Jeszcze po kropelce [Felieton]

2021-04-16 15:38:05(ost. akt: 2021-04-16 15:56:00)

Autor zdjęcia: archiwum Władysława Katarzyńskiego

Czytam wspomnienia nestora olsztyńskich plastyków Artura Nichthausera, miłośnika złocistego napoju, zawarte w jego dwóch zbiorach felietonów „Opowieści przy kufelku”. Dzięki tym książkom plus zbiorze wierszy Arturek stał się moim kolegą w Związku Literatów Polskich.
Wspomina między innymi artysta plastyk czasy, kiedy pracował jako kierownik zakładowego domu kultury w elbląskim Zamechu. Okazji do wypicia tam nie brakowało. A ponieważ Artur organizował wzorowo oraz wywieszał gazetki ścienne na temat „słusznej” polityki partii, dyrektor zakładu uparł się, żeby go do niej zapisać.

— Nachodził mnie co jakiś czas! — wspominał Artur. — A ja z tą partią nie chciałem mieć do czynienia, chyba że chodziło o płatne zlecenia dla mnie jako plastyka. W końcu zaproszono mnie na zebranie egzekutywy, licząc na to, że wspólnym wysiłkiem panie tego, ulegnę. — To jak kolego? — zapytano. — Wypełnicie deklarację?

— Potrzebny wam jeszcze jeden pijus? — Artur na to.
Sekretarz spąsowiał i odtąd szukano na szefa domu kultury haka. Okazja nadarzyła się, kiedy pod kierunkiem Artura przygotowywano akademię dla uczczenia kolejnej rocznicy rewolucji październikowej. Rolę ochroniarza pełnił zakładowy portier. Pojawił się w drzwiach w garniturze z odznaką... za udział w wojnie polsko-bolszewickiej.

— A tego kto tu ustawił? — wpadł w szał miejski sekretarz PZPR.
— Nasz kierownik od kultury! — padła odpowiedź.
— Wywalić na zbity pysk!
I tak się stało. Artur przeniósł się do Olsztyna, gdzie mieszka do dzisiaj.

Oranżada z wierzchu dłoni

Kiedy Nichthauser osiadł w Olsztynie, ja już dawno byłem tu zadomowiony. Z czasów mojego dzieciństwa nie pamiętam, żeby przy domowym stole pito w obecności dzieci, co teraz się zdarza. Dorośli starali się spożywać alkohol dyskretnie, a my, dzieciaki, mieliśmy osobny stolik dla siebie z napojami orzeźwiającymi, takimi jak na przykład rozpuszczoną w proszku oranżadę. Taką oranżadę zlizywało się również z wierzchu dłoni i jej smak był niepowtarzalny. Kupiłem ostatnio oranżadę w dziale spożywczym, ale to już nie to.
Z tamtych lat pamiętam smak domowego wina, porzeczkowego lub z wiśni, które dojrzewało pod pieczą ojca w naszej piwnicy. Sprawdzaliśmy co jakiś czas jego jakość, instalując gumowy szlauch w gąsiorkach. Kiedy pewnego dnia, po rozdaniu półrocznych świadectw okazało się, że jednej z naszych rówieśniczek groziło pozostanie na drugi rok, najpierw nieszczęsna chciała utopić się w bagnie za kamienicami, ale przekonaliśmy ją, że życie jest zbyt piękne, żeby odchodzić tak wcześnie. Przechowaliśmy ją przez jakiś czas w piwnicy, podsuwając przez szparę w drzwiach kanapki. O napój zadbała sama — przydał się do tego gąsiorek z dojrzewającym winem mojego taty i szlauch.

Jakże byliśmy dumni, kiedy postawiliśmy przez to na nogi komisariat na Zatorzu, który po długich poszukiwaniach odnalazł wreszcie naszą koleżankę. A dziewczyna, cóż, wytropiona przez służbowego psa policyjnego, przetrwała. Tyle że potem pojawiły się problemy, żeby ją domyć.

I przyjedzie najnowszym mercedesem

Jako starsi chłopcy, zaczęliśmy pokazywać się przy piwnym barze „Zgoda” na Jagiellońskiej, gdzie przesiadywali bywalcy tego przybytku, wśród nich w weekendy małżeństwo krawców z Jagiellońskiej. On był mistrzem w szyciu młodzieżowych spodni, ona dzielnie mu sekundowała. Czasem, żeby zarobić na materiał i szycie tych spodni, cały tydzień sprzedawaliśmy zbierane po śmietnikach i ogródkach butelki. Ale za to nosiliśmy się godnie i modnie!

W latach późno młodzieńczych, kiedy wydałem swoją pierwszą książkę, pewnego dnia nogi zaniosły mnie do Domu Środowisk Twórczych przy ul. Mickiewicza 20, przybytku pilnie strzeżonego przez Cerbera — panią Kazię. Wejście załatwił mi satyryk Włodek Grzeszczyk, święcie przekonany, że kiedyś zyska sławę i do Olsztyna przyjedzie najnowszą marką Mercedesa. Bywanie w Domu Środowisk Twórczych stało się modne i zarazem dostępne tylko dla nielicznych, którym wystawiano legitymacje klubowe.
Kiedy wprowadzono stan wojenny, było to kompletnym zaskoczeniem dla klubowiczów, którzy nazajutrz mogliby być odcięci od ulubionych napojów, oczywiście pomijając panów z wiadomych służb, ale nie! W DŚT wódkę sprzedawano mimo zakazu wprowadzanego w całym kraju. Co więcej, na zapleczu baru trzymano tzw. rezerwę.

W następnym tygodniu stanu wojennego litościwa władza nieco pofolgowała, każdemu klubowiczowi należała się wystana w długim ogonku pięćdziesiątka, z obowiązkową cytrynką lub serkiem. Skrupulatnie sprawdzano przy barze legitymacje klubowe, co zresztą było tylko formalnością, bo wszyscy wszystkich doskonale znali. Ci, którym za bardzo się nie spieszyło, ustawali się w kolejce drugi raz i trzeci, na co bufetowe nie zwracały zbytnio uwagi, bo rozumiały potrzeby swoich konsumentów.

Na pomysł, jak zminimalizować kolejkę, wpadł wtedy jeden z klubowiczów, pan Władysław, który głosił, iż przed wojną był adiutantem Józefa Piłsudskiego, a w pierwszych powojennych latach Karola Waltera Świerczewskiego, co sprawiało, że cieszył się wśród klubowiczów powszechną estymą. Nikt nie sprawdził, jak to było naprawdę, a w szczególności ubecy, traktując go jako jedno ze źródeł informacji. Przy czym pan Władysław, osoba honorowa, znająca jako tako to środowisko, nie pozwalał sobie stawiać przez nich alkoholu ze służbowych pieniędzy. Większą ilość wódki załatwiał „sposobem” sam.

Kiedyś przyniósł ze sobą do klubu podróżny termos. W oparciu o zebrane wśród chętnych klubowiczów legitymacje, dysponując odpowiednią kwotą pochodzącą ze zbiórki pieniędzy, panie bufetowe robiły mu „przelew” do wspomnianego termosa. Mieściło się tam na pewno więcej niż pół litra.

Do Finlandii na kufelek z pianką

Po stanie wojennym alkoholowy reżim zelżał, wróciły bale, kiermasze, bale plastyków. Byłem wówczas dyrektorem wiejskiej Szkoły Podstawowej w Giławach, kiedy przyjechała na inspekcję ekipa jakiegoś generała, żeby sprawdzić, czy na wsi czasem, a w szczególności w pegeerach i spółdzielniach produkcyjnych, się nie pije. Bo, a jakże, zagrażałoby to gospodarce. Sprawdzili w giławskiej spółdzielni rolniczej i okazało się, że tak, ale ponieważ nie zahamowało to zbytnio produkcji, pogrozili tylko palcem, po czym wpadli na kawę do szkoły.

Akurat miałem remont sali gimnastycznej. Główny majster dysponował kluczem od pokoju nauczycielskiego, więc na fajrant pojawiał się tam z robotnikami na odpoczynek. Siedzimy sobie z tymi wojskowymi i rozmawiamy o niczym ważnym, kiedy ja nagle spostrzegam na szafie niedopite pół litra, rozpracowywane przez majstra i jego kolegów po fachu. No toś dyrektorze wpadł! Na szczęście udało mi się odwrócić uwagę inspekcji. Ta spokojnie wróciła sobie do Olsztyna.

Po latach, kiedy już przeszedłem do pracy w „Gazecie Olsztyńskiej”, wysłano mnie jako sprawozdawcę sportowego do Finlandii na mecz pucharowy AZS-u z Koupio. Do meczu było jeszcze kilka godzin, postanowiliśmy więc je wraz z radiowcem Rysiem Langowskim spędzić w jakimś barze na piwku. Niestety w całym tym fińskim miasteczku w tym dniu piwa nie sprzedawano. Ruszyliśmy pełni nadziei uliczkami, że może jednak gdzieś. Instynkt nas nie zawiódł. Na jednym z domów zauważyliśmy baner z panienką i kuflem. Po chwili podeszła z kartą menu jakaś fińska dzierlatka. Niestety, kiedy chcieliśmy pokazać, jaka to fińska marka piwna nas interesuje, okazało się, że na karcie widnieją produkty istniejącego tu sex shopu! Wynieśliśmy się jak niepyszni.

Po powrocie do hotelu okazało się, że bar piwny jest właśnie tam i piwo sprzedaje się członkom obu ekip siatkarskich i działaczy. Toastów, jak pamiętam, wznieśliśmy kilka.

Władysław Katarzyński