Kraina tysiąca legend — Magazyn Turystyczny Warmia&Mazury

2023-06-06 14:19:55(ost. akt: 2023-07-05 13:33:30)
Na Warmii i Mazurach nie brakuje  licznych opowieści, legend, baśni zrodzonych z ludowych wierzeń

Na Warmii i Mazurach nie brakuje licznych opowieści, legend, baśni zrodzonych z ludowych wierzeń

Autor zdjęcia: GO

Warmia i mazury to nie tylko piękne lasy i jeziora, ale także – co jest stosunkowo mało znanym faktem – niesamowity i bogaty folklor. Kraina tysiąca jezior równie śmiało mogłaby być nazywana krainą tysiąca legend. Wyjątkowość naszych podań potęguje fakt, iż – w przeciwieństwie do innych regionów polski – na warmii i mazurach przez wieki mieszały się i przesiąkały sobą nawzajem trzy żywioły pruski, niemiecki oraz polski.

Wybierasz się na wycieczkę po województwie warmińsko-mazurskim?
Koniecznie odwiedź portal Mojemazury.pl — największą w internecie bazę wiedzy o województwie warmińsko-mazurskim!


Mamy tutaj „klasycznie” zaczarowane księżniczki i posępnych leśnych czarowników, nad rzekami i jeziorami możemy natknąć się na utopce, na leśnych przesiekach wpaść na płanetników, a na polu mieć nieprzyjemne spotkanie z południcą. Jakby tego było mało, to po mazurskich i warmińskich (zwłaszcza) gościńcach często przechadzają się dziwni dystyngowani panowie noszący się z „niemiecka” – w surducikach, kapeluszach i z nieodłącznym binoklem na łańcuszku. Na takich dżentelmenów należy szczególnie uważać. Dlaczego?

STARE JUCHY I KRWAWY KAMIEŃ


Zacznijmy od podania, które ma swój rodowód w  zamierzchłej przeszłości rdzennych mieszkańców tych ziem, czyli plemion jaćwieskich. Mówimy o Starych Juchach koło Ełku i genezie nazwy owej uroczej miejscowości. Jaćwięgowie czcili szeroko pojęte siły natury: florę, faunę, jak i znane im ciała niebieskie, czyli słońce i księżyc. Lud ten nie był zbyt liczny, ale wśród sąsiadów cieszył się – zasłużoną zresztą – opinią niesamowitych wojowników. Jaćwiescy woje potrafi li w kilkunastu uderzać na znacznie większe siły nieprzyjaciela, zaskakując go swoją walecznością i odwagą. Jaćwięgowie słynęli z łupieżczych wypraw – a to na Litwinów, a to na Mazowszan, potykali się również z plemionami pruskimi. Z wypraw przywlekali wraz z łupami żywy inwentarz ludzki, który – według podań – wędrował później często na ołtarze poświęcone ichnim bóstwom. A te były krwawe i nieustannie ich się domagały. Jaćwięgowie z okolic Starych Juch swoje ofi ary składali na wielkim kamieniu (4,5 m wys.; 2,25 m szer. i 11,5 m w obwodzie), który po dziś dzień tkwi w ich „świętej” ziemi. I po dziś dzień krwawi „juchą” pomordowanych ofi ar – tak narodziła się właśnie nazwa „Stare Juchy”. Kamień jest odpowiednio opisany, a znajduje się niespełna pół kilometra od kościoła, po lewej stronie torowiska wiodącego do Ełku.

WÓDZ ZAJĘCZE SERCE


Czy wiedzą Państwo, że ślady obecności i działalności człowieka na terenie Mazur sięgają nawet XVII tysiąclecia p.n.e.? Więc może legenda sprzed – dosłownie – tysiąca lat? Proszę bardzo. Dawno temu wokół obecnego Jeziora Śniardwy rozciągała się domena pewnego jaćwieskiego władcy, który słynął z niesamowitego męstwa i bitności. Ów „antyczny" wódz starożytnych Jaćwięgów tłukł wrogów jak popadnie i z tej racji cieszył się wielkim szacunkiem okolicznych władyków, którzy – jeden po drugim – oddawali mu się w opiekę. Bitny wódz Jaćwięgów rządził niepodzielnie, ale sprawiedliwie. Był mądry i rozważny, dbał o poddanych, miecz i ogień zostawiając wrogom.

Z tej racji jego państewko rozkwitało w pokoju. Nikt nie śmiał rzucić wyzwania dzielnemu władcy Jaćwięgów. Pewnego dnia wodzowi urodziła się prześliczna córka i szczęśliwy ojciec z tej racji wyprawił przebogatą ucztę, na którą sprosił – co sam zastrzegł – wszystkich poddanych jego państewka. Wśród przybyłych na fetę notabli oraz plebsu trafi ł się niespodziewany gość — pewna czarownica. Starowinka chciała podejść do kołyski córki wodza i złożyć jej hołd jak i inni, ale władca widząc szpetną facjatę kobieciny, rozpoznał w niej wiedźmę i stanowczo jej tego zabronił. Rozgoryczona baba w ramach zemsty zbluzgała wodza, a zanim została wyrzucona, zdążyła rzucić na niego klątwę: „Staniesz się własną ofi arą”. Włodarz miał wówczas na głowie ważniejsze rzeczy, niż jojczenie jakiejś starej jędzy, więc nie przywiązał wagi do jej wściekłych słów. Dzień po urodzinowej fecie córki władca udał się – jak to władcy (ci bajkowi i prawdziwi) mieli w zwyczaju – odpocząć na polowaniu. Cały dzień gonił za zwierzyną, ale nie mógł niczego upolować, w przeciwieństwie do swojej drużyny, której wyjątkowo sprzyjało szczęście. Pod koniec dnia wódz zauważył dużego, białego zająca, który przemykał przez wysoką trawę. Wycelował z łuku i zręcznie trafi ł zwierzę, ubijając je na miejscu. W momencie, gdy zając wydał ostatnie tchnienie, wódz poczuł dziwny ścisk w sercu. Chwilę później znalazła go jego własna drużyna – skrytego trwożliwie za pobliskim kamieniem…

Od tamtego momentu w wodzu zaszła gwałtowna i  niepojęta zmiana. Zaczął się wszystkiego bać. Przerażał go nawet trzepot skrzydeł przelatujących ptaków! Najbardziej panikował podczas długich jesiennych i zimowych wieczorów, kiedy chronił się głęboko pod pierzyną, bo bał się, że porwie go wiatr i uniesie w bezkresne niebo. Oczywiście w świetle takiego stanu psychofizycznego bohatera naszej opowieści, nie było mowy o jakimkolwiek rządzeniu, a co dopiero walczeniu! Gdy do sąsiadów doszły wieści o nagłej „przemianie” wojowniczego władyki, początkowo nie dawali im wiary! Jednakże gdy w ciągu kilku następnych lat nabrali pewności co do „tchórzliwości” dzielnego
niegdyś adwersarza, postanowili — w myśl powiedzenia, że na pochyłe drzewo każda koza skacze – zebrać potężne siły i uderzyć na bezsilnego i tchórzliwego sąsiada. Zaatakowali z całą siłą i bez jakiegokolwiek oporu ze strony zdezorientowanych wojów niegdyś bohaterskiego wodza, doszli w swojej rejzie aż pod jego stolicę. Ludność błagała, aby – jak dawnej – hardy pan stawił dzielnie czoła agresorom i ochronił kraj! Niestety władca leżał przerażony w łóżku na swojej wieży i umierał ze strachu.

Nagle usłyszał znajomy głos – krzyk rozpaczy jego córki, która dostała się w łapska wrogich wojów. Mobilizując w nadludzkim wysiłku wszystkie swoje siły, władca zebrał resztki dawnej odwagi tkwiące w jego niegdyś nieznającym trwogi sercu, przybrał zbroję, chwycił miecz i – mdlejąc z wysiłku – objawił się na szczycie wieży. Wystarczyło, że tylko uniósł swój oburęczny miecz do góry, a wrogie armie oblegające jego stolicę nawet nie czekały na dalszy rozwój wypadków i momentalnie podjęły paniczny odwrót – tak bardzo bały się osoby samego władcy! Gdy jego wojowie rozbili uciekające w bezładzie wraże wojska, chcieli złożyć zwycięski hołd swojemu wodzowi. Niestety wódz leżał bezwładnie na balkonie wieży. Był martwy, jednak nie zginął od ran. Miał atak serca, które nie wytrzymało wielkiego stresu i po prostu pękło! Dlaczego? Ponieważ w piersi wodza Śniardwa (dopiero teraz zdradzamy jego imię!) od momentu pamiętnego polowania biło tchórzliwe, zajęcze serce. A teraz przypomnijcie sobie Państwo słowa odtrąconej od kołyski wiedźmy…

DIABELSKI KAMIEŃ W KLUSACH


Stoi po dziś dzień. I nadal widnieje na nim odcisk stopy samego diabła. Ale po kolei… Nie tak dawno temu, bo w 1640 roku, niejaki proboszcz Wiśniewski wykorzystał święty dzień (druga niedziela po Trójcy Świętej – 17 czerwca) na podjęcie rytuału egzorcystycznego na pewnej miejscowej niewieście. Trzeba przyznać, że trochę nabroiła, bo próbowała zamordować widłami sąsiadów, jak i również targnęła się na własne życie. Rozmodlonemu proboszczowi z pomocą bożą udało się wypędzić diabła z opętanej kobiety. Ten jednak stanął na rogu kościoła w swojej przerażającej postaci i nie chciał się ruszyć! Wówczas proboszcz wezwał na pomoc samego Chrystusa Nazareńskiego. Diabeł nie był w stanie odeprzeć rozkazu takiej rangi, ale zanim zniknął w obłoku siarki i saletry, wyskrzeczał: „Pójdę na rozkaz Chrystusa, nie twój. Tobie zostawię za to pamiątkę”. Po czym zawinął wściekle ogonem i z całej siły uderzył pazurzastą nogą w stojący obok kamień. Odcisk zachował się do tej pory.


PRZEKLĘTA KSIĘŻNICZKA – GORŁÓWKO


Dawne podania mówią, że na północ od obecnej wsi Gorłówko stał kiedyś na wzgórzu spory zamek. Jego pan nie był wyrozumiałym władcą i znęcał się nad swoimi poddanymi. Pewnego dnia litościwy Bóg, mając już dość jego niecnych uczynków, poruszył niebo i ziemię i przy akompaniamencie piorunów strącił zamczysko głęboko w otchłań ziemi.

Od tamtego czasu równo co sto lat z „zapadniętego” zamku wychodziła pięknej urody księżniczka, która następnie włóczyła się po okolicy i prosiła o pomoc w wybawieniu – wystarczyło tylko, aby ktoś wziął ją na ręce i trzy razy „bez trwogi” obniósł wokół wzgórza, na którym stał niegdyś zamek. Niestety chętnych nie było – ludzie po prostu bali się duchów i unikali zrozpaczonej zjawy. Aż pewnego dnia pod wzgórzem pojawił się hardy kowal z pobliskiej wsi. Młody, silny i odważny mężczyzna o zaklętej pannie słyszał od pradziadka, który rzekomo widział ją kiedyś na własne oczy. Akurat jutro mijało kolejne 100 lat od ostatniego pokazania się niewiasty, więc kowal przybył odpowiednio wcześniej, rozpalił ognisko i czekał. O północy zerwał się potężny, zimny wicher wzbudzający tumany kurzu. Gdy oślepiony nawałnicą kowal otworzył w końcu oczy, stała przed nim piękna, zaklęta panna we własnej osobie.

Kowal wiedział, co ma zrobić, więc gdy ta poprosiła go o wybawienie, bez trudu chwycił jej zwiewną kibić w swoje potężne, wyrobione od kucia żelastwa ręce i rozpoczął obchód wzgórza. Pierwsze kółko było igraszką, podobnie jak i drugie. Widząc już oczyma wyobraźni siebie i wybawioną pannę w łożnicy, kowal w tracie ostatniego okrążenia nieostrożnie wdepnął (proszę pamiętać, że było ciemno!) w gniazdo żmij, które zaczęły przeraźliwie syczeć ludzkim głosem: „Czegóż robisz nam ból człowieku?!” (proszę pamiętać, że tam wszystko było zaklęte!) Kowal nie był przygotowany na taką niespodziankę i najzwyczajniej w świecie się wystraszył. Królewna spojrzała wówczas na niego z wielkim żalem i wprost rozpłynęła się w oczach. Pozostał po niej tylko znikający szept zawodu „Już nigdy nie zostanę wybawiona…” Zrozpaczony kowal wrócił do wsi. Następnego dnia znaleziono go powieszonego za kuźnią.

„PRZEWODNIK” Z OKOLIC JEZIORA ŚLEPIENIEC


Rzecz zaczyna się klasycznie. Dawno temu pewien ojciec z synem wracali wieczorem do domu po ciężkiej pracy w lesie. Droga prowadziła przez wyjątkowo mroczne zakątki puszczy i bardzo szybko panowie po prostu się zgubili w leśnej głuszy. Ponadto w mroku ewidentnie czyhało niebezpieczeństwo – dało słyszeć się przeróżne dziwaczne odgłosy, z których wycie wilków wydawało się najmniej przerażającymi.
Gdy ojciec i syn zaczęli tracić hart ducha i powoli wpadali w panikę, nagle zza drzewa wyszedł gustownie odziany pan w średnim wieku. Był bardzo chudy i kościsty, co podkreślał opięty na nim ściśle kruczoczarny frak skrojony na modłę dawnych pruskich dziedziców (rzecz działa się ponad 200 lat temu!). Na głowie tajemniczego gościa tkwił melonik, a on sam zbliżając się do pary zagubieńców wyciągnął z kieszeni kamizelki monokl na łańcuszku. Zapewne, aby im się lepiej przyjrzeć. Mężczyzn zaskoczonych jego nagłym pojawieniem się kulturalnie zapewnił, że ma jak najbardziej pokojowe zamiary i tak jak oni – po prostu zgubił się w leśnej głuszy. Ale że nie jest tu pierwszy raz i „zawsze się trochę gubi nocą w lesie” z tej racji poznał jego spory kawałek, umie trafi ć do „wyjścia” i tak się składa, że może podprowadzić panów na jego skraj. Ojciec i syn, pokrzepieni stoickim spokojem nowego kompana, oddali się w jego opiekę i cała trójka gwiżdżąc oraz podśpiewując wesoło pomaszerowała we wskazanym przez posiadacza fraku kierunku. Kościsty pan nawet sobie zaczął przygrywać. Nie wiadomo skąd wyciągnął flecik, chwilę później gitarę, a następnie
tamburyn i sprzęty podzielił na kompanów, którym maszerowanie przez ciemny las od teraz umilała muzyka. Najbardziej zadowolony wydawał się noszący się z niemiecka Pan Frakowicz.

Nagle, gdzieś z bardzo daleka, w uszy całej kompanii dobiegło ledwo słyszalne pianie koguta. W ułamku sekundy instrumenty trzymane przez ojca i syna zamieniły się w łańcuchy i liny, a Przewodnik we fraku stanął jak wryty! Po chwili z nieludzką prędkością odwrócił się trzy razy dookoła na pięcie, ukłonił melonikiem przed przerażonymi mężczyznami i  wysyczał zaciskając oko na binoklu: „Scheisse! A  już was prawie miałem! Chwalcie swoje szczęście, bo minęła moja godzina i teraz muszę odejść”. Po czym wprost zapadł się pod ziemię. Ojciec z synem jeszcze długo stali w miejscu jak wryci. Odzyskali przytomność umysłu, dopiero gdy zaczęło robić się widno i zauważyli, że stoją na skraju rozległego i podstępnego bagniska, w którym niewątpliwie postradaliby życie! Dotarło do nich, że przed chwilą mieli bliskie spotkanie z samym Diabłem.

Maciej Chrościelewski

Ten tekst pochodzi z pierwszego wydania magazynu turystycznego Warmia&Mazury. Aktualny numer możesz kupić TUTAJ(wersja elektroniczna) lub w Empikach, salonikach prasowych, na dworcach i lotniskach