Wejdą, nie wejdą?

2021-12-21 15:55:33(ost. akt: 2021-12-21 15:59:32)

Autor zdjęcia: Archiwum IPN

Aluzyjna piosenka z 1981 roku zadawała tytułowe pytanie, bo charakterystyczną cechą niezwykłego czasu legalnej "Solidarności" była atmosfera nieustannego zagrożenia interwencją wojskową Układu Warszawskiego — bez uwzględnienia tego czynnika nie tylko nie można zrozumieć tła wielu wydarzeń, ale przede wszystkim klimatu epoki.
Polacy masowo popierający ruch, którego fundamentem był związek zawodowy "Solidarność", doskonale pamiętali, że Moskwa zbrojnie przeciwstawiła się wolnościowym aspiracjom Węgrów w 1956 roku, a w 1968 zorganizowała koalicję państw uzależnionych i najechała Czechosłowację. Niemała część społeczeństwa pamiętała jeszcze październik 1956, kiedy to otrząsająca się ze stalinizmu Polska mogła stać się również ofiarą agresji. Zaledwie 8 miesięcy przed polskim Sierpniem kilkadziesiąt tysięcy "żołnierzy-internacjonalistów" z czerwonymi gwiazdami na czapkach przekracza Amu-darię i najeżdża Afganistan, gdzie waśnie komunistycznych frakcji podcinają gałąź tamtejszej "władzy ludowej".

Bolesny dla większości Polaków fakt podporządkowania PRL władcom Kremla był, można rzec, oczywistą oczywistością dla wszystkich, także członków PZPR, funkcjonariuszy aparatu władzy, nie wyłączając prominentów najwyższego szczebla. Dawało to skądinąd doskonały pretekst rządzącym do szantażowania kierownictwa "Solidarności" hasłem „jak będziecie rozrabiać, to wejdą Ruscy i wszystkich was na Sybir wywiozą”. Czasem dodawali pojednawczo, że aktualną ekipę pewnie też.

Oficjalna propaganda w Związku Sowieckim i demoludach już kilka dni od rozpoczęcia strajków na Wybrzeżu szerzyła katastroficzne wizje pełne retoryki o „siłach antysocjalistycznych, reakcyjnym klerze, ośrodkach imperialistycznej dywersji”, które pod wodzą USA dążą do obalenia socjalizmu. Hasło niezależnych od władzy związków zawodowych uderzało w sam szkielet ustroju wymyślonego przez Lenina i siłą wprowadzonego w Europie Wschodniej w wyniku II wojny światowej. Dla rządzących w ZSRR „twardogłowych” komunistów z Breżniewem na czele była to wprost herezja.

16 miesięcy wisiał więc nad Polską "miecz Damoklesa". Po latach wiemy na ten temat więcej, choć daleko nie wszystko. Sowieci przygotowywali scenariusz interwencji bezpośredniej jesienią 1980 roku. Nad granicą z PRL zgromadzono wielkie (kilkanaście dywizji) siły wojskowe utrzymywane w gotowości przez długie tygodnie. W znanych dziś historykom dokumentach jest mowa o użyciu także jednostek czechosłowackich i enerdowskich. Późna jesień 1980 roku to czas, gdy ważyły się losy i kraju i wielu, wielu tysięcy z pośród nas — do krwawej rozprawy Rosji z buntującymi się Polakami było wtedy najbliżej.

Twarda postawa ówczesnej administracji USA była tu, jak się z obecnej perspektywy wydaje, czynnikiem decydującym w hamowaniu sowieckich dążeń do poskromienia krnąbrnych poddanych znad Wisły. Doradcą d/s bezpieczeństwa przy prezydencie Carterze był Zbigniew Brzeziński — jego pomysły na powstrzymanie Breżniewa okazały się na tyle zaskakujące, że Moskwa zrezygnowała (przynajmniej tymczasowo) — z tego wariantu. Chodziło m.in. o wykorzystanie w rozmowach z ZSRR specjalnych wojskowych linii łączności, skłonienie przywódców niektórych państw (np. premier Indii Indiry Gandhi ) do włączenia się w ostrzeganie Kremla przed interwencją wojskową. Zapowiedziano też dotkliwe sankcje ekonomiczne. Gdy w styczniu 1981 roku stery Ameryki ujął Ronald Reagan antysowiecki kurs był już nieskrywany, a uzyskanie militarnej przewagi stało się oficjalnym programem Białego Domu. Nawiasem mówiąc najmniej wiadomo o działaniach "najdyskretniejszej z dyskretnych dyplomacji" czyli watykańskiej. A wiemy, że była bardzo aktywna.

W 1981 roku groźba bezpośredniego ataku ze Wschodu zmalała — lecz ówcześnie nie było to jasne, ani dla Polaków, ani zachodnich obserwatorów. Propaganda w krajach socjalistycznych dalej histerycznie opisywała „dramat w Polsce”; rozpowszechniała apokaliptyczny obraz głodnych, wynędzniałych, lecz wiecznie strajkujących, nieodpowiedzialnych i do cna zmanipulowanych przez „kontrrewolucję” Polaków. Upadek socjalistycznej gospodarki miał być wynikiem anarchicznej natury leniwych robotników, podburzanych nieraz przez fanatycznych księży, a nie skutkiem bankructwa zbiurokratyzowanej, upartyjnionej i nieefektywnej machiny. Komitet Centralny KPZR pisze dramatyczne (i pompatyczne) listy do KC PZPR, robotnicy z wielkich zakładów „spontanicznie”, w godzinach pracy, biorą udział w masówkach potępiających "kontrrewolucję w bratniej Polsce". Głos zabierają też pisarze, kołchoźnicy i kosmonauci. Po cichu własne problemy ekonomiczne (nawet w relatywnie bogatej Czechosłowacji i NRD sytuacja nie jest różowa), tłumaczy się pomocą zaopatrzeniową dla polskich warchołów, którym jednak w imię „socjalistycznej jedności” trzeba pomagać. Do kolejnej fali hejtu, by użyć pojęcia współczesnego, dochodzi po przyjęciu przez Krajowy Zjazd Delegatów NSZZ "Solidarność" „Posłania do ludzi pracy Europy Wschodniej”. W warstwie werbalnej dokument ten nie zawierał niczego „niedozwolonego”. Prawdziwym dynamitem był jednak fakt, że niezależny od partii komunistycznej ruch wyzwoleńczy — bo tym w istocie była" Solidarność" — ponad granicami wewnętrznymi w bloku radzieckim, pozwala sobie własnym głosem zwrócić się do społeczeństw tych państw.

Dla Kremla była to prawdziwa płachta na byka — zrozumieli, że ich wcześniejsze obawy o możliwość eksportu „polskiej choroby” były uzasadnione. Wiemy z odtajnionych dokumentów, że i apel z września '81 i wiedza o bezkrwawej polskiej rewolucji przyniosła szersze echo, niż wydawało się to największym optymistom. Docierała do tak wtedy izolowanych krajów jak Rumunia, Bułgaria, a nawet Albania — nie mówiąc już o narodach włączonych w skład ZSRR. Stan ten utrzymał się do końca legalnego istnienia "Solidarności", a i po 13 Grudnia nieufność (z punktu widzenia komunistów uzasadniona) w trwałość "socjalizmu realnego" w PRL wyznaczała linią postępowania "bratnich partii" wobec Polski, a i po części wobec ekipy Jaruzelskiego.

Z dokumentów poznawanych sukcesywnie po 1990 r. wynika, że bezpośrednio przed operacją wprowadzenia stanu wojennego gen. Jaruzelski, lubujący się w natarczywym łączeniu frazeologii patriotycznej z komunistyczną, zwracał się do Breżniewa i jego otoczenia o chociaż symboliczny udział Armii Sowieckiej w akcji zdławienia "Solidarności'. Spotkał się z odmową. Sowieccy dygnitarze mówili wprost, że "jeden Afganistan im wystarczy". Moskwa swe panowanie chciała na tym etapie utrwalać rękami samych Polaków. Ale to temat na osobne rozważania.

W czasie legalnego istnienia "Solidarności" ludzie w Polsce, często z uśmiechem, nieraz z niepokojem, zastanawiali się: „wejdą czy nie wejdą?”. Dziś takie pytanie zadają sobie Ukraińcy, podobnie jak w 2008 roku Gruzini. Obecne to pytanie dźwięczy w świadomości Litwinów, Estończyków czy Łotyszy. Myśli o tym niejeden Mołdawianin i Białorusin. Obawy o imperialne zakusy Kremla, o traktowanie przewagi wojskowej jako sposobu wymuszania posłuchu, a brutalnego użycia siły jako normy postępowania — nie są obce i nam mieszkającym między Bugiem a Odrą. No cóż, świat się zmienia, ale Rosja pozostaje Rosją.

Dariusz Jadczyszyn