Wdowy, czyli życie po stracie

2021-06-20 12:13:07(ost. akt: 2021-06-18 14:25:25)

Autor zdjęcia: pixabay

Kiedy umiera mąż czy partner, dla wielu kobiet oznacza to katastrofę. W posadach drży to, co udało się zbudować wspólnie, chwieje się też poczucie sensu własnego trwania, budowane na poczuciu przynależności i spełnienia. A wokół zamiast tych, którzy podadzą rękę, pojawiają się i ci, którzy chcą tę rękę ciągnąć, wyznaczając jej „odpowiednie”, przeznaczone dla wdowy ścieżki.
Pani Elwira doskonale pamięta ten trudny czas sprzed kilku lat, po którym przyszedł nowy etap jej życia: wdowieństwo.

Mój mąż źle się poczuł, więc siłą wysłałam go do lekarza rodzinnego, który stwierdził, że to co mu dolega, to nerwobóle. Po lekach przeszło. Za dwa tygodnie było gorzej. Zaczęliśmy robić badania, odwiedzać lekarzy, aż w Święto Zmarłych musiałam go zawieźć na pogotowie, bo nie mógł oddychać. Dostał leki i znów z diagnozą nerwobóli odesłano nas do domu — wspomina kobieta. — Karol przyjął serię zastrzyków, leki. Była lekka poprawa. Po kolejnych dwóch tygodniach zadzwonił do mnie i kazał mi na jednej nodze wracać do domu, bo dzieje się coś złego. Zaczął pluć krwią. Znów zawiozłam go na pogotowie. Zrobiono mu mnóstwo badań, w tym tomograf, które też nic nie wykazały. O 3 nad ranem musiałam go zabrać do domu. Nic mu podobno nie było.

Wtedy na dobre zaczęła się, jak mówi pani Elwira, batalia.

Bieganie od lekarza do lekarza. „Cudowanie”, bo mąż z dnia na dzień czuł się coraz gorzej. Słabł w oczach, a ja słyszałam tylko, że on udaje — ciągnie swoją opowieść kobieta. — Nikt mi w tym nie pomógł, oprócz mojej rodziny, która załatwiała nam wizyty nawet w niedzielę rano w domach swoich znajomych lekarzy specjalistów. W końcu nie dałam rady patrzeć, jak mąż cierpi i pojechałam do szpitala w najbliższej miejscowości. Poszłam do ordynatora oddziału wewnętrznego. Powiedziałam mu, że nie ruszę się do momentu, dopóki nie zbada Karola i nie przyjmie go na oddział. W końcu tak się stało. Jednak po ogromie badań dalej jego stan był zagadką. Został przewieziony na oddział zakaźny z podejrzeniem neuroboreliozy. Tam również lekarze rozkładali ręce, bo wyniki wychodziły w porządku. W Nowy Rok mój mąż zaczął się dusić. Od razu trafił na oddział intensywnej terapii. Tam zmarł 5 stycznia 2019 r. Bez postawionej diagnozy. Poprosiłam o sekcję, żeby wiedzieć, co mu było. Po pół roku otrzymałam wyniki. Rozlany rak żołądka z przerzutami na płuca, opłucną, kręgosłup, i inne cuda.

Kiedy straciła męża, była tuż przed czterdziestką. Ich dzieci straciły ojca, mając 12 i 9 lat.
I wtedy zaczęło się...

Fot. pixabay

ŻYCIE Z PIĘTNEM WDOWY

Łatka wdowy to, jak pisze na swoim blogu, „wypalone piętno na czole”. W osobistym wpisie na swojej stronie pani Elwira odpowiada samej sobie na pytanie o to, jak to jest żyć jako wdowa. „Okropnie” — nie ma wątpliwości. I uzupełnia:

„Szczerze powiedziawszy: do dupy. Z jednej strony zabija cię tęsknotą, z drugiej próbujesz na nowo ułożyć sobie swój własny, mały, bezpieczny świat”.

Nie jest to łatwe, bo ciągle, jak podkreśla nasza rozmówczyni, jest się na cenzurowanym, a wokół ma się ludzi spieszących z dobrymi radami. I zakazami. Czasem wypowiedzianymi wprost, a czasem tylko takimi, które wyczytać możemy ze spojrzeń wyrażających dezaprobatę, z plotek, z karcącego podniesienia brwi. Czego wdowie nie wypada? Z doświadczenia pani Elwiry wiemy na przykład, że...

Nie możesz wyglądać jak człowiek (nie mówię już: „jak kobieta”), bo otoczenie odbiera to jako próbę chęci zwrócenia na siebie uwagi płci przeciwnej — zaznacza wdowa. Z podobnym niezrozumieniem pani Elwira się spotykała, kiedy schudła (w czym widziano walkę o poprawę wyglądu, a nie efekt stresu), spotykała się z ludźmi, poszła na wesele brata czy... zwyczajnie się śmiała.

— Status wdowy w rozumieniu społeczeństwa to chyba bycie ułomną — dodawała na swoim blogu pani Elwira, wspominając oczekiwania dotyczące tego, że w każdej sprawie będzie radzić się teścia, czyli głowy rodziny. Tymczasem, jak wynika z doświadczenia kobiety, dramatyczna sytuacja, w której się znalazła, dodała jej sił, zmuszając do wzięcia spraw we własne ręce.

Nauczyłam się liczyć na siebie — przyznaje kobieta.

Pani Elwira natychmiast po śmierci męża poszukała dla siebie pomocy.

Pierwsze kroki skierowałam do lekarza psychiatry, bo paraliżowała mnie myśl wybierania trumny i wiedziałam, że nie dam rady. Nie udźwignę tego — wspomina w rozmowie z nami, dodając, że w tym trudnym czasie mogła liczyć na swoją najbliższą rodzinę. — O terapii podjęłam decyzję sama, bo wiedziałam, że muszę to jakoś poukładać i mieć siłę dla dzieci.

Pani Elwira sugeruje, że doświadczenie bycia na cenzurowanym i podlegania osądom innych ma wymiar uniwersalny.

Mój tata został wdowcem niecałe dwa lata przede mną. I też widziałam, że każdy go oceniał, każdy był gotowy dawać mu rady, co powinien, a co nie. Co wypada, a co nie.

W przypadku pani Elwiry sprawa była jeszcze bardziej skomplikowana: po śmierci jej męża ukochani teściowie, traktujący ją jak córkę, zmienili swoje podejście do niej. Tak jak wcześniej toczyła walkę o zdrowie męża, tak po jego śmierci zaczęła toczyć walkę z jego rodzicami. Skończyło się wyprowadzką z domu, w którym wspólnie mieszkali. Najpierw do innego mieszkania, a później: do innego miasta.

Oddycham pełną piersią, bez tłumaczenia się i życia pod czyjeś dyktando — mówi o swoim życiu dzisiaj. Choć, jak przyznaje, komentarze i oceny wciąż słyszy. — Tak jakby bycie wdową czy wdowcem miało jakieś zasady opisane odgórnie i każdy musiał się do nich stosować — wzdycha bezradnie, by po chwili dodać: — Dzięki Bogu są normalni ludzie, którzy nie widzą we mnie wdowy tylko normalną kobietę.

Fot. pixabay

MŁODA WDOWA

To chyba ten „rodzaj” wdowy, który spędza sen z powiek obrońcom moralności. Ale nie tylko. „Młoda” najpierw zderza się z falą litości. Szczególnie wtedy, kiedy jest jednocześnie mamą małych dzieci.

„Biedne dzieci, zostały bez tatusia”, „Jak wy sobie poradzicie?” — takie komentarze, choć są wyrazem troski, dorzucają parę kilogramów zmartwień na ramiona. Odpowiedzialność, wcześniej dzielona na dwoje, teraz zdaje się nie tylko pomnożona przez dwa, ale wręcz zwielokrotniona.

[hihglight] Po pierwsze, na scenę wkracza „memento mori”. Śmierć bliskiej osoby nas samych czyni także „bardziej śmiertelnymi”, przypomina o tym, że i nas może kiedyś zabraknąć.

Po drugie: w życie wkrada się samotność. I wcale nie chodzi tu tylko o uczucia i przeżycia z szufladki „romantyczne”. Bywa po prostu i tak, że nawet w otoczeniu ludzi ma się poczucie oddalenia od nich o lata świetlne. Strata męża czy partnera to nie tylko strata towarzysza życia, ale kogoś, z kim można było wymienić porozumiewawcze spojrzenia nad głowami innych i poszukać wsparcia wtedy, kiedy świat zdawał się trzeszczeć w posadach.

Po trzecie: po stracie bliskiej osoby trzeba radzić sobie z zadaniami, z których istnienia nawet nie zdawaliśmy sobie sprawy, bo były domeną partnera. [/highlight]

Choć przeprogramowanie życia z „my” na „ja” nie jest łatwe, młode wdowy często są zmuszone do szybkiego powrotu do, jak to mówią niektórzy, „normalności”. Współczesny świat nie ma zwyczaju zwalniać tylko dlatego, że ktoś za nim nie nadąża.

Ale niezrozumieniem czeka też często na te kobiety, które — w opinii otoczenia — zbyt szybko próbują za tym światem nadążyć. Zbudować w nim nową relację, wypełnić choć kawałek pustki w sercu.

Anna Ołdakowska, która prowadzi blog „Pani z torebką”, przyznaje, że motywację do tego, by stawić czoła rzeczywistości, znalazła w sobie samej. Nie ukrywa jednak, że spory wpływ miała na to sytuacja, w której znalazła się jeszcze przed śmiercią męża. Związek, który tworzyli, nie był szczęśliwy, więc łatwiej było jej, jak przyznaje, realizować symboliczny testament, który zachęcał ją, by zaczęła wreszcie żyć.

— Kiedy umarł mój mąż, nie umiałam przez kilka dni spać sama. Poprosiłam mamę, żeby pomieszkała ze mną. Ale szybko ją odprawiłam. Tak jak psychotropy, o które poprosiłam naszego rodzinnego lekarza. Bo co to zmieni? Przecież muszę przejść przez to sama. Przecież potem BĘDĘ SAMA. I wtedy włączyła się we mnie chyba największa dzielność, jaką udało mi się w sobie odnaleźć. I trwa do dzisiaj — przyznaje Anna.

Kobieta zaznacza, że zaczynanie życia od nowa wiąże się z pewną konfrontacją. Są oceny, są oczekiwania, są komentarze. Zdając sobie z tego sprawę i bogatsza o swoje trudne doświadczenia, Anna Ołdakowska założyła nawet specjalną grupę na Facebooku. Chciała w ten sposób dać bezpieczną przestrzeń kobietom, które straciły mężów i partnerów w młodym wieku. Pozwolić im się wygadać, pożalić, stworzyć szansę na wymianę poglądów. Do grupy należy prawie 800 osób. Podobnych miejsc w Internecie jest więcej. Część z nich jednoczy młode osoby, w innych pociechy szukają wdowy, które pożegnały swojego męża po znacznie dłuższym okresie.

PRZEŻYLI RAZEM CAŁE ŻYCIE

Ale los spłatał im figla i w ostatni etap kobieta musi wejść sama. Co wtedy czuje? Każda kobieta pewnie opowiedziałaby inną historię, ale wiele z nich mówi przede wszystkim o poczuciu bezsensu trwania. Dzieci, nawet jeśli są, ułożyły sobie życie po swojemu, dom nagle cichnie, a codzienne obowiązki okazują się zajmować mniej czasu, niż by się chciało. Nie ma czym zająć rąk, nie ma się do kogo odezwać. Czasem odruchowo odwraca się głowę w znajomym kierunku, by skomentować emitowany właśnie program w telewizji, ale rzucone w przestrzeń zdanie zostaje bez odpowiedzi. Czasem ma się dużo szczęścia i otoczenie nie pozwala uwierzyć w to, że jest się niewidzialnym człowiekiem. Dzwonią, wpadają w odwiedziny, ignorując, że gospodyni nie jest zbyt wylewna. Albo wręcz odwrotnie: dają się wygadać, trzymają za rękę, kiedy łzy płyną po policzkach.

Najgorsze we wdowieństwie, czytam w różnych miejscach i słyszę od znajomych wdów, jest poczucie bycia niepełną. Jeśli przez lata było się częścią pary, odruchowo mówiło „my”, pięć razy dziennie przewracało oczami na pytanie o to, gdzie są klucze i portfel, albo te same oczy z niepokojem wbijało się z niepokojem w termometr, glukometr, ciśnieniomerz i inne cuda techniki, które mają nam wysyłać sygnały o tym, że organizm strajkuje, to potem te oczy nie mają się gdzie podziać. Nie widzą tych, którzy wpadają z wizytą i nie potrafią skupić się na ulubionym serialu. Wypatrują tego, kogo nie ma. Ale czasem w tych przymkniętych oczach, skrywanych przed światem, pojawia się ulga. Bo choć pożegnania bywają trudne, czasem okazują się wybawieniem dla obu stron.

Daria Bruszewska-Przytuła
d.bruszewska@gazetaolsztynska.pl

Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. Ewa Nowak #3069209 21 cze 2021 07:24

    Ludzie,którzy przeżyli razem życie powinni razem umierać. Koszmar po odejściu najbliższej osoby jest niewobrazalny. Boję się nawet o tym myslec

    Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz