"Pandemia wywróciła mnie tył na przód"
2021-03-12 07:11:00(ost. akt: 2021-03-11 18:21:49)
Pandemia to stan umysłu? Na pewno ma wpływ na naszą psychikę. I choć dzisiaj każdy z nas sobie jakoś radzi, najgorsze jednak przed nami. Bo problem się zacznie... kiedy się skończy.
Najnormalniej w świecie mamy już dość. I maseczek, i dystansu. I zamknięcia. Bo ile można żyć na pół gwizdka? Rok temu życie zmieniło się nam o 180 stopni: zamknięto szkoły, większość firm przeszła na pracę zdalną, a nawet wprowadzono zakaz wychodzenia z domu. Dziś nie możemy pójść do kina, na basen czy do restauracji. Jednym słowem: koronawirus wykańcza nas psychicznie. Choć nie widać tego na pierwszy rzut oka, wcale nie jest kolorowo. Na przykład znany aktor Piotr Zelt przytłoczony trudnościami wywołanymi pandemią, ponownie zachorował na depresję. Po raz pierwszy przeżył załamanie w 2012 roku, kiedy rozwiódł się z żoną. Teraz „dobił go” właśnie koronawirus.
— Stany depresji są bardzo różne. Przejawia się to zawsze podobnie: brak chęci do życia, niemożność podjęcia najprostszych, podstawowych czynności życiowych, utrata energii. To się psychosomatycznie przenosi na organizm i ciało, jest wrażenie, że nie ma siły fizycznej do podjęcia pewnych działań — tłumaczył aktor w mediach.
Oczywiście problemy psychiczne trapiły nas na długo przed pojawieniem się wirusa. Jednak wybuch pandemii spowodował, że zaczęliśmy baczniej im się przyglądać. I wnioski są jednoznaczne: izolacja społeczna, praca zdalna, niepewność związana z rozwojem pandemii, a także obawy — o zdrowie swoje i najbliższych — przyczyniają się do pogłębiania traumy. Co czwarta osoba, zapytana swój nastrój w czasie pandemii odpowiada, że obserwuje u siebie pogorszenie stanu psychicznego. Co piąty Polak myśli nawet o samobójstwie.
— Zanim wybuchła pandemia, siedziałam w domu z chorym dzieckiem. Angina się przedłużała. Nie wychodziłam, a mąż, gdy wracał z pracy, robił zakupy. Ja natomiast wszystko ogarniałam w domu — opowiada Katarzyna z Olsztyna. — A potem do Polski przyjechał pacjent zero. I wszystko się zaczęło. Córka wtedy zdrowiała, a ja miałam wrócić do pracy, czyli wyjść z domu. Pracowałam w biurze, więc znowu bym się umalowała, uczesała, wskoczyła w fajną kieckę. Ale świat stanął na głowie. Z domu nie wyszłam, bo szef zalecił pracę zdalną. Zaczęto nas straszyć koronawirusem. I ja na serio zaczęłam się go bać. Na tyle, że nie byłam w stanie wystawić nosa z domu. To było straszne. Myślałam, że się zarażę — w sklepie, na klatce schodowej, na spacerze. Każdy z nas chyba pamięta ten czas. I te puste półki w marketach, jakby świat się kończył.
Pani Katarzyna zaszyła się w domu. Pracowała zdalnie, w dresie, w spokoju. Choć z duszą na ramieniu, że pandemia może się jednak przedostać się przez dziurkę od klucza. Że przyniesie ją listonosz, kurier, a może kaszlący sąsiad.
— Mąż też przeszedł na zdalną, ale wychodził po zakupy. Ja siedziałam w domu jak zaklęta. Bałam się, że umrę. Naprawdę! A potem zamknęli przedszkole. Wzięłam opiekę na córkę, więc nie musiałam pracować. Współczułam natomiast innym: restauratorom, hotelarzom, aktorom, organizatorom imprez... Nie zauważyłam, że i ze mną coś się dzieje. Choć mam pracę i wspaniałą rodzinę. Odpuściłam sobie wszystko. Kompletnie nie czułam, że coś muszę. Nie malowałam się, rzadziej myłam włosy i nie wskakiwałam w ulubione kiecki. Mąż zresztą też zamiast garnituru, nosił dres — podkreśla Katarzyna. — Z domu wyszłam dopiero po dwóch miesiącach. Na spacer. Czułam się jak na Marsie, choć chodziłam po Lesie Miejskim dobrze znanymi mi ścieżkami. Ja, córka i mąż. Ze znajomymi przestałam się spotykać, „bo przecież mnie zarażą”. Jak się z nimi widziałam, to gdzieś w przelocie, na spacerze właśnie. Bez całusków i przytulańców. Żadnych imprez w domu. Coraz mniej zresztą mi ich brakowało. Mąż jednak chciał wychodzić do ludzi. Czasami szedł na spotkania z kumplami. Sam. A ja siedziałam w domu jak jakiś kołek. Raz tylko skusiłam się pójść z córką na urodziny jej koleżanki z przedszkola. Czułam się wtedy jak w obcym świecie. Zaszyłam się w kącie, z nikim nie rozmawiałam. Bo niby o czym miałam mówić? I wtedy zdałam sobie sprawę, że odzwyczaiłam się od ludzi. Że ich nie rozumiem. Że lepiej mi samej. W tym dresie właśnie. Zaczęłam nawet kombinować, żeby nie wrócić do pracy. W tej chwili jestem na zwolnieniu lekarskim, bo czuję się osłabiona… A pomyśleć, że kiedyś byłam królową towarzystwa. Co się ze mną stało? A gdy pandemia się skończy, to co się ze mną stanie? Nie będę przecież, z dnia na dzień, tą przebojową Kaśką...
— Mąż też przeszedł na zdalną, ale wychodził po zakupy. Ja siedziałam w domu jak zaklęta. Bałam się, że umrę. Naprawdę! A potem zamknęli przedszkole. Wzięłam opiekę na córkę, więc nie musiałam pracować. Współczułam natomiast innym: restauratorom, hotelarzom, aktorom, organizatorom imprez... Nie zauważyłam, że i ze mną coś się dzieje. Choć mam pracę i wspaniałą rodzinę. Odpuściłam sobie wszystko. Kompletnie nie czułam, że coś muszę. Nie malowałam się, rzadziej myłam włosy i nie wskakiwałam w ulubione kiecki. Mąż zresztą też zamiast garnituru, nosił dres — podkreśla Katarzyna. — Z domu wyszłam dopiero po dwóch miesiącach. Na spacer. Czułam się jak na Marsie, choć chodziłam po Lesie Miejskim dobrze znanymi mi ścieżkami. Ja, córka i mąż. Ze znajomymi przestałam się spotykać, „bo przecież mnie zarażą”. Jak się z nimi widziałam, to gdzieś w przelocie, na spacerze właśnie. Bez całusków i przytulańców. Żadnych imprez w domu. Coraz mniej zresztą mi ich brakowało. Mąż jednak chciał wychodzić do ludzi. Czasami szedł na spotkania z kumplami. Sam. A ja siedziałam w domu jak jakiś kołek. Raz tylko skusiłam się pójść z córką na urodziny jej koleżanki z przedszkola. Czułam się wtedy jak w obcym świecie. Zaszyłam się w kącie, z nikim nie rozmawiałam. Bo niby o czym miałam mówić? I wtedy zdałam sobie sprawę, że odzwyczaiłam się od ludzi. Że ich nie rozumiem. Że lepiej mi samej. W tym dresie właśnie. Zaczęłam nawet kombinować, żeby nie wrócić do pracy. W tej chwili jestem na zwolnieniu lekarskim, bo czuję się osłabiona… A pomyśleć, że kiedyś byłam królową towarzystwa. Co się ze mną stało? A gdy pandemia się skończy, to co się ze mną stanie? Nie będę przecież, z dnia na dzień, tą przebojową Kaśką...
Pani Katarzyna martwi się, że przytyła. Wygląd wpłynął na jej samoocenę.
— Ale nie potrafię wziąć się w garść. Pandemia wywróciła mnie tył na przód — podkreśla olsztynianka. — Zastanawiam się, co musi się stać, żebym znowu stała się dawną Kaśką. Myślę, że nawet jak koronawirus minie, nie wrócę ot tak do takiego życia, jakie miałam. Zaczęłam się też martwić, że w końcu firma mi podziękuję. Bo przecież, gdy nie pracuję, moje obowiązki przejmują inni. A najlepsze jest to, że jest mi wszystko inne. Mąż co prawda mnie wspiera, motywuje… Ale czasem jest na mnie wściekły, że nic mi się nic che. Ale ja nie potrafię inaczej.
Z drugiej strony jednak nie taki diabeł straszny. Jak mówią niektórzy: pandemia to jedynie stan umysłu. Dlatego jedni opadają z sił, inni z kolei żyją pełnią życia.
— Miałem niedawno koronawirusa i muszę powiedzieć, że nie było tak źle. Przeszedłem go bardzo łagodnie. Nawet grypy tak lekko nie przechodziłem. Nie miałem nawet temperatury, a partnerka gorączkowała tylko na początku. Zatem nie taki wilk straszny, jak go malują. Ale oczywiście nie każdy ma tyle szczęścia. Niektórzy koronawirusa przechodzą ciężko — mówi Łukasz Aniszkiewicz z Olsztyna. — Przed zakażeniem żyłem normalnie, bez jakiejś paniki, że zachoruję. Na co mogłem sobie pozwolić, to sobie pozwalałem. Uważałem tylko, żeby nie dostać mandatu. Żyć przecież trzeba normalnie. Właśnie żeby nie zwariować. Dlatego myślę, że ludzie już się przyzwyczaili do pandemii. Niektórzy jeszcze się boją, ale wiele osób żyje już normalnie.
— Miałem niedawno koronawirusa i muszę powiedzieć, że nie było tak źle. Przeszedłem go bardzo łagodnie. Nawet grypy tak lekko nie przechodziłem. Nie miałem nawet temperatury, a partnerka gorączkowała tylko na początku. Zatem nie taki wilk straszny, jak go malują. Ale oczywiście nie każdy ma tyle szczęścia. Niektórzy koronawirusa przechodzą ciężko — mówi Łukasz Aniszkiewicz z Olsztyna. — Przed zakażeniem żyłem normalnie, bez jakiejś paniki, że zachoruję. Na co mogłem sobie pozwolić, to sobie pozwalałem. Uważałem tylko, żeby nie dostać mandatu. Żyć przecież trzeba normalnie. Właśnie żeby nie zwariować. Dlatego myślę, że ludzie już się przyzwyczaili do pandemii. Niektórzy jeszcze się boją, ale wiele osób żyje już normalnie.
Najgorsze dopiero przed nami
Tylko czy tak naprawdę normalnie? Psychologowie zauważają, że najgorsze dopiero przed nami.— Problemy zaczną się wtedy, kiedy obecna sytuacja zacznie się kończyć, kiedy będziemy musieli powrócić do codziennych obowiązków. Teraz znajdujemy się w fazie mobilizacji. Staramy sobie jakoś radzić z sytuacją. Ten trudny moment może nadejść właśnie wtedy, kiedy już nie będziemy musieli być tacy zwarci i gotowi do radzenia sobie — mówi dr Szymon Chrząstowski z Pracownia Psychologii Zaburzeń Rodziny Wydział Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. — Można to porównać do sytuacji, kiedy po ciężkim dniu pracy wracamy do domu. Z jednej strony wszystko jest za nami, z drugiej strony to jest ta chwila, kiedy już możemy zdjąć tę zbroję. Wtedy nastaje taki trudny moment, bo raptem możemy poczuć się wyczerpani tym, co się wydarzyło. Póki walczymy, adrenalina nas nakręca. Jako społeczeństwo, nie możemy sobie obecnie pozwolić na spadek formy, ale w pewnym sensie problem się zacznie, kiedy problem się skończy. Stąd myślę, że kiedy pandemia się zakończy, pojawi się wiele radości, ale również może wystąpić wiele niepokojów i reakcji wymagających, paradoksalnie, pomocy psychologa.
ADA ROMANOWSKA
a.romanowska@gazetaolsztynska.pl
a.romanowska@gazetaolsztynska.pl
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez