Muzyczna scena Warmii i Mazur. Blues Station od 13 lat gra covery Dżemu

2022-12-04 17:26:03(ost. akt: 2022-12-02 16:09:29)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

Andrzej Bartkowski to basista i menadżer zespołu Blues Station Dżem Cover Band. Zespołu, który właśnie skończył trzynaście – wcale nie pechowych – lat.
– Jakiś czas temu dodaliście sobie do pierwotnej nazwy „Blues Station” także bliższe określenie „Dżem Cover Band”.
– To, że gramy covery legendarnego zespołu Dżem, to może wiedzą ludzie w Iławie i okolicy, ale gdzieś dalej – niekoniecznie. A my funkcjonujemy przecież także gdzieś dalej. Samo Blues Station mogło więc niewiele ludziom mówić. Dla lepszej rozpoznawalności i charakterystyki naszego bandu dodaliśmy więc dopisek, że gramy interpretacje utworów, które powstały już dawno, a napisali je członkowie zespołu Dżem. Nie tworzymy więc własnej sztuki i nie w takim sensie jesteśmy znani. Znają nas z tego, że naśladujemy Dżem. A jeśli ktoś na plakacie zobaczy napis „Blues Station”, to może mu to niewiele powiedzieć. Kiedy zobaczy „Dżem Cover Band”, to choćby z ciekawości przyjdzie na koncert. Zobaczyć, posłuchać, jak ten Dżem gramy.

– Zakładaliście zespół z myślą o graniu czegoś swojego? Czy z czasem, gdy dobrze szło Wam „Dżemowanie”, stwierdziliście, że zostajecie przy coverach?
– Było w zasadzie tak, jak powiedziałaś. Kiedy zakładaliśmy zespół te 13 lat temu, nie mieliśmy jakiegoś ściśle określonego planu, celu itd. Jako grupa znajomych skrzyknęliśmy się po prostu i zaczęliśmy grać piosenki. Covery oczywiście graliśmy od samego początku. Z tym że wówczas były to utwory różnych wykonawców, najczęściej polskich, jak Nocna Zmiana Bluesa. Był też Dżem, był zespół Cree czy Harlem. Z zagranicznych wykonawców graliśmy na przykład utwory Gary'ego Moore'a, Blues Brothers Band. Dopiero później to ewoluowało w stronę Dżemu tylko i wyłącznie. Dlaczego? Dlatego, że w repertuarze mieliśmy coraz więcej ich utworów. Zobaczyliśmy, że – nieskromnie powiem – nam to wychodzi. Bardzo szybko, bo chyba już po dwóch latach stwierdziliśmy, że przechodzimy na granie tylko coverów Dżemu.

– Zostaliście przy Dżemie, bo sądziliście, że łatwiej się będzie przebić?
– Nie ukrywam, że tak, to też był powód. Było łatwiej się przebić w tym środowisku koncertowym ogólnopolskim. Ale też trzeba jasno sobie powiedzieć: trzeba było po prostu dobrze grać! (śmieje się) A podobno robimy to dobrze… I tak to się ciągnie już trzynaście lat.

– I jesteście doceniani. Podobno nazywają was zespołem grającym najbardziej podobnie do tego oryginalnego?
– Nie mnie to oceniać. Ale fakt, wzięliśmy udział w kilku, trzech chyba konkursach. Dla zespołów coverowych takich konkursów nie ma zbyt wielu. Właściwie prawie wszystkie są dla zespołów grających autorską muzykę. I bardzo dobrze! Bardzo popieram takie zespoły.
Kiedy po kilku latach naszego grania takie konkursy dla „coverowców” zaczęły się pojawiać – a może to my zaczęliśmy je odkrywać, może nie wiedzieliśmy, że istnieją, może nie trafiliśmy na nie – i zaczęliśmy w nich brać udział. Trzy konkursy i trzy strzały. Jeden wygraliśmy, w drugim zajęliśmy drugie miejsce, w trzecim otrzymaliśmy wyróżnienie. W każdym więc konkursie byliśmy doceniani. I to przez jury. O to nam chodziło. Bo publika doceniała nas już wcześniej. Na co dzień, grając koncerty, widzimy, że ludzie nas lubią. A tu było też ważne, jak oceni to profesjonalne jury. Jury często składające się z muzyków grupy Dżem. W jednym przypadku był to muzyk zespołu Cree, czyli syn wokalisty Dżemu Ryszarda Riedla.
Potraktowaliśmy to jako fantastyczne wyróżnienie, ale przede wszystkim – świetną przygodę. Nagroda w jednym z przypadków to był występ na 40-leciu Dżemu w katowickim Spodku, jako jeden z trzech zespołów, które zostały wówczas wyróżnione. Nic lepszego nie może spotkać zespół grający covery Dżemu, niż coś takiego! Zaproszenie na jubileusz Dżemu przez sam Dżem! Piękna sprawa! Później zagraliśmy przed zespołem Cree też w ramach nagrody, jako ten zespół, który zwyciężył. Takie historie może nie są dla nas najważniejsze, ale są bardzo miłe. I nie ukrywam, że jesteśmy z tego powodu bardzo szczęśliwi.

– Otarliście się też o telewizję.
– Tak, ale w pewnym momencie trudno było znaleźć w Polsce zespół, który by się o telewizję nie otarł (śmieje się). Wiele edycji tych wszystkich programów… My też spróbowaliśmy.

– Nie nudno wam tak, od tylu lat grać to samo?
– Boję się takich pytań (śmieje się). Też się czasem zastanawiam. A te 13 lat to minęło tak szybko! Jak sobie czasem rozmawiamy, jadąc na koncert, i mówię: „Panowie, to już 13 lat!”, to się ze mnie śmieją. Czy nam się nudzi? Gdyby tak było, to już byśmy nie grali. A że gramy „tylko” covery? Życzę każdemu, by grając „tylko” covery, miał 15-20 propozycji koncertowych z całego kraju. Wbrew pozorom to nie jest takie proste. A dla nas to jak narkotyk… Scena nią jest. Może już nie w takim stopniu, jak kiedyś. Może już tak nie gonimy… Bo kiedyś braliśmy wszystko, odpowiadaliśmy pozytywnie na wszystkie zaproszenia. I graliśmy rocznie 40-45 koncertów. Proszę mi wierzyć, każdy weekend był zajęty. Oczywiście to nie był problem, my się z tego cieszyliśmy. Ale teraz już jest spokojniej, już wybieramy, gdzie zagramy, chcąc spędzić trochę czasu w domu. Nadal jeździmy, gdzie nas chcą, ale już nie kumulujemy koncertów: piątek, sobota, niedziela.
Od początku w zespole są trzy osoby. Wokalista Leszek „Picador” Kluba, perkusista Tomek Topolewski i ja. Mieliśmy przyjemność grać od pierwszej próby. Dwa czy trzy lata później doszedł do nas klawiszowiec Wojtek Wiśniewski. I już później pozostali koledzy: Jacek Maruszewski na gitarze, Bartek Żygadło też na gitarze.

– Trzynaście lat razem to jak dobry związek. Nie mogę powiedzieć „stary”, ale może „średni”.
– W kontekście zespołu muzycznego to rzeczywiście „stary” (śmieje się). Lubimy ze sobą spędzać czas, mimo że nie zawsze jesteśmy zgodni (śmieje się). Widujemy się na próbach i koncertach, ale jest to tak dozowane, że nie zdążymy się sobą znudzić, a czasem nawet za sobą zatęsknimy.