Oksana Zabużko: dajcie imperium rosyjskiemu umrzeć śmiercią naturalną

2023-02-26 12:49:06(ost. akt: 2023-02-26 12:53:40)
Tak naprawdę wiele ciekawych rzeczy może wydarzyć się w przyszłości, tylko niech Zachód wreszcie odpuści sobie pomysł, że trzeba utrzymywać Rosję, bo ją zna. Pozwólcie już temu imperium umrzeć śmiercią naturalną, do cholery! – mówi PAP ukraińska pisarka, autorka wydanej niedawno książki „Ostatnia podróż”, Oksana Zabużko.

Polska Agencja Prasowa: Swoją najnowszą książkę „Ostatnia podróż” napisała pani niedługo po ataku Rosji na Ukrainę. Pisze pani o tym, jak wiadomość o wybuchu wojny zastała panią podczas pobytu w Polsce, który miał trwać trzy dni, a przeciągnął się w długie miesiące. Przede wszystkim jednak przeprowadza pani analizę sytuacji geopolitycznej ostatnich kilkudziesięciu lat i mówi o odpowiedzialności zbiorowej krajów zachodnich.

Oksana Zabużko: Powiedziałabym, że chodziło mi raczej o odpowiedzialność ludzką, bo przede wszystkim interesuje mnie zawsze kondycja człowieka. Kiedy piszę „my”, nie mam na myśli wyłącznie Zachodu. Pytaniem otwartym pozostaje zresztą, czy ten zbiorowy Zachód w ogóle istnieje, czy Europa nie jest przypadkiem mitem? Mamy wprawdzie Unię Europejską, ale ten mit Europy jako całości należy chyba już do belle époque sprzed I wojny światowej. W zbiorowe „my” włączam również Ukrainę i Ukraińców, bo wszystkie iluzje, którym ulegliśmy, i wszystkie rozczarowania, które przeżywamy, są także ich udziałem.

PAP: Na czym polegała iluzja?

O.Z.: Iluzją była wiara, że po 1991 r., a w przypadku Polski – nawet 1989 r. – wszystko, co najgorsze, jest już za nami. Zaczęła się cywilizacja konsumencka, musimy wprawdzie jeszcze wiele się nauczyć, wciąż leczymy się z kompleksów wobec Zachodu, ale też wiele już się nauczyliśmy. Proszę więc nie odczytywać mojej książki jako inwektywy w stronę krajów zachodnich, bo największą cenę za utratę czujności płacą teraz Ukraińcy. Wszyscy płyniemy na tej samej łodzi, podczas gdy nagle okazało się, że ta łódź była przedziurawiona.

PAP: Dlaczego zatem straciliśmy czujność?

O.Z.: Bo nie odrobiliśmy lekcji z historii. Moja książka powstała w ciągu sześciu tygodni. Zaczynałam jeszcze, zanim została wygrana bitwa o Kijów. Moje pisanie zaczynało się w stanie tej pierwszej traumy, kiedy chciałam wykrzyczeć: no i co? Nie mówiłam, że dojdzie do wojny? Przecież uprzedzałam! Ale tak naprawdę do napisania „Najdłuższej podróży” potrzebowałam nie tylko tych sześciu tygodni, ale trzydziestu lat osobistego doświadczenia. W ciągu swojej kariery pisarskiej wiele podróżowałam, rozmawiałam z czytelnikami i dziennikarzami, z ludźmi z różnych krajów i różnych warstw społecznych. Za każdym razem uderzała mnie ta ich naiwna wiara, że nikt przecież nie chce więcej wojny. Każdy naród chce budować miasta, pracować, poprawiać jakość życia, troszczyć się o zwierzęta i przyrodę, dbać o gospodarkę i wzbogacać się. Była to czysta projekcja oczekiwań człowieka europejskiego – powiedzmy w uogólnieniu, że zachodniego. Stała za tym taka zdrowa burżuazyjność – w zupełnie pozytywnym tego słowa znaczeniu.

PAP: A tymczasem w Rosji…

O.Z.: W Rosji wszystko od zawsze wyglądało inaczej. Nie wystarczy pojechać do Moskwy lub Petersburga, żeby wyobrazić sobie, jak żyją ludzie w tym kraju. Dopiero kiedy żołnierze rekrutowani spoza wielkomiejskich regionów kraju, o których w Europie nigdy wcześniej nie słyszano i których między sobą nie rozróżniano, pojawili się w Buczy i Irpieniu, wynosząc z domów ukraińskich wszystko, od pralek i sedesów, po używaną bieliznę kobiecą, ten zszokowany Europejczyk po raz pierwszy zobaczył ogrom nędzy, prawdziwej nędzy w Rosji.

PAP: W „Najdłuższej podróży” wspomina pani poranek 24 lutego ubiegłego roku, kiedy odebrała pani telefon od dziennikarza, pytającego na wstępie, czego chce Putin. Wykrzyczała pani wtedy w emocjach, że to, czego chce Putin, jest wiadome od bardzo, bardzo dawna. Ale Zachód zdążył się przyzwyczaić do myśli, że przez prawie 80 lat na terenie Europy nie toczyła się żadna wojna i więcej toczyć się nie powinna. Ze zdumieniem pytamy, dlaczego istnieje ktokolwiek, kto mógłby jej chcieć.

O.Z: Rzeczywiście, to był chyba ten pierwszy telefon od dziennikarza 24 lutego rano. Kipiały we mnie emocje, byłam w szoku i bałam się o bliskich. A tu pada pytanie, co właściwie Putinowi odbiło, skoro jest dobrze. Nie jest dobrze – wiem to od bardzo dawna – jest najgorzej. Dla Rosjan wojna była sprawą być albo nie być, bo tylko ona może ocalić imperium. Skoro tak paskudnie żyjemy, skoro klepiemy biedę i nie mamy w żadnej sprawie prawa głosu, to dlatego, że jesteśmy tak wyjątkowi, iż wszyscy nas nienawidzą, a my wobec tego musimy wystąpić przeciwko całemu światu.

PAP: Czy dało się oszacować, kiedy to wszystko sięgnie zenitu?

O.Z.: Dobitnym znakiem ostrzegawczym było to, że w grudniu 2021 r. Putin zażądał, by zasięg NATO cofnął się do granic z 1997 r. Trudno o bardziej wyrazisty dowód na to, jakie były jego plany. Zdawało mu się, że w trzy dni zdobędzie Kijów, potem będzie szedł na Lwów, a dalej – na Polskę. Nie zdążyłam o tym napisać w „Najdłuższej podróży”, bo nie sposób zawrzeć wszystkiego w tak krótkiej książce. I tak starałam się upchnąć w niej tyle, ile w walizce dociśniętej kolanem. Napisałam w pierwszej kolejności o nieodrobionych lekcjach z historii XX wieku, bo one mnie najbardziej bolą. Odbieram je w jakimś stopniu jako swoją odpowiedzialność osobistą. Ale żeby wszystko dobrze zrozumieć i dojść po nitce do kłębka, należy przyjrzeć się nie tyko ostatnim latom, ale trzydziestu, a nawet trzystu.

PAP: Czego nie zdążyła pani napisać w „Najdłuższej podróży”?

O.Z.: Jest okres w historii Związku Radzieckiego, którego zrozumienie wymaga przynajmniej osobnego artykułu, jeśli nie grubej publikacji książkowej. To najbardziej niezbadany okres w historii imperium sowieckiego. Mówię o latach formatywnych dla Putina, kiedy był jeszcze młodym oficerem KGB w latach 70. ubiegłego wieku. Byłam wtedy nastolatką, ale coś z atmosfery tamtych lat jako wyjątkowo mrocznego 10-lecia historii ukraińskiej porównywanego z czasami stalinowskimi oswoiłam bardzo dobrze. To działo się po naszym ówczesnym rozstrzelanym, zdławionym odrodzeniu, kiedy Ukraina utraciła resztki nie tylko politycznej, ale kulturowej odrębności. Naczelnym KGB Sojuszu Sowieckiego był wówczas Jurij Andropow. Wprowadzono wtedy represje – by tak rzec – w białych rękawiczkach. Rozpoczęła się bezwzględna rusyfikacja. Trzeba ten czas zrozumieć, by pojąć, do jakiego stopnia ówczesny konflikt pomiędzy KGB a partią komunistyczną zdecydował o kierunku zmian w Rosji lat 90. Przecież tam w dalszym ciągu jedyną partią opozycyjną jest partia komunistyczna, a FSB jest tym samym co KGB – zmieniają się tylko nazwy i fasady. Jeśli chcemy zrozumieć Putina, musimy zrozumieć Andropowa. Trzeba wrócić do tej epoki lat 70. i tych stłumionych marzeń o odrębności nieistniejącej w niczyjej świadomości Ukrainy, którą upokorzono. Po tym, jak w latach 90. spalono archiwa KGB, nie pozostało nic, co mogłoby udokumentować tamten czas. Gdyby pozostały archiwa pozwalające złapać konkretną osobę za rękę, być może Zachód tak łatwo nie zaakceptowałby w roli prezydenta Rosji byłego KGB-istę.

PAP: Stawia pani tezę, że cały sposób myślenia Rosjan po dekadach prania mózgów jest naznaczony patologią.

O.Z.: Okazuje się, że sami Rosjanie nie potrzebują już nawet logicznego wyjaśnienia, po co ta wojna została rozpętana, po co ludzie umierają i o co walczą. Społeczeństwo rosyjskie jest rozproszone, różnorodne etnicznie i wierzy już tylko w to, co słyszy z telewizji. To wszystko jest oczywiście bardzo chore. Ludzie mówią, że ta wojna będzie trwała długo. Zgadzam się z tym w tym sensie, że zbiorowy stan umysłów, który do niej doprowadził – a kształtował się przyjemniej od stu, jeżeli nie trzystu lat – nie zniknie z dnia na dzień. Oczywiście, że to imperium musi się w końcu rozpaść. Dopiero wtedy będziemy mogli zacząć mówić o uzdrawianiu, demokratyzacji, poprawie jakości życia na tych skąpo zamieszkanych terenach od Bałtyku do Pacyfiku. To przecież ogromne ziemie zamieszkane przez różne narodowości. Jeśli zmieni się konfiguracja geopolityczna, to dzisiejsze kolonie Rosji na Dalekim Wschodzie w pierwszej kolejności zaczną nawiązywać relacje międzynarodowe z Mongolią i Kazachstanem. Tak naprawdę wiele ciekawych rzeczy może wydarzyć się w przyszłości, tylko niech Zachód wreszcie odpuści sobie pomysł, że trzeba utrzymywać Rosję, bo ją zna. Pozwólcie już temu imperium umrzeć śmiercią naturalną, do cholery!

PAP: A zagrożenie bronią atomową? Stawia pani tezę, że Putin może jej nie mieć.

O.Z.: Podobnie jak większość Ukraińców uważam, że to kolejny blef. Taki sam blef jak ta druga armia świata, w którą przecież Zachód także wierzył. Dlaczego tak myślę? Bo pamiętam jeszcze gazetę „Prawda” i regularnie podawane wiadomości w telewizji radzieckiej z lat 70. i 80. o próbach broni atomowej w interesie gospodarki narodowej. Tak to było formułowane. Dla mnie to było sowieckie wydanie wizji orwellowskiej. Wszystko było w interesie gospodarki narodowej. Ale to, że nic podobnego od dziesięcioleci w mediach rosyjskich się nie pojawia, daje sporo do myślenia. Jeszcze wiosną, kiedy wszyscy spodziewali się, że Putin natychmiast uderzy bronią atomową, kilku naszych wojskowych, którzy jeszcze z tą bronią w armii sowieckiej mieli do czynienia, zaczęło publikować artykuły na ten temat. Ich wymowa nie była może bardzo optymistyczna, ale oparta na rzetelnych danych. Ukraińcy jako oficerowie średniego szczebla rozbudowywali armię rosyjską jeszcze do 1991 r. Teraz jako eksperci przewidują, że z największym prawdopodobieństwem, choć nikt oczywiście nie jest w stanie tego stwierdzić na sto procent, Rosji pozostała jedynie atomowa broń taktyczna. Uderzenie bronią taktyczną przynosi oczywiście ogromne zniszczenia w samym epicentrum, ale żadna apokalipsa raczej nie nastąpi. Przeżyliśmy Czarnobyl, a on był gorszy pod względem skali radioaktywnego zatrucia. W tej chwili rozpropagowywane są ulotki z instrukcjami, jak zachowywać się w wypadku ataku atomową bronią taktyczną. Zaleca się, by mieć zapas wody, zachować spokój, nie panikować. Bez tego niezdrowego nakręcania wizji, że świat się wali, bo Putin ma broń atomową, wobec czego musimy rzucić się na kolana i oddać mu wszystko, czego chce. Nie, nie musimy. (PAP)

Rozmawiała Malwina Wapińska