Umocnienie NATO w Europie za cenę federalizacji

2023-04-26 23:25:08(ost. akt: 2023-04-26 23:26:23)

Autor zdjęcia: wPolityce.pl

Janet Yellen, amerykańska Sekretarz Skarbu sformułowała ważne oświadczenie, na które warto zwrócić uwagę. Otóż wygłaszając we wtorek długie przemówienie na temat polityki gospodarczej administracji Bidena opowiedziała się za „konstruktywną i uczciwą” polityką współpracy z Chinami, przestrzegając jednocześnie przed polityką decouplingu. Jej zdaniem zrywanie więzów gospodarczych między Stanami Zjednoczonymi a Chinami będzie miało „katastrofalne” konsekwencje dla gospodarek obydwu krajów, a to powoduje, iż tego rodzaju opcja nie powinna być traktowana w kategoriach racjonalnego wyboru strategii narodowej.
„Konstruktywne i uczciwe” podejście nie wyklucza natomiast blokady w zakresie transferu najnowocześniejszych technologii, w tym konsekwentnego dążenia do blokady dostaw chipów dla chińskich producentów. Yellen podkreśliła też istnienie obszarów wspólnych, gdzie współpraca jest możliwa a nawet konieczna, wymieniając jako przykłady politykę makroekonomiczną i klimatyczną. Dlaczego jej wystąpienie z naszej, polskiej i europejskiej perspektywy, należy uznać za istotne? Otóż jest ono w gruncie sygnałem, iż konflikt z Pekinem, w tym wojenny, nie jest nieuchronny, ale przede wszystkim, że nie będzie żadnego masowego rozrywania więzi handlowych. To z czym będziemy mieli do czynienia, to selektywna formuła dbania o to, aby Chińczycy nie przechwytywali najbardziej zaawansowanych zachodnich technologii. Czy będzie ona skuteczną to inna sprawa, nie ulega też wątpliwości, że to co powiedziała Yellen odpowiada niemieckiej wizji polityki „deriskingu” w relacjach z Chinami. Słowa amerykańskiej Sekretarz Skarbu można w gruncie rzeczy uznać za ukłon w stronę tych europejskich kręgów politycznych, przede wszystkim niemieckich, które są zdania, że po to aby utrzymać silne więzi atlantyckie nie należy rozpoczynać wojny handlowej z Pekinem.

Wystąpienie Yellen jest tym bardzie ważne, że zbiegło się z informacjami Bloomberga, iż prezydent Macron nie ograniczył swoich awansów pod adresem Chin do wywiadów prasowych i wspólnej deklaracji politycznej, ale poszedł krok dalej, wydając polecenie Emmanuelowi Bonn, swemu doradcy ds. polityki zagranicznej aby ten rozpoczął konsultacje przygotowując grunt pod wspólny chińsko-francuski, a docelowo chińsko-europejski plan pokojowy dla Ukrainy. Boon współpracując z Wangiem Yi, czołowym chińskim dyplomatą miałby „przygotować grunt” pod ewentualną konferencję mocarstw w sprawie zakończenia wojny. To co w tym artykule jest jeszcze ciekawe, to informacja, iż Emmanuel Macron działa w porozumieniu z kanclerzem Niemiec. Szczególnie ta ostatnia informacja jest intrygująca, bo równolegle Boris Pistorius, niemiecki minister obrony, rozmawiając z dziennikarzami stacji radiowej ZDF powiedział, że jeśli chodzi o perspektywę członkostwa Ukrainy w NATO „drzwi są nieco szerzej otwarte, ale teraz nie czas na podejmowanie decyzji”. Dodał też, że nie można do Sojuszu przyjmować kraju będącego w takiej sytuacji jak Ukraina kierując się „poczuciem solidarności” i tego rodzaju decyzje należy podejmować „z gorącym sercem ale chłodną głową”. Deklaracje te, wypowiedziane tego samego dnia kiedy do Kijowa przybył Jens Stoltenberg, nie pozostawiają złudzeń – maksimum na co Ukraina może w Wilnie liczyć, to wykonanie niewielkiego kroku na drodze do NATO, może wejście na wyższy poziom współpracy, ale przełomu raczej nie ma co się spodziewać, nie będzie przyjęcia, nawet sformułowanie MAP (Members Action Plan) byłoby dużym zaskoczeniem.

Już kilka dni temu dziennik Financial Times informował, o czym pisałem, że przeciwnikiem daleko idących deklaracji w sprawie przyjęcia Ukrainy do NATO są, prócz Niemiec i Francji (o mniejszych państwach się nie wspomina) również Stany Zjednoczone. Dzisiaj ta sama gazeta publikuje długi artykuł na temat polityki Ursuli von der Leyen. Na co warto w tym materiale zwrócić uwagę, prócz oczywiście podkreślenia, że niemiecka przewodnicząca Unii Europejskiej konsekwentnie od lat z powodzeniem realizuje w gruncie rzeczy politykę federalizacyjną? Na dwie kwestie. Otóż po pierwsze Autorzy jej portretu zwracają uwagę, w moim odczuciu słusznie, że jej sukcesy na drodze ku federalizacji i tym samym zwiększenia władzy Brukseli, czego przejawem są choćby wspólny fundusz odbudowy czy wspólne zakupy szczepionek w czasie Covid-19 zostały wzmocnione w wyniku wojny na Ukrainie. Jeśli bowiem państwa tak sceptyczne wobec idei federalizmu jak Polska inicjują a następnie wspierają koncepcję wspólnego, unijnego nabywania amunicji, aby ją potem przekazać Ukrainie, to w gruncie rzeczy mamy do czynienia z przesunięciem na poziom centrum w Brukseli kolejnego istotnego obszaru do tej pory zagwarantowanego dla państw członkowskich. Trzeba zgodzić się w tym miejscu z prof. Czaputowiczem, naszym byłym ministrem spraw zagranicznych, który mówi, że przy antyfederalizacyjnej retoryce rząd Morawieckiego de facto pogłębił procesy federacyjne, to bowiem w praktyce oznacza zgoda na prymat prawa unijnego nad krajowym czy zgoda na KPO. To niebezpieczna w gruncie rzeczy taktyka, kiedy retoryka w obszarze publicznym całkowicie rozmija się z podejmowanymi decyzjami. Wydaje się też, że von der Leyen wykorzysta kwestię odbudowy Ukrainy po to, aby wzmocnić w obrębie Unii ruch na rzecz federalizacji. To już było wyraźne w czasie niedawnej wizyty Komisji Europejskiej w Kijowie i tak będzie budowana coraz większa pozycja brukselskiej biurokracji. Zresztą z aprobatą władz w Kijowie co już było wyraźnie widać po reakcjach na decyzję (nota bene fatalną) o embargu na ukraińskie zboże. Nie zamierzam poświęcać kwestii zboża teraz więcej uwagi, zresztą pisałem już o tym, ważne jest co innego. Von der Leyen, o której Financial Times pisze, że właściwie nie ma poważniejszych rywali jeśli chodzi o fotel przewodniczącego w Unii po przyszłorocznych wyborach, w oczywisty sposób ma zamiar wykorzystać odbudowę Ukrainy dla wzmocnienia zarówno własnej pozycji jak i procesu federalizacyjnego. Ale artykuł przynosi jeszcze jedną, nie mniej ciekawą informację. Otóż, jak piszą dziennikarze, Björn Seibert, jej prawa ręka i szef gabinetu, człowiek który odpowiada za relacje z krajami UE, jesienią 2021 roku przez kilka tygodni bardzo intensywnie pracował „ramię w ramię” z zespołem, którym kierował Jake Sullivan, doradca ds. bezpieczeństwa prezydenta Joe Bidena. Obszarem, którym się wówczas zajmowali było zbudowanie porozumienia, także podstaw formalnych, wspólnej polityki sankcyjnej. Warto pamiętać, że zapowiedź sankcji były wówczas podstawą polityki odstraszania Rosji, „przekonania” Putina, aby nie atakował Ukrainy. Nie to jest teraz istotne, że ta polityka okazała się nieskuteczną, ale liczy fakt, że na poziomie Waszyngton–Bruksela zadzierzgnięto wówczas bardzo bliskie, także na poziomie personalnym, relacje. Wcześniej, jeśli chodzi o amerykańską politykę, stosunek do Unii Europejskiej był ambiwalentny, teraz, za administracji Bidena, również dzięki staraniom von der Leyen to się zmieniło. Wyraźnie też widać różnice w stanowisku von der Leyen w sprawie polityki wobec Chin z postawą Macrona. Z pewnością stanowisko szefowej Komisji Europejskiej jest bardziej stanowcze. Ale nie tylko jej, bo również wypowiedzi urzędującej minister spraw zagranicznych w rządzie federalnym Annaleny Baerbock, po jej podróży do Pekinu są w tonie znacząco odmienne od tego co mówi Macron, a nawet Scholz. Wydaje się, że mamy w tym wypadku zarówno z podziałem w niemieckiej elicie politycznej na tle polityki wobec Pekinu, ale również, co warto zauważyć, z odmiennymi propozycjami niźli te które formułowane są w Paryżu. Berlin chciałby utrzymania więzi atlantyckich i takiego ukształtowania kwestii decouplingu, aby nie groziło to niemieckim interesom gospodarczym w Chinach, dlatego mówi się tam o deriskingu. Podział opinii w niemieckiej klasie politycznej, która nota bene znana jest ze swej skłonności do szukania kompromisu, wpłynie - moim zdaniem - na kształt polityki Niemiec i raczej, na co wskazują dziś niektóre wypowiedzi i już decyzje, będzie miała ona kształt zdecydowanie bardziej proatlantycki niż ma to miejsce w przypadku Francji. Ostatnie deklaracje Borisa Pistoriusa, zarówno na temat tego, że ukraińska akcja wojskowa na terenie Federacji Rosyjskiej byłaby krokiem uzasadnionym, jak i decyzja obwieszczona po ostatnim spotkaniu w formacie Ramstein, że w Polsce ma być utworzone centrum remontowe czołgów Leopard 2, świadczą moim zdaniem, że już w tę stronę już się zaczął. Uważam, że Niemcy nie pójdą antyamerykańskim kursem proponowanym przez Macrona, ale przeciwnie, wybiorą opcję atlantycką, o ile Amerykanie uwzględnią ich niektóre kluczowo istotne interesy. I tego rodzaju kompromis, to hipoteza, jest właśnie kształtowany. Jego zawarcie nie tylko odpowiada tradycyjnej formule związków niemiecko–amerykańskich, nie tylko pozwala Ameryce „postawić” na najsilniejszego gracza na naszym kontynencie, ale również stanie się tak dlatego, że ten kompromis, czyli uwzględnienie strategicznych interesów obydwu stron, dobrze obsługuje interesy obydwu stron tj. zarówno Stanów Zjednoczonych jak i Niemiec. Nie będzie żadnego zerwania, co nie wyklucza pewnej ewolucji sytuacji. Amerykanom zależy na „odciążeniu” ich wysiłku wojskowego w Europie ale nie na opuszczeniu naszego kontynentu i zerwaniu, a Niemcy chcą zarówno federalizacji Unii, jak i utrzymania relacji handlowych z Chinami i są przeciwko „decouplingowi”.

Andreas Kluth, były redaktor naczelny Handelsblatt Global opublikował w Bloombergu artykuł na który warto zwrócić uwagę, bo zawarte w nim tezy korespondują z wypowiedziami Pistoriusa i jak sądzę pokazują w jaki sposób Niemcy, a przynajmniej znaczący odłam ich klasy politycznej, myślą o przyszłości NATO i naszej części Europy. W jego opinii tak czy inaczej lipcowy szczyt NATO w Wilnie koncentrował się będzie wokół kwestii w jaki sposób odpowiedzieć na nowa sytuację w zakresie bezpieczeństwa która jest wynikiem agresywnej polityki Putina. Jak argumentuje Kluth, zagrożone są nie tylko państwa w rodzaju Ukrainy czy Mołdawii, ale również Bałtowie nie mogą spać spokojnie. To zaś oznacza, jego zdaniem, że trzeba wyegzekwować od członków Sojuszu wydawanie co najmniej 2 proc. PKB na obronność. Ale nie chodzi tylko o osiągnięcie tego pułapu, lecz również jak argumentuje „NATO musi mieć więcej do powiedzenia, gdzie trafiają te pieniądze. Jednemu krajowi można powiedzieć, żeby budował mniej okrętów podwodnych, innemu aby inwestował więcej w myśliwce i tak dalej. Celem musi być zwrócenie się na wschód w kierunku Kremla nie jako różnorodna horda, ale jako jedna spójna i skoordynowana siła bojowa”. Ponadto postuluje on, co jest dziś już zgoła oczywiste, aby NATO odeszło od swej dotychczasowej strategii deterrence by punishment. Przewidywała ona „wpuszczenie” wroga na obszar państw Sojuszu, oczywiście nie bez walki, ale jednak po to, aby zyskać na czasie, który uważano, iż będzie niezbędny na ściągnięcie posiłków. Teraz wiadomo, po Irpeniu i po Buczy, iż tego rodzaju podejście może być ryzykowne. Trzeba bronić się pełnymi siłami „od początku” a to oznacza, jak proponuje Kluth, że NATO musi „ufortyfikować Wschód”. Trzeba przejść do strategii deterrence by denial, co w wojskowym i strategicznym żargonie jest równoznaczne z „bronieniem każdego cala kwadratowego terytorium państw NATO”.

„Aby tego rodzaju odstraszanie było wiarygodne – pisze Kluth, i nie sposób się z tym nie zgodzić - NATO musi dysponować budzącymi grozę siłami nie tylko na tyłach — na przykład w amerykańskich bazach i silosach nuklearnych w Niemczech — ale także na froncie”.

Pisze też o tym, że to Putin swoimi działaniami de facto wypowiedział Traktat Stanowiący NATO–Rosja z 1997 roku, co zwalnia Sojusz z obowiązku jego przestrzegania. Również w Wilnie, jak argumentuje, trzeba będzie postanowić co zrobić z rosyjskim szantażem nuklearnym, bo z tym mamy w ostatnim czasie do czynienia. Kluth ma na myśli zapowiedzi Putina o gotowości do dyslokowania broni jądrowej na Białoruś i dowodzi, że „dlatego NATO powinno ogłosić plany śledzenia ewentualnego rozprzestrzeniania broni jądrowej przez Putina. Jeśli umieści głowice na Białorusi, NATO umieści swoje w krajach bałtyckich lub w Polsce”. Warto też odnotować co proponuje on w przypadku Ukrainy. Jego zdaniem dziś Kijów nie spełnia kryteriów przyjęcia do Sojuszu, który gdyby pod presją zdecydował się na tego rodzaju krok popełniłby błąd i w gruncie rzeczy wejście Ukrainy do NATO osłabiłoby Pakt Północnoatlantycki. Linia rozumowania Klutha jest ciekawa i warta przytoczenia. Otóż dowodzi on, że jeśliby NATO przyjęło teraz Ukrainę do swego grona, to musiałoby mieć wpływ na decyzje wojenne Kijowa. Z prostego powodu – mogłoby w wyniku decyzji ukraińskich polityków zostać obecnie „wciągnięte” do wojny z Rosją. A zatem istnieje iunctim między przyjęciem do Sojuszu Ukrainy a prawem NATO, aby decydować o zakończeniu (kiedy i na jakich warunkach) wojny. Jeśli to Kijów chce o tym decydować, to nie można tego połączyć z akcesją do NATO. Ale, i tu niemiecki publicysta ciekawie rozwija tę myśl, „losy Ukrainy i NATO” są już ze sobą powiązane, co oznacza, że państwa Sojuszu muszą pomagać wojskowo Ukrainie tak długo jak to będzie konieczne „poniżej artykułu 5”. Trzeba zatem zwiększyć skalę i intensywność pomocy tak, aby Ukraina mogła skutecznie walczyć i samodzielnie decydować, kiedy i na jakich warunkach zakończyć wojnę. Dopiero potem będzie można posunąć się dalej, czyli przyjąć nowego członka. W podobnym duchu wypowiada się w „Sueddeutsche Zeitung” Stefan Kornelius, redaktor naczelny tego wpływowego niemieckiego dziennika. Pisze on, że „Ukraina wygra wojnę” dzięki pomocy wojskowej państw NATO i dlatego trzeba ją kontynuować, jednak wejście jej do NATO „trochę potrwa”.

Wydaje się, że mamy do czynienia z pewnym, moim zdaniem istotnym, przesunięciem w niemieckiej polityce. Ewoluuje ona, jak sądzę, w stronę umocnienia relacji atlantyckich, a nie w kierunku sugerowanym przez Macrona, którego słowa nota bene wzburzyły niemieckich komentatorów. Dla nas otwiera to pewne możliwości w zakresie przesunięcia części wydatków Sojuszy na nasze potrzeby, ale politycznie oznacza też umocnienie presji federalizacyjnej w Europie. Jestem zdania, że w gruncie rzeczy Amerykanie już pogodzili się z tego rodzaju scenariuszem i tego czego się obawiają to federalizacja w wariancie francuskim, ale jeśli przyjmie ona twarz niemiecką, to w Waszyngtonie, z pewnością w obecnej administracji, taki kierunek zmian spotka się z pozytywnym przyjęciem. To z kolei stawia polską politykę przed kolejnym, niełatwym dylematem, trzeba zacząć o naszej strategii w kwestiach federalizacyjnych zacząć poważnie myśleć.

Marek Budzisz

Tekst ukazał się na portalu wpolityce.pl