Zaczęło się od ewakuacji. Potem zapadła kompletna cisza

2021-03-16 20:33:44(ost. akt: 2021-03-16 16:51:31)
Ewakuację pacjentów przeprowadzono w nocy z 5 na 6 marca 2020 roku

Ewakuację pacjentów przeprowadzono w nocy z 5 na 6 marca 2020 roku

Autor zdjęcia: Archiwum Oddział PCK Ostróda

Półmrok, przygaszone światła, niepokój, co będzie. — Zapamiętam ten widok do końca życia — wspomina prezes szpitala Jacek Dudzin. Rok temu szpital w Ostródzie został pierwszą placówką w regionie, która miała przyjąć chorych na Covid-19.
— Wielu mieszkańców Ostródy zadawało pytanie: dlaczego szpital w Ostródzie wybrano jako ten pierwszy, który ma przyjąć pacjentów zakażonych nieznanym wirusem — mówi Jacek Dudzin, prezes szpitala w Ostródzie. — Nie kryli swojego oburzenia. Decyzja wynikała z obecności w ostródzkim szpitalu dobrze funkcjonującego oddziału zakaźnego, kierowanego przez konsultanta wojewódzkiego w dziedzinie chorób zakaźnych dr nauk medycznych Piotra Kocbacha. Jego ogromne doświadczenie zawodowe było i nadal jest bezcenne.

Od początku było wiadomo, że ostródzki szpital, posiadający nowoczesny oddział zakaźny, znajdzie się na pierwszej linii walki z pandemią koronawirusa. Zazwyczaj w szpitalu jest od 130 do 140 pacjentów. Rok temu w lutym ci, których można było wypisać do domu, opuszczali szpital, nowych nie przyjmowano. Zostało kilkoro ciężko chorych na poszczególnych oddziałach.

EWAKUACJA

Ewakuacja pacjentów odbyła się rok temu w nocy z 5 na 6 marca. — Zebraliśmy się wieczorem o godzinie 20 ze wszystkimi lekarzami będącymi wtedy na dyżurach, po decyzji wojewody, którą otrzymaliśmy po południu — wspomina dr Bożena Szkutnik, dyrektor ds. medycznych szpitala w Ostródzie. — Część pacjentów karetkami rozwieźliśmy do domów, a tych, którzy wymagali dalszej hospitalizacji do szpitali w Nidzicy, Morągu, Działdowie, Iławie, Mławie, Elblągu i Olsztynie, jak najbliżej miejsca ich zamieszkania. Pani ginekolog miała na oddziale pacjentkę w bardzo zaawansowanej ciąży. Zrobiła jeszcze w nocy ostatnie cesarskie cięcie i to była pacjentka, która wraz z dzieckiem, jako ostatnia, opuściła nasz szpital dwie doby później.

Potem zapadła kompletna cisza. Szpital był zupełnie pusty. Półmrok, przygaszone światła, niepokój i oczekiwanie, co będzie dalej.

To było przerażające, zapamiętam ten widok do końca życia — mówi Jacek Dudzin. — Był półmrok, wchodziliśmy na poszczególne oddziały, ta pustka i przerażająca cisza... To robiło przygnębiające wrażenie. W trójkę z Bożeną Szkutnik i Małgorzatą Zalewską odwiedzaliśmy pielęgniarki na poszczególnych oddziałach, próbując podtrzymać je na duchu. Wyczuwalny był lęk, wręcz strach przed nieznanym. Myślę, że każdy z medyków miał świadomość, że musi sprostać wyzwaniu.

Rozpoczęto przygotowania do nieznanego. Wszystkie procedury zwalczania zakażeń i chorób zakaźnych w szpitalu trzeba było zmienić. Ostatnie procedury dotyczące zagrożenia epidemiologicznego były sprzed lat i dotyczyły eboli. Przede wszystkim trzeba było zadbać o środki ochrony osobistej dla personelu.

— Początkowo kupiliśmy kilkanaście kombinezonów i myśleliśmy, że to wystarczy — mówi Małgorzata Zalewska, dyrektor ds. pielęgniarstwa. — Rzeczywistość bardzo szybko to zweryfikowała. Rozpoczęły się też ćwiczenia na sali konferencyjnej. Wszyscy przychodzili i przebierali się w kombinezony ochronne, cały personel szpitala. Strach był ogromny, bo jeszcze nie było do końca wiadomo, z czym mamy się zmierzyć.

PRZYGOTOWANIA

Opracowywali procedury na podstawie oglądanych filmów z Bergamo i Wuhan. Dziś mają dwa segregatory procedur, które później posłużyły innym placówkom w regionie, gdy tworzono tam oddziały covidowe. Oni korzystali z doświadczeń ostródzkiego szpitala, który to przechodził jako pierwszy. Potem, przy jesiennej fali zachorowań, niemal przez trzy tygodnie trwały konsultacje z pracownikami kolejnych przekształcanych placówek, wdrażającymi "ostródzkie" procedury. I muszą to być procedury skuteczne, skoro w szpitalu jeśli dochodziło do zakażeń wśród pracowników, zazwyczaj wynikały z kontaktów zewnętrznych. W ciągu kilku miesięcy COVID-19 przeszło blisko 70 osób z naszego personelu.

Sam szpital też trzeba było kompletnie przebudować. Montowano śluzy, gabinety zamieniano w magazyny, otwarte dyżurki pielęgniarek przestały spełniać swoje funkcje. Wszystko się zmieniło. Najważniejsza była izolacja. — Wydzielone zostały strefy czerwona, żółta i zielona — dodaje Małgorzata Zalewska. — Wszystko zostało oklejone strzałkami, którędy i jak bezpiecznie się przemieszczać, gdzie i jak dezynfekować. Musieliśmy zapewnić bezpieczeństwo pracownikom.

Ale czasem strach zwyciężał. Odeszło blisko 25 pielęgniarek na 160 zatrudnionych. Po kilku miesiącach część z nich wróciła, gdy okazało się, że praca tutaj nie jest tak niebezpieczna, gdy przestrzega się procedur.

— Dzięki tym procedurom, które wdrożyliśmy, personel czuł się bezpiecznie i byliśmy taką twierdzą broniącą się przed koronawirusem — dodaje Jacek Dudzin. — Zadziałały dobrze, skoro nie zamknęliśmy żadnego oddziału z powodu choroby personelu.

PIERWSZY PACJENT

— Pierwsi pacjenci byli ze słynnego autobusu, który przyjechał z Niemiec — mówi dr Bożena Szkutnik. — Mieliśmy pacjenta numer 2 i 3 w Polsce. Przyjechało do nas 12 osób na oddział obserwacyjny. Czekaliśmy ponad dobę na wyniki badań. Okazało się, że jedna z pań jest dodatnia i trafiła na oddział zakaźny. Drugim pacjentem z koronawirusem był mężczyzna z okolic Szczytna, który poddał się początkowo izolacji domowej. Po wymazie okazało się, że też jest zarażony.

Jacek Dudzin w tamtym czasie niemal codziennie brał udział w posiedzeniach sztabu kryzysowego przy wojewodzie warmińsko-mazurskim.

— Wtedy wracałem ze sztabu samochodem z Olsztyna do Ostródy i zauważyłem pędzącą za mną karetkę — mówi Jacek Dudzin. — Podjechała niemal pod tylny zderzak i w lusterku wstecznym zobaczyłem dwóch ludzi w kombinezonach ubranych jak kosmitów. Pierwsza myśl: no to zaczęło się, jadą do nas. Karetka wyprzedziła mnie i ruszyła dalej, a gdy podjechałem pod nasz szpital, już tu była z pierwszym pacjentem. Dziennikarze też. Zainteresowanie tematem było ogromne.
Zaczęły się długie dni i noce w walce z koronawirusem. Dzień zaczynał się od spotkania z lekarzami i pielęgniarkami, od wymiany doświadczeń i obserwacji, wskazywania najpilniejszych potrzeb. Zespół działał sprawnie i skutecznie z ogromnym poświęceniem i zrozumieniem sytuacji. Tak jest do dzisiaj. Lekarze pediatrzy leczą dorosłych, ginekolodzy i położne opiekują się mężczyznami. Nikt nie robi problemów, bo taka jest teraz potrzeba. Chociaż czasami jest bardzo ciężko.

Rozmawiałem z pielęgniarką, która wcześniej pracowała wyłącznie na oddziale noworodkowym i ze łzami w oczach powiedziała, że ona do tej pory patrzyła, jak rodzi się życie, a teraz musi patrzeć, jak ludzie odchodzą, na ich śmierć — mówi Jacek Dudzin. — To dla niej bardzo trudne. Tych zgonów jest bardzo dużo. W normalnych warunkach było tu miesięcznie około 27 zgonów. Teraz w najgorszym miesiącu pandemii — 70. Ta choroba po prostu "dobija" najstarszych i najsłabszych.

POTRZEBY

Kolejnym pilnym zadaniem było stworzenie izolatorium dla pacjentów zakażonych, ale nie wymagających hospitalizacji i przechodzących chorobę łagodnie. Urządzono je w jednym z ostródzkim hoteli. Tu też trzeba było wdrożyć procedury, przygotować obiekt, przewieźć niezbędne wyposażenie. Wykonano ogrom pracy. Po pierwszych tygodniach strach powoli znikał, a gdy minęła pierwsza fala zachorowań, nadeszły spokojniejsze, letnie dni. Ten względny spokój nie trwał jednak długo. Potem przyszedł październik i druga fala zachorowań. W szczycie zakażeń było tu ponad 140 pacjentów. Coraz częściej przywożono chorych w ciężkim stanie. W szpitalu utworzono drugi oddział intensywnej opieki medycznej. Dziś jest tu 15 stanowisk intensywnej terapii i niemal wszystkie respiratory są zajęte. Nigdy nie zabrakło sprzętu, środków ochrony osobistej, ani środków na ich zakup.

— Nie było takiego niebezpieczeństwa — mówi Jacek Dudzin. — Otrzymywaliśmy wszystko, co było nam potrzebne z Agencji Rezerw Materiałowych i od wojewody. Współpraca z Krzysztofem Kuriatą, dyrektorem ds. zarządzania kryzysowego przy wojewodzie warmińsko-mazurskim była i jest dosłownie "na telefon". Te kanały dystrybucyjne były zupełnie inne niż dla pozostałych szpitali. Zawsze też mogliśmy liczyć na pomoc władz powiatu, wsparcie starosty Andrzeja Wiczkowskiego i zarządu. Oni rozumieją, że nasz szpital jest w szczególnej sytuacji.
Trzeba było stworzyć magazyn, w którym gromadzone były dary od firm i osób prywatnych oraz środki ochrony osobistej. Pielęgniarka Iwona Ziniewicz od początku i bardzo skrupulatnie zajęła się rozdzielaniem tych środków i pilnowała, by niczego nie zabrakło. Na początku codziennie składała raport, jakie są zasoby w magazynie szpitala.

Dlaczego tak bardzo potrzebna jest woda?
— Pielęgniarka, opiekunka medyczna, salowa, czy lekarz, gdy wchodzą w kombinezonie na dwie, trzy godziny do pacjenta, to wychodzą mokrzy — dodaje dr Szkutnik. — Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, jak ciężko pracuje się w kombinezonie. Pot leje się dosłownie wszędzie. Trzeba szybko uzupełnić płyny, żeby się nie odwodnić.


ZABIEGI

Kilku kosmitów pochylonych nad łóżkiem chorego. Taki obrazek kojarzący się raczej z filmami science fiction, to dziś normalny widok na sali operacyjnej ostródzkiego szpitala. Bo tu nie tylko leczy się z koronawirusa. Tu także przeprowadzane są przez cały czas zabiegi u osób zakażonych.

— Tych pacjentów jest naprawdę dużo — mówi dr Szkutnik. — Operuje przede wszystkim ortopedia i chirurgia. Codziennie są dwa, trzy zabiegi. To nie jest tak, że leczymy tylko zapalenie płuc. Blok operacyjny przez cały czas funkcjonuje. Może nie w takim stopniu jak wcześniej, ale przez cały czas. Na przykład zrobiliśmy w ubiegłym roku 45 protez u pacjentów covidowych.

Co się zmieniło, jeśli chodzi o podejście pacjentów do koronawirusa? — Zgłaszają się po pomoc bardzo późno — mówi dr Szkutnik. — Gdy są już w bardzo ciężkim stanie. Teraz mamy około 120 pacjentów, z czego może 20 jest w dobrym stanie. Pozostali przechodzą ciężkie zapalenie płuc.

Przede wszystkim potrzebują tlenu. — Ilości są naprawdę horrendalne — mówi Jacek Dudzin. — Dzienne zużycie tlenu dochodzi do 1,2 tony tlenu. Kiedyś trzytonowy zbiornik wystarczył nam na trzy miesiące. To pokazuje skalę. Musieliśmy szybko zrobić dodatkową inwestycję — zamontować dodatkowy sześciotonowy zbiornik na tlen — co się udało dzięki ostródzkiej firmie. Nie ukrywam, że jako rodowity ostródzianin wykorzystuję wszystkie osobiste kontakty, gdy w szpitalu czegoś pilnie potrzebujemy. Na telefon pomagają nam przedsiębiorcy, byli pacjenci.

Podobnie było z dodatkową kanalizacją dla potrzeb szpitala zakaźnego, nie tylko oddziału. Powstała szybko i na przysłowiowy "telefon".

DARCZYŃCY

Można powiedzieć, że darczyńcy pojawili się wraz z koronawirusem. Cała fala dobra przyszła od firm, przedsiębiorców, mieszkańców, pacjentów, ich rodzin i ludzi zupełnie obcych, a chcących pomóc. Były dary rzeczowe i wpłaty na konto szpitala — od kilkuset tysięcy do 20 złotych. Sędziowie z całego regionu "zrzucili się" na drzwi do śluzy. Szpital otrzymał od darczyńców prawie 2 miliony złotych! Prawdziwe pospolite ruszenie!

— Ani jedna złotówka nie została zmarnowana — dodaje Jacek Dudzin. — Pieniądze inwestowaliśmy w sprzęt, środki ochrony osobistej, wszystko to, co było potrzebne w opiece nad pacjentami. Za pieniądze od darczyńców wymieniane są właśnie trzy windy w szpitalu. To koszt około 880 tysięcy złotych.
To były też często bardzo wzruszające gesty.

— Przed Wielkanocą panie z koła gospodyń wiejskich przywoziły ciasta, ryby w galarecie, całe kosze smakołyków — dodaje Małgorzata Zalewska. — Podobnie było w czasie Bożego Narodzenia. A święta spędzaliśmy w pracy, w szpitalu. Czuliśmy i wciąż czujemy to wsparcie. Do dziś płyną do nas podziękowania od byłych pacjentów i ich rodzin. To jest tak ważne w tej trudnej sytuacji.

CO NAS CZEKA?

Przez cały ubiegły rok w szpitalu leczyło się około 10 tysięcy pacjentów. Ponad 70 procent to byli chorzy zakażeni koronawirusem. Czeka nas jeszcze wiele miesięcy walki z pandemią, chociaż wciąż nie wszyscy wierzą w jej istnienie. Dla nich ostródzcy medycy mają tylko jedną radę: niech przyjdą, założą kombinezon i przez kilka godzin zajmą się zarażonymi pacjentami w ramach wolontariatu. Niech przełożą na łóżku pacjenta ważącego ponad sto kilogramów, żeby mu ulżyć w cierpieniu, niech potrzymają za rękę umierającego. Może uwierzą.

— To się nigdy nie skończy — mówi dr Bożena Szkutnik. — Po szczepieniach to będzie choroba sezonowa. Z koronawirusem będziemy musieli sobie radzić.

Barbara Chadaj-Lamcho
b.chadaj@gazetaolsztynska.pl

Jacek Dudzin: Nasi pracownicy to wspaniały zespół, który podjął wyzwanie. Chciałbym im bardzo podziękować za oddanie, zaangażowanie, codzienną ciężką pracę w niebezpiecznych warunkach. Sądzę, że wspólna praca bardzo nas zbliżyła.

*Zdjęcia: Archiwum szpitala