobaczyli szkodę. Ciocia miałaby co najmniej kilka dni karceru bez jedzenia, a ja byłbym pozbawiony jej opieki, przynajmniej w czasie choroby. Nie pamiętam jak długo udało się mnie przechować pod kocem, może dzień lub dwa. Po tym czasie, jeszcze chory, maszerowałem z całą kolumną (czwórkami) ok. 100 chłopaków do lasu. Za nami szły następne kolumny dzieci w wieku kilku lat (ocenia się, że tych dzieci mogło być nawet ponad 2 tys.). Co robiliśmy w potulickim przy obozowym lesie? Po prostu bawiliśmy się, np. zbierając mech, szyszki, żołędzie i gałęzie, i budowaliśmy sobie domki do zamieszkania. Po latach stwierdzam, że dla mojego wychudzonego i chorowitego ciała być może ten pobyt w lesie był swojego rodzaju „sanatorium”, które pozwoliło mi na przetrwanie nie tylko gehenny obozu, ale i dożyć słusznego wieku (ponad 80 lat). W Potulicach w latach 1941-1945 przebywało ok. 25 tys. więźniów, zmarło/zginęło 1291 więźniów, w tym 767 dzieci (głównie na tyfus i czerwonkę), w wieku do 15-lat (wg W. Dreas, 1945, s. 93).

Ponieważ głód nam dokuczał codziennie, gdyż na śniadanie otrzymywaliśmy kromkę chleba, posmarowaną czasami ledwie widocznym śladem po margarynie i kubek czarnej kawy. Na obiad była najczęściej zupa z pokrzyw, komosy lub brukwi, ale trudno było w niej znaleźć jeden lub dwa ziemniaki. A kolacja przypominała śniadanie. Oczywiście codziennie byliśmy głodni. Mamie lub cioci rzadko zdarzało się mi przynieść coś z kuchni lub pola. Pamiętam, że pewnego dnia jesiennego w 1943 r., kiedy powracaliśmy z lasu, zauważyłem na placu przed blokami stertę kapusty. Jako głodny i zdesperowany chłopak, podbiegłem z kolumny i jedną główkę kapusty schowałem pod bluzę. Kiedy szczęśliwie dotarłem z tym trofeum do bloku, oczywiście pochwaliłem się cioci (mama jeszcze nie wróciła ze swoją kolonią z pola). A ciocia gdy jej pokazałem tą główkę kapusty, zamiast nagrodzić mnie przynajmniej uśmiechem – wykrzyczała mnie – za to, co tak niemądrego zrobiłem i na koniec powiedziała: „przecież oni (myśląc o wachmanach) zastrzelili by cię gdyby zauważyli, że oddaliłeś się od grupy i na dodatek coś ukradłeś”. Tak biegły nasze dni w potulickim obozie, dobrze że z mamą, a i obecność cioci Wandy, jak wspomniałem wyżej, też nam się przydawała.

Fot. archiwum prywatne

Jeśli wspomniałem o jednym pozytywnym wpływie mojego pobytu w Potulicach – w sensie prawie codziennego „sanatorium” w lesie, to muszę wspomnieć o jeszcze drugim ciekawym zdarzeniu. W Potulicach przebywali Polacy przede wszystkim z Pomorza, w tym z Ziemi Lubawskiej. Pewnego dnia mama spotkała rolnika Bernarda Żuralskiego z Rożentala. Był tutaj ze swoją żoną Martą i najmłodszym ich synem – Jankiem (8 letnim), z którym ja prawdopodobnie chodziłem do lasu, ale go wówczas nie poznałem. Pan Żuralski (senior), kiedy się dowiedział, że mama jest młodą wdową (mój tata zmarł 2 miesiące przed wybuchem wojny), powiedział mamie, że oni mają pięciu synów, a najstarszy Józef (w wieku mamy) został zabrany po wojnie do niewoli i pracuje gdzieś na robotach w Niemczech. Z czasem okazało się, że dostał się do obozu w Oranienburgu, skąd skierowano go do pracy w gospodarstwie rolnym E. Berendta w Neuholland. Tutaj razem z innymi niewolnikami pracował aż do końca wojny. Po wojnie, kiedy mama wróciła na swoje gospodarstwo rolne w Targowisku Dolnym, i zastała tylko „gołe” mury („bez woza ani prowoza”) to w jego urządzeniu pomogli jej częściowo sąsiedzi. Nasi sąsiedzi z wybudowania – państwo Raszkowscy, znali doskonale Żuralskich z Rożentala. Nawiązali z nimi kontakt i po pewnym czasie państwo Żuralscy wraz ze swoim synem Józefem przyjechali do mojej mamy. Zapamiętałem ten moment w sposób krytyczny – „ten młody człowiek ma być moim ojcem?”. 26 września 1945 r. odbył się w Sampławie i Targowisku Dolnym ślub mojej mamy z tym właśnie „młodym mężczyzną”. Już „nazajutrz” okazało się, że był moim najwspanialszym tatą przez całe jego życie.

Jeszcze jednym wydarzenie chcę się podzielić. W sierpniu 1944 r. przyszedł rozkaz do władz więziennych informujący, że jeśli ktoś ma „na wolności” krewnych to może zabrać dzieci z obozu. W Nowym Mieście Lubawskim w czasie wojny mieszkała i pracowała moja ciocia – Irena Skonieczna, która była fotografem. Jej mąż Bronisław, po kampanii wrześniowej dostał się z wojskiem polskim do Francji, a następnie do Anglii, skąd powrócił dopiero po 1956 r. I to ona poprosiła swoją znajomą panią piekarzową Moritz, aby jadąc po dzieci swoich krewnych, postarała się też zabrać mnie. Tak więc, 16 sierpnia 1944 r. opuściłem Potulice i znalazłem się w Nowym Mieście Lubawskim. Tutaj mieszkałem razem z ciocią Ireną i Weroniką Suwińską (siostrą mojej babci) w domu przy ul. Mostowej 2 (obecnie 23 stycznia 2) aż do wyzwolenia. Tutaj też przeżyłem przejazd wojsk rosyjskich przez Nowe Miasto Lubawskie, którzy podpalili część miejskiego Rynku (podobnie jak i dużą część zabudowy Lubawy) uznając prawdopodobnie, że obydwa miasta należały przed II wojną światową jeszcze do Niemiec. Pamiętam jak pomagałem gasić jeden z domów w pobliżu ulicy, w której mieszkałem. Pomagałem pompować wodę z pobliskiej studni. To tutaj, pod koniec stycznia 1945 r. zobaczyłem się z moją mamą (po pół roku niewidzenia) i ledwie ją poznałem. Myślę, że i mama miała pewna trudność rozpoznania swojego syna, który przez ten czas zmienił się z wychudzonego, w brudnych łachmanach chłopca, w zdrowego, dobrze odżywionego i elegancko ubranego jej syna. Obopólna radość była ogromna.

Ciąg dalszy nastąpi

Jan Falkowski
red. eka



2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5