Żaby kuzynki z Francji i ślimaki uczniów z Dywit [Felieton]

2021-05-02 19:11:00(ost. akt: 2021-04-30 15:19:44)

Autor zdjęcia: archiwum Władysława Katarzyńskiego

To zawołanie towarzyszyło naszym zabawom w dzieciństwie. 20 kwietnia tego roku ruszył w naszym województwie skup winniczków. Potrwa do końca maja. Limit dla Warmii i Mazur wynosi 400 ton.
Kiedy nadchodził koniec kwietnia i spadły pierwsze ciepłe deszcze, wybieraliśmy się na okoliczne łąki po ślimaki. Bynajmniej nie po to, żeby delektować się ich smakiem, ale winniczki służyły nam do różnych zabaw. Na przykład jako „wierzchowce” biorące udział w wyścigach konnych. Wypuszczone i ustawione w odpowiednim kierunku pełzały po torach-rowkach wykopywanych w piaskownicy lub wytyczonych kolorową kredą na płaskim dachu baraku mieszkalnego w podwórzu.

Na drodze ustawialiśmy im przeszkody z żyletek, na których — o dziwo — ślimaki nie robiły sobie żadnej krzywdy, ale dość sprawnie przez nie przepełzały. Dodam, że skorupki naszych „wierzchowców” malowaliśmy w kolory flag różnych państw. Właściciel zwycięskiego mięczaka-wierzchowca, który jako pierwszy dotarł do mety, otrzymywał jako nagrodę dropsa lub gumę do żucia, które kupowaliśmy za składkowe pieniądze.

Tu dodam, że współcześnie w Walimiu, województwo dolnośląskie, odbywają się od lat wyścigi ślimaków, gdzie wygrywa... najwolniejszy, a uczestnicy zawodów nie trafiają potem do garnka, ale zostają wypuszczeni na wolność.

PRZECZYTAJ KONIECZNIE: Jeszcze po kropelce [Felieton]

Jeszcze po kropelce [Felieton]

Ale wracając do naszych dziecięcych zabaw. U nas niekiedy zamiast winniczków rolę „wierzchowców” spełniały żaby, tyle że trzeba było je dyscyplinować, to znaczy przywiązywać nitką za łapki, bo tylko szukały okazji, żeby zrobić skok w bok. Bawiliśmy się również w wyścigi samolotowe, używając jako statków powietrznych chrabąszczy na uwięzi. A wracając do winniczków i żab. Kiedyś od ojca dowiedzieliśmy się, że jedne i drugie mają swoich smakoszy, co prawda nie u nas, ale na przykład we Francji. Męczyła mnie z bratem przez kilka lat ta zagadka, jaki też mają smak żaby. Aż do przyjazdu z Francji mojej 14-letniej kuzynki z matką. Tak długo naszą francuską rówieśniczkę namawialiśmy, aż zgodziła się przygotować danie z żab, pod warunkiem, że je sami nazbieramy.

Nie sprawiło to nam trudności, mnóstwo żab skakało sobie na podmokłych terenach za Stadionem Leśnym. Nazbieraliśmy je do kanki, po czym pełną z triumfem przynieśliśmy do domu. Potem obserwowałem — nie ukrywam, z obrzydzeniem — jak kuzynka chwyta naszych żabich jeńców za tylne nóżki, roztrzaskuje o brzeg wanny, po czym za pomocą żyletki pozbawia wnętrzności.

Ale zrodził się problem: gdzie je usmażyć. Mama na pewno patelni nam nie da! Wyjście okazało się proste, żaby usmażyliśmy na gazie na wieczkach od weków, które mama trzymała w piwnicy.

Sami nie zamierzaliśmy próbować tych specjałów, ale że w domu akurat odbywało się przyjęcie imieninowe, więc podaliśmy gościom na talerzykach smażone żaby. Nie mogli się nadziwić wybornemu smakowi i zapachowi tego dania! — Te okonki to Władeczek złowił! — poinformowała z dumą obecnych babcia, znając moje wędkarskie zamiłowania.
Zero entuzjazmu, a nawet mniej niż zero wykazała mama, odkrywszy tydzień później, że na niektórych wekach brakuje pokrywek. Oczywiście nie przyznaliśmy się, że to nasza sprawka, więc wszystko zwalono na szczury.

Fot. archiwum Władysława Katarzyńskiego

Smak gotowanych winniczków poznałem po latach. Już jako dziennikarz. A było to w Szkole Podstawowej w Dywitach w konkursie gastronomicznym dla uczniów z okazji Dnia Unii Europejskiej, jako że Polska do UE właśnie weszła. Zasiadłem w jury. Grupa uczniów, która wylosowała wcześniej Francję, przygotowała i podała gotowane winniczki. Kiedy przyszło do konsumpcji, jurorzy wymownie spojrzeli na mnie. Bohatersko przełknąłem winniczka, po czym w kilka minut później pognałem do ubikacji. Młodzi gastronomicy ugotowali ślimaki tak, jak je zebrali, prosto z trawy, bez uprzedniego oczyszczenia. Jak smakują te mięczaki odpowiednio przygotowane, dowiedziałem się później w restauracji w Szestnie pod Mrągowem, a „ślimacze” danie zafundował mi wraz z kuflem piwa miejscowy proboszcz.

Wspomniałem tu o mojej babci. Pochodziła ze wsi, a ponieważ w czasach jej młodości im się nie przelewało, więc nauczyła się robić wiele dań, o jakich my w miastach nie mieliśmy zielonego pojęcia, a które pociągały nas właśnie tą swoją wiejską tajemniczością.

Kiedy rodzice wiosną wyjeżdżali na urlopy do Włoch, gdzie mieszkali teściowie naszego wujka Władka, babcia — na co dzień mieszkająca w Białymstoku — przejmowała u nas w domu w Olsztynie, wraz z opieką nad nami, stery władzy i funkcję kucharki. Tu dopiero mogła się wykazać! Wczesną wiosną na przykład wysyłała nas na łąki po młodą lebiodę i pokrzywę. Lebioda, inaczej zwana komosą, służyła jej do gotowania zupy z jajkiem, chrzanem i sokiem z cytryny — wersja dla ubogich, z parówkami — wersja dla bogatszych lub też do zrobienia z jajkiem i drobno posiekanym
czosnkiem oraz cebulą zupy pokrzywowej. Niebo w gębie!
Do tego jako przyprawy używała ziół z naszych pól i łąk. A raczej z pól i łąk białostockich, zbieranych od wiosny na łąkach za rzeką Białą, które babcia suszyła potem na strychu, a potem przywoziła do Olsztyna posegregowane w woreczkach. Pamiętam ich intensywny zapach: rumianku, mięty, babki, melisy.

Żebyśmy się zbytnio nie rozsmakowali w jej potrawach i poszły nam na zdrowie, babcia po każdym obiedzie serwowała nam po łyżce tranu, co zabijało skutecznie wszystkie smaki i zapachy. Po powrocie rodziców z Włoch my wracaliśmy do sprawdzonych potraw mamy. Ale i wtedy tran też był!

A wracając do winniczków, których zbiory na Warmii i Mazurach właśnie trwają. Nie widzę jakoś na łąkach zbieraczy. W roku ubiegłym, po kilku latach, kiedy zbiory były zabronione, aby odnowić malejąca populację tych mięczaków, nie wykorzystali przysługującego im limitu 287 ton. Zebrali tylko 101. Może wystraszyła ich pandemia? W każdym razie smakosze na Zachodzie czekają na polskie ślimaki.

Władysław Katarzyński