Wyzwolenie cz.3
2017-08-29 09:00:00(ost. akt: 2017-08-29 11:44:43)
Okupację hitlerowską przeżyliśmy w Łomazach - ojciec zajmował się szewstwem, a umiejętność ta uratowała naszą rodzinę przed wywózką do przymusowych robót w Niemczech. W zamian dostał nakaz reperować buty policjantom i ich rodzinom (oczywiście za darmo). Policjantami byli Polacy, tzw. Policja Granatowa. Nie chcę i nie mam prawa całkowicie zdyskredytować Polaków, którzy pracowali w tym okresie w policji.
W wielu przypadkach współpracowali z partyzantką działającą na tym terenie. Nie przypominam też sobie, aby ktoś wpadł w ręce gestapo w czasie zorganizowanej obławy - w porę byli zawsze ostrzeżeni. My, dzieci, kiedy bawiliśmy się w wojnę, przede wszystkim ćwiczyliśmy umiejętność ukrywania się przed Niemcami. Byłam świadkiem, jak Niemcy pędzili ulicą przed naszym domem grupę około stu Żydówek. Były zmęczone, obdarte, na bosaka, zrezygnowane szły spokojnie na spotkanie śmierci w pobliskim lesie... Okupacja hitlerowska to był koszmar - nikt z nas nie był pewny jutra.
PRZECZYTAJ KONIECZNIE:
Wszystko zaczęło się 17 maja 1937 roku w Brześciu nad Bugiem cz.1
PRZECZYTAJ KONIECZNIE:
- Cieszcie się na razie – mawiali, bo jak zabraknie Żydów, to na was przyjdzie kolej cz.2
Wyzwolenie
Z wielkim zainteresowaniem i ciekawością słuchaliśmy wszelkich informacji, oczywiście szeptanych, o klęskach jakie ponoszą Niemcy na wszystkich frontach. Wiadomości te docierały oczywiście z pewnym opóźnieniem, przecież nie posiadaliśmy odbiornika radiowego, a o telewizji to nie mieliśmy zielonego pojęcia, że coś takiego w ogóle istnieje. Nic więc dziwnego, że z utęsknieniem czekaliśmy, kiedy to się wszystko skończy. Widać zresztą było, że coś jest na rzeczy, bo zauważyliśmy wzmożony ruch wojsk niemieckich. Wiadomość, że ruszył również front od wschodu budziła nadzieję, że wkrótce będziemy wolni.
Wieczorami od wschodu widać było na niebie jakby zawieszone w powietrzu choinki złożone z setek gwiazd - potwierdzało to, że choć jeszcze daleko, ale front faktycznie się zbliża. Do Łomaz zjechały regularne wojska niemieckie i węgierskie, które były wówczas w koalicji z okupantem i postanowiły właśnie tutaj zorganizować punkt oporu. W centrum i na rogatkach ustawiono moździeże i armaty, zgromadzono też masę różnej broni i amunicji. Na wieży kościelnej zorganizowano punkt obserwacyjny. Mieszkańcy Łomaz, którzy mieli rodziny na koloniach czy w pobliskich wsiach, schronili się u nich. Ci, którzy pozostali zaczęli kopać schrony, żeby jakoś się zabezpieczyć przed ostrzałem.
Rzeczy powynoszono na zewnątrz - domy w większości były drewniane, więc zawsze groziło, że w czasie walki mogą spłonąć. Na dzień przed bitwą, rodzice wysłali mnie z sąsiadką, panią Kuzawińską i jej dziećmi, do rodziny jej męża mieszkającej na koloni. Sąsiad wraz z moimi rodzicami pozostał na miejscu.
Wychaditie, giermańców niet!
W nocy rozpętała się burza. Grzmiało, waliły pioruny i lało jak z cebra, a był to był przedsmak tego co się miało wydarzyć. Rano rozpoczęła się bitwa. Rosjanie nacierali od wsi Lubenka, którą od Łomaz oddzielała rzeczka Zielawa. Niemcy obwarowali się w Łomazach, a moi rodzice byli w samym środku wymiany ognia, w schronie wykopanym w ogrodzie, między domami a kościołem. Schron był po burzy zalany wodą; naprędce powrzucano do środka stołki i blaty od stołów i schroniono się, siadając jakby na tratwie z nogami w wodzie.
Bitwa trwała bez przerwy około dziewięciu godzin. - Myślałam, że bębenki w uszach mi popękają od tej strzelaniny i wybuchów nad głowami i gradem sypiących się odłamków – powiedziała potem moja mama.
Rosjanie strzelali również do wieży kościelnej, aby zlikwidować punkt obserwacyjny, a Niemcy biegali to w jedną, to w drugą stronę. Najwięcej jednak strachu rodzice przeżyli, kiedy Niemcy zatrzymali się przed wejściem do schronu i naradzali się, czy wrzucić do środka granat. Dzięki Panu Bogu odstąpili od tego zamiaru. Wobec takiej sytuacji tata postanowił wyczołgać się ze schronu i schować w piwniczce, która znajdowała się w sieni domu. Rodzice doszli do wniosku, że nie wiadomo co może przyjść do głowy przegrywającym Niemcom i mogą zginąć oboje, a przecież jest jeszcze dziecko, które wymaga opieki.
- W pewnym momencie słyszymy tupot biegnących ludzi - opowiadała mama, a w otworze schronu pojawia się głowa czerwonoarmisty. - Ludi wy zdzieś? - zapytał żołnierz. - Zdzieś - odpowiedziała. - Wychaditie, giermańców niet. Mamasza imiejesz czto pokuszat my oczeń gołodny nada dalsze giermańców gnat. Wszyscy zaczęli wychodzić ze schronu i z radością witać się z żołnierzami.
Ojciec kroił grube pajdy chleba, a mama ręką smarowała je smalcem, aby szybciej i dawała żołnierzom, którzy w jednej ręce trzymali pepeszę, a w drugiej pajdę chleba i w biegu, jedząc pędzili Niemców.
Coraz więcej przybywało wojsk radzieckich. Na samochodach jechały słynne już katiusze, których tak bardzo bała się piechota niemiecka, bo w tym czasie była to najnowocześniejsza broń rakietowa z której Rosjanie byli bardzo dumni. Muszę wspomnieć, że mama znała bardzo dobrze język rosyjski, bo dzieciństwo i pierwsze lata młodości spędziła w Rosji.
Obserwując przejeżdżające transporty z bronią i wojskiem, zapytała jednego z oficerów, co oni wiozą na tych samochodach przykrytych plandekami. On zaś z dumą odpowiedział: - Eto naszy katiuszy. - A do kuda wieziocie ety żenszcziny? Znajesz – odrzekł, - my imiejem takije arużja i nazywajem Katiusza, Andriusza, groznyj Wańka. (CDN)
Krystyna Tomaszewska
Czytaj e-wydanie ">kliknij
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez