Mikołaj Podczarski radzi: Pomoc zaczyna się od rozmowy

2022-07-05 10:08:42(ost. akt: 2022-07-05 10:21:16)

Autor zdjęcia: arch.GO

Mikołaj Podczarski z Olsztyna zorganizował z grupą wolontariuszy wysłanie pięciu karetek do Ukrainy, które niosą pomoc rannym Ukraińcom i trzech busów, które działają na linii frontu. Ma też radę dla chcących pomóc naszym wschodnim sąsiadom.
— Zaczął pan organizować pomoc Ukrainie już wcześniej…
— Od 2014 roku. To wtedy — tak naprawdę — zaczęła się inwazja rosyjska na Ukrainę. Jak sąsiadowi pali się dom, to trzeba pomóc. Niezależnie od tego, czy się sąsiada lubi, czy nie — to z wiaderkiem wody trzeba pobiec. W ten sposób dokładam swoją cegiełkę do wzmacniania Polski. Do budowy nowych relacji między nami i Ukrainą.

— Powiedział Pan o 2014 roku jako początku organizowania pomocy Ukrainie…
— Bardzo poruszyły mnie informacje, które stamtąd spływały. Ukraina i tak była biednym krajem. Brakowało żywności, ubrań, prądu. Dobrze pamiętam też emocje, które przeżywałem, oglądając relacje z Majdanu.
Pojawił się apel, żeby zacząć pomagać. Zacząłem organizować pomoc dla uchodźców z Donbasu, którzy uciekli w okolice Lwowa. Zbieraliśmy ubrania, żywność. To był ten pierwszy raz. Pomogłem też zorganizować wakacje w Polsce dla dzieci uciekinierów. Niektórzy z ich ojców zginęli w Donbasie.

— Teraz, po 8 latach od Rosji na Donbas, był pan zaskoczony rosyjską inwazją?
— Nie. Przewidywałem to od jesieni. Pisałem o tym w social mediach. Mam przyjaciół w Kijowie. Kiedy wybuchła wojna, zapytałem, czego potrzebują. Usłyszałem, że pieniędzy na paliwo. Moja żona Ania natychmiast wysłała 2,5 tysiąca złotych. To była ta pierwsza reakcja. Potem usłyszałem, że potrzebne są karetki. Brakowało ich do wożenia rannych. Zbiórkę zorganizowaliśmy przez naszą Cerkiew.

— Ruszyła, jak pan to często określa, kula śniegowa…
— Tak. Pojawiły się nowe potrzeby i wielu darczyńców. Zaczęliśmy wysyłać żywność i lekarstwa. Nasze mieszkanie zamieniło się troszkę w sztab pomocy frontowej. Codziennie wieczorem mieliśmy telekonferencję z szefem fundacji Szpital Majdanu z Kijowa. Mówił, co się dzieje, czego potrzeba. My zareagowaliśmy na bieżąco…
Teraz zbieram przede wszystkim to, co jest potrzebne do zabezpieczenia medycznego na linii frontu. Także cywili. Jedni w zbombardowanych mieszkaniach potracili bliskich, inni zdrowie. Poruszające są informacje, ile osób przez te ataki na cywilne dzielnice ma amputowane ręce czy nogi. To wielki dramat.

— Pojechał pan tam…
— Udało się w końcu zebrać pieniądze na potrzebną karetkę. Pojawiło się pytanie, kto medykamenty, którymi została wypełniona po brzegi, zawiezie. Nie było wielu chętnych. Szef Fundacji Szpital Majdanu po przyjacielsku odradzał mi wyjazd. Mówił, że tam jest piekło. Nie spałem trzy noce. Zwyczajnie bałem się…
Pojechałem i wróciłem. Potem była druga karetka, trzecia karetka, czwarta karetka i piątka karetka…

— Zaczął pan wozić pomoc praktycznie na sam front…
— Chłopcy z 57. Brygady powiedzieli, że brak im busa do wożenia zabitych i rannych. Tylu ich było, że nie było ich czym zabierać. Zorganizowaliśmy tego busa. Potem drugiego i trzeciego. Pojechały na pierwszą linię. Na sam front. Busami zawieźliśmy też żywność, leki i słodycze dla chłopaków, którzy się biją o swoją ojczyznę z Rosjanami.

— Jest pan bardzo skromny… Pięć karetek, trzy busy. Organizowanie tego przestawiło pana życie na zupełnie inne tory?
— To prawda. I moje, i mojej żony, ale i wielu innych osób… Zmieniło się w sztab pomocy. Podobnie jak nasze domy. Do tej pory, od początku wojny miałem jeden czy dwa weekendy wolne.

— Co szczególnie poruszyło tak twardego faceta podczas ostatnich wyjazdów na Ukrainę?
— Reakcje Ukraińców, kiedy tylko widzieli, że jesteśmy z Polski. Zawsze słyszeliśmy podziękowania. I ta wielka serdeczność. Wdzięczność. Nie tylko za pomoc, ale przede wszystkim za podtrzymywanie na duchu. To było niezwykłe. Takie poczucie jedności.

— Co podpowie pan osobie, która chciałaby choć w minimalnym stopniu pomóc sąsiadom?
— Na podobnie pytanie odpowiadałem w pierwszym tygodniu wojny. I ta odpowiedź się nie zmieniła. Trzeba przede wszystkim spersonalizować pomoc. Każdy ma inne możliwości. Jeden może dać tysiąc złotych. Drugi może dać 20 kilo mąki, a trzeci ma zakład pracy i może zatrudnić pięć Ukrainek, które uciekły do nas przed wojną. Piąty może dać busa.
Trzeba ochłonąć i każdy z nas powinien się zastanowić, jak może pomóc. Ukraińcom jest potrzebna pomoc wielowymiarowa. Nie chodzi o pieniądze. Tym, którzy są u nas, trzeba pomóc się zaadoptować w nowych warunkach. Sprowadziliśmy z żoną 17 osób do Polski. Każda z nich ma pracę i ma gdzie mieszkać.

— Co możemy zrobić tu i teraz?
— 1 września zacznie się rok szkolny. Pierwszy dzwonek przywita od 400 do 500 tysięcy ukraińskich dzieci w polskich szkołach. Nie wszyscy Ukraińcy jeszcze wiedzą, jak dostać się do polskiej szkoły. Jak się do niej zapisać.
I tu wystarczy właśnie empatia i nasze zainteresowanie. Są wśród nas ludzie związani blisko ze szkołą. Wiedzą, gdzie jest placówka z językiem ukraińskim, gdzie jej nie ma. Często mamy teraz sąsiadów Ukraińców. Widzimy, że są małe dzieci. Wystarczy zapytać, czy 1 września chcą iść do polskiej szkoły. Ukraińcy często nie wiedzą, że jest taka możliwość.

— Czyli trzeba rozmawiać…
— To najlepsza pomoc. Zaczyna się od rozmowy, pokierowania. Może nawet wspólnego pójścia do szkoły z matką dziecka i pomocy w załatwieniu formalności. To nic nie kosztuje oprócz czasu i serca. To też wielka szansa na budowę przyjaźni całych pokoleń Polaków i Ukraińców.

— Niesiona przez pana pomoc zmieniła też pana życie w inny sposób… Znalazł pan miłość!
— Zgadza się. Ania, moja żona, pochodzi z Donbasu. Poznałem ją jeszcze w 2016 roku. I jestem bardzo szczęśliwy z tego powodu.

Fot. arch.GO

Fot. arch.GO

Fot. arch.GO