Życzę ci, kochany synku, szczęśliwego życia

2014-07-31 15:15:47 (ost. akt: 2014-08-05 11:26:23)
Życzę ci, kochany synku, szczęśliwego życia

Józef Kułakowski z Nowej Wilejki już po przyjeździe na Warmię spisał dzieje swojej rodziny. Jego prawnukowie: Krzysztof, Michał i Andrzej Kułakowscy przepisali go w wersji elektronicznej. Wnuk Marek urodzony w Dobrym Mieście, obecnie mieszkaniec Gdańska, kontynuuje dzieło dziadka. Publikujemy dziś drugą część pamiętnika.

Pracowite życie rodziny Jana i Antoniny Kułakowskich przerwała I wojna światowa. Zbliżający się front opustoszył sklepy, których jak na owe czasy było niemało w Nowej Wilejce, zadbane domy również opustoszały, bo wielu mieszkańców wyjechało w głąb Rosji. Opuszczone domy plądrowali szabrownicy.

Jana Kułakowskiego razem z innymi kolejarzami ewakuowano na Ukrainę. Antonina z pięciorgiem dzieci, z których Józef był najstarszy, bo już 14-letni, zostali bez opieki ojcowskiej z niewielkim zapasem pieniędzy i żywności. Ta część pamiętnika Józefa Kułakowskiego opisuje dalsze życie rodziny. Przywołuje go dziś w naszym cyklu „Rodowody wileńskie na Warmii i Mazurach” Krystyna Adamowicz, polska dziennikarka z Wilna.
Za żywność
wymiana futer i złota

Pan Józef nie mógł przez długie lata zapomnieć, jak na plac rynkowy przybyli Niemcy. Co poniektórzy, włącznie z burmistrzem, witali ich chlebem i solą. Gdy opowiedział o tym mamie, ta zaczęła płakać i modlić się. Chłopak miał przed oczami czterech oficerów niemieckich na spasionych koniach. Na głowach mieli spiczaste hełmy, przy boku szable i pistolety.

„Tak więc z okupacji rosyjskiej przeszliśmy na okupację niemiecką. Razem z mamą było nas 6 osób. Ja, braciszek mój Staś o cztery lata młodszy, i 3 siostrzyczki: Polcia, Terenia i Emilka. Zapasów żywności nie mieliśmy, pieniędzy również, ruskie pieniądze nie miały żadnej wartości. Na wsi można było wprawdzie coś kupić do jedzenia, ale tylko za złote pierścionki, obrączki ślubne, zegarki czy broszki albo kolczyki. Dobre droższe ubranie, futro, ładną suknię — tylko takie rzeczy wieśniacy chętnie zamieniali na chleb, masło, mięso, kartofle czy zboże”— pisze Józef w pamiętniku.

Niedojadanie było nagminne. Dzieci Kułakowskich były osłabione i opuchnięte z głodu.
„Niedaleko od naszego mieszkania na sąsiedniej ulicy była urządzona przez Niemców wojskowa rzeźnia bydła. Żandarmeria jeździła po wioskach i zabierała krowy, świnie i owce, pędzono to wszystko do tej rzeźni. Tu zabijano zwierzęta, obdzierano ze skór, flaki wrzucano do dołu, a mięso odsyłano do wojska. Przy tym dole było zawsze dużo ludzi, którzy wybierali te flaki z dołu, wyciskali z nich gnój i z flaków gotowano potem jakąś tam zupę. Mama poszła też raz do tego dołu, żeby zdobyć trochę flaków dla nas na obiad, ale zaczęło ją mdlić i wróciła bez niczego”.

Ks. Tomasz Makarewicz znał dobrze tę rodzinę, wiedział, że są dobrymi katolikami, więc urządził wyżywienie dzieci w sierocińcu. Otrzymywały codziennie zupę, herbatę i kawałek chleba. Natomiast matka rozpoczęła pielgrzymkę po wsiach, wymieniając różne rzeczy na żywność. Na jakiś czas tego skromnego jedzenia starczyło, ale zaczęły ludziom dokuczać różne choroby: tyfus, czarna ospa, grypa i rozmaite inne. Dzieci zaczęły masowo umierać. Józek przeżył też operację — guz na szyi był operowany na żywo, a podczas operacji żołnierze trzymali chłopaka za nogi i ręce, by nie targnął się z bólu. Zapłatą dla lekarza było dziesięć jajek, które matka zdobyła jakimś cudem.

Wojna i okupacja niemiecka trwały dalej. Coraz częściej były naloty, bomby spadały na stację kolejową i domy. Życie w miastach było niebezpieczne, dokuczał głód. Józkowi przytrafił się, co prawda, zarobek — uczył pisania i czytania starszą dziewczynę ze wsi, a ta przynosiła czasami kawałek mięsa, dzbanek mleka czy kilka jajek.
Józek uczy
czytania i pisania

Matka z dziećmi postanowiła wyjechać do Nowosiółek. A tam rządził dzierżawca Łukowski i jego żona. Okazali się ludźmi bez skrupułów, znęcali się nad kobietą i dziećmi, więc za namową krewnych matka podała Łukowskich do sądu. Orzeczeniem sądu Łukowscy zmuszeni byli wyjechać z posiadłości Kułakowskich.

Wreszcie zostali prawdziwymi właścicielami dużego gospodarstwa o obszarze 20 hektarów urodzajnej ziemi, dużego sadu owocowego, obszernego domu mieszkalnego oraz ogromnej stodoły, dużych chlewów dla inwentarza i spichrza na zboże. Na początek gospodarowania krewni oddali rodzinie prosiaka, kury, dzieci doglądały królików, gołębi. Józef nauczył się piłować i rąbać drwa, orać i bronować, kosić i zaprzęgać konia, przecież był najstarszy w rodzinie.

Powoli Kułakowscy stali się na wsi autorytetem. Tym bardziej, że Józef był chłopakiem uczonym, po czterech klasach gimnazjum, a oprócz tego umiał opowiadać bajki, czytał dzieciom książki, wiersze polskie i rosyjskie. Syn wujka Ignacego brał cymbały i przygrywał na takich spotkaniach dziecięcych. Pewnego razu niektórzy gospodarze, będąc sami niepiśmienni, zaproponowali Józkowi, żeby nauczył czytania i pisania ich dzieci, a oni będą mu płacić produktami żywnościowymi. Chłopak zgodził się i co dzień po śniadaniu przychodziło do domu Kułakowskich kilkoro dzieci, które uczyły się pisania i czytania. Do Nowosiółek, gdzie przedtem jedynym piśmiennym mężczyzną był sołtys, wkroczyło życie kulturalne.

Matka jednak stale myślała o domach w Nowej Wilejce. Pojechała więc razem z Józkiem. Ileż bólu poczuli, gdy zobaczyli swoje piękne domy bez szyb, okradzione, z powyłamywanymi płotami. Wrócili rozgoryczeni.
Pierwsza szkoła
w Poddubinkach

„Pewnego dnia po śniadaniu, gdy czekałem na przyjście dzieci na naukę, na nasze podwórko zajechała jakaś bryczka, z której wysiadł mężczyzna i kobieta. Poszukiwali Kułakowskich. Byli to dzierżawcy dużego majątku Poddubinka. Przed wojną majątek należał do hrabiego Tyszkiewicza, który na Wileńszczyźnie posiadał kilka takich majątków. Juchniewiczowie byli dzierżawcami jednego z tych hrabiowskich majątków”.

Chcieli utworzyć w Poddubinkach prywatną szkołę, a ponieważ dowiedzieli się, że w Nowosiółkach mieszka chłopak, który ukończył cztery klasy gimnazjum, więc zaproponowali mu zorganizowanie takiej szkoły. Wspomnienia Józefa to swoisty dokument powstawania polskiego szkolnictwa na wsi podwileńskiej. Chłopakowi udało się nauczyć pisania, czytania, liczenia i katechizmu 20 dzieci. Juchniewiczowie go polubili i, zgodnie z obietnicą, co miesiąc wozili matce chłopaka mięso, zboże, kartofle. Jednak nastąpiły nowe nieszczęścia — ludzie zaczęli chorować na ospę i tyfus, więc pani Kułakowska kazała, by syn wracał do domu.

Znów rozpoczęło się pracowite życie wiejskie. I ogromna radość — powrót ojca.
Po paru dniach Jan Kułakowski, ojciec tej licznej rodziny, pojechał do Nowej Wilejki, by zobaczyć, co się tam dzieje. Był przerażony — domy i wszystko, co przyszło z takim trudem, zostało ostatecznie zniszczone i rozszabrowane. Po dłuższej naradzie z mamą ojciec postanowił zabudowania, ogród i plac sprzedać i pozostać na wsi na gospodarstwie.
„Po zakończeniu wojny i po ustąpieniu Niemców, powstała Polska z prezydentem Mościckim i marszałkiem Rydzem-Śmigłym na czele, zaczęli pracować polscy urzędnicy, powstały polskie szkoły, gimnazja i uniwersytety, i życie zaczęło płynąć po nowemu.

W 1938 roku zmarł ojciec, mama otrzymywała po ojcu rentę 65 złotych miesięcznie, a my oddaliśmy ziemię gospodarzowi, który naszą ziemię uprawiał, nam za to oddając połowę wszystkich plonów. Żeby opisać okres drugiej wojny światowej musiałbym jeszcze drugi zeszyt użyć. Ale tego już nie zrobię, bo dożyłem dzięki Bogu do 85 lat i słabo widzę. Życzę tobie, kochany synku mój, szczęśliwego długiego życia i całej rodzinie naszej; ojciec twój Józef Kułakowski”— są to ostatnie słowa pamiętnika Józefa Kułakowskiego, pisane w roku 1985. W tym samym roku zmarł w Dobrym Mieście, otoczony opieką dzieci i wnuków.
Wnuk Marek spisuje
dalsze dzieje rodziny

Najstarszy syn Józefa, Antoni Kułakowski, do którego skierowane są te słowa, mieszka w Dobrym Mieście i przez trzydziestolecie zachował ten gruby zeszyt zapisany kaligraficznym pismem.
Spisaniem tego, co zdarzyło się potem, zajął się syn Antoniego Marek Kułakowski, również urodzony w Dobrym Mieście, mieszkający dziś w Gdańsku.
Stanisława i Józef Kułakowscy pożenili się już w dość poważnym wieku, Józef miał lat 40, jego wybranka — 30. Było to przed wybuchem II wojny światowej. Zamieszkali w Nowosiółkach. Tam właśnie na świat zaczęły przychodzić kolejno ich dzieci. Pierworodny Antoś urodził się w 1941 roku, po trzech latach Zosia, po dwóch latach urodził się Staś. Najmłodsza córka Terenia przyszła na świat już w Międzylesiu i była dzieckiem sporo młodszym od pozostałej trójki.

Nie ominęły tę rodzinę tragiczne wydarzenia wojny: krewny z dalszej rodziny zginął w Katyniu, o czym dziadek Józef zabraniał opowiadać, brat Józefa Stanisław i siostra Terenia zginęli przed wojną w Krokożyszkach w nieznanych okolicznościach. Natomiast najmłodsza siostra Emilka wyszła za mąż za sąsiada Jana Maciejewskiego i urodziła dwoje dzieci: syna Wojtka i córkę Magdę.
„Dywersja” Wojtka
i Antosia

Z Wojtkiem i Antosiem wiąże się bardzo zabawna historia, która wydarzyła się podczas ewakuacji do Polski. Pociąg towarowy, którym jechali, ciągnęła ogromna lokomotywa napędzana węglem. Przejazd trwał ponad dwa tygodnie. Dorośli podczas postoju mieli pełne ręce roboty. Trzeba było oporządzić i nakarmić zwierzęta, sprawdzić zamocowanie i stan dobytku oraz wykonać wiele innych czynności. Dzieci ten czas mogły być na wolnym powietrzu. Ale maluchom doskwierała nuda. Podczas postoju skakali po wagonach i szperali, gdzie się tylko dało. Odkryli małe zbiorniki, zamykane z góry deklami, w których znajdowała się oliwa i postanowili napełnić je dla zabawy piaskiem. Jak się później okazało, były to smarowniczki służące do smarowania łożysk w kołach wagonów. Transport ruszył, po pewnym czasie z kół zaczął wydobywać się ogień. „Wycieczka” została przerwana na dobę. Skład został wymieniony i zestawiony na nowo. Dorośli mieli pełno roboty z przeładunkiem i zamocowaniem na nowo swojego dobytku.

Stanisława i Józef Kułakowscy najpierw dotarli do Dobrego Miasta. Józef otrzymał propozycję objęcia stanowiska pracownika biblioteki w Lidzbarku Warmińskim. Zajmował się tym przed wojną i miał dość dobre wykształcenie, jak na tamte czasy. Znał też trzy obce języki w mowie i w piśmie. Znalazł jednak gospodarstwo, rodzina przesiedliła się do wsi Zalesie (obecnie Międzylesie). Po kilku miesiącach wyszukali gospodarstwo, w którym żyli i pracowali do emerytury.
Garść ziemi
z ojcowizny

W czerwcu 2009 r. pan Marek z żoną Olą oraz synami: Krzysiem, Michałem i Andrzejem, z siostrą Anią i jej mężem Mariuszem oraz ich dziećmi: Kingą i Bartkiem odwiedzili Wilno. Była to wyprawa śladami pamiętnika dziadka Józka.
— W Nowej Wilejce zobaczyliśmy cerkiew, o której wspominał dziadek. Byliśmy również w kościele, w którym nasz dziadziuś był ministrantem. Wewnątrz przy ołtarzu odkryliśmy tablicę pamiątkową ufundowaną budowniczemu świątyni ks. Anicetowi Butkiewiczowi, którego następcą został ks. Tomasz Makarewicz, ten, który pomagał naszej prababci wykarmić dzieci podczas I wojny światowej.

Tego samego dnia ruszyli do Nowosiółek. — Udało się nam odszukać posesję, gdzie mieściła się biblioteka, którą dziadek prowadził przed wyjazdem do Polski — opowiada Marek Kułakowski. — W miejscu dawnego domu rosły krzaki i pokrzywy. Można było znaleźć stare cegły oraz kamienie. Korzystając z opisu w pamiętniku dziadka, łatwo było odszukać gospodarstwo jego siostry, po mężu Maciejewskiej. Wszystko się zgadzało, mimo że od momentu opuszczenia Wileńszczyzny przez naszych dziadków, byliśmy pierwszymi Kułakowskimi, którzy powrócili po przeszło 60 latach na ojcowiznę — wspomina pan Marek.
Córka Anna, obecnie mieszkająca w Dywitach, wspomina dziadków Józefa i Stasię jako ludzi skromnych, umiejących się godzić ze wszystkim, co przyniesie życie.
— Poznawaliśmy kraj, który był ojczyzną naszych dziadków i pradziadków. Mam nadzieję, że dzięki tej wyprawie nasze dzieci będą wiedziały, że ich korzenie znajdują na Wileńszczyźnie.

Mariusz, mąż Ani, opowiada: — Szukając ruin domu, zaszliśmy do jakiegoś gospodarstwa. Ludzie początkowo byli nieufni, dopiero słysząc polski, otworzyli nam drzwi. Ku mojemu zdziwieniu, wszyscy mówili po polsku, chociaż z miłym dla ucha kresowym zaciąganiem.
— Rodzice wraz z wujostwem zabierali ze sobą kamienie na pamiątkę, ja również chciałam mieć coś, co przypominałoby mi o tym miejscu. Zerwałam liść z lipy rosnącej koło pozostałości domu, zasuszyłam i włożyłam do koperty. Tę pamiątkę trzymam do dziś — mówi prawnuczka Kinga.

Wnuk Marek z rodzinnych pól przywiózł kilka kamieni i worek ziemi. Jeden kamień poświęcił ksiądz Adam Meger. Potem kamień został wmurowany przez syna Antoniego jako kamień węgielny nowego domu w Kleszczewie. Przed domem Ani i Mariusza też leży kamień przywieziony z Nowosiółek.

Krystyna Adamowicz

Więcej kresowych historii: kliknij tutaj