Dariusz Gierszewski: Przejechałem się 150 metrów z lawiną [ROZMOWA, FILM]

2021-03-05 15:44:05(ost. akt: 2021-03-05 14:49:40)

Autor zdjęcia: Zbigniew Woźniak

Dariusz Gierszewski jest na co dzień inżynierem elektrykiem — zajmuje się projektowaniem instalacji elektrycznych. W wolnych chwilach jeździ na wyprawy i zdobywa górskie szczyty. Pełni również funkcję prezesa Klubu Wysokogórskiego w Olsztynie. Nasi czytelnicy poznali go przy okazji artykułów o ściance wspinaczkowej przy basenie na Głowackiego. Tym razem opowiedział nam o swojej pasji, a także zagrożeniach, które jej towarzyszą.
— Od jak dawna jesteś związany z Olsztynem?
— Przyjechałem tu jako dość młody człowiek. Chodziłem wówczas do wczesnej podstawówki. Od tamtego momentu, jeśli nie liczyć dziesięcioletniej przerwy, byłem związany ze stolicą Warmii i Mazur.

— Istnieje wiele dyscyplin sportowych. Dlaczego wybrałeś akurat wspinaczkę?
— Do wspinania doszedłem poprzez turystykę. W podstawówce i liceum bardo dużo chodziłem po górach. Pokonywałem wszystkie możliwe szlaki. Potem zacząłem chodzić poza szlakami. Gdy studiowałem w Gdańsku, zapisałem się do tamtejszego Klubu Wysokogórskiego i dosyć długo się tam wspinałem. Kiedy wróciłem z do Olsztyna, to siłą rzeczy dołączyłem do klubu olsztyńskiego.

— Jak wyglądał wówczas ten sport?
— W latach 70. i 80. XX wieku było to trochę elitarne hobby. Może nie w takim sensie, że wspinała się tylko elita. Po prostu niewielu ludzi się tym interesowało, nie było to tak popularne, jak teraz. Nie organizowano tylu kursów. Do klubu zapisywały się osoby, które najczęściej wspinały się w górach. Wspinaczka stricte sportowa wtedy nie istniała. Więc klub siłą rzeczy miał niewielu członków.
W tej chwili wygląda to zupełnie inaczej. 70 proc. klubowiczów w ogóle nie jeździ w góry. Trenuje tylko na ściance albo na ściance i w skałach.


— Wspinasz się nie tylko w polskich górach, ale podróżujesz też za granicę. Jakie szczyty udało ci się dotychczas zdobyć?
— Takie najbardziej spektakularne wejście to chyba na Chan Tengri. To siedmiotysięcznik, drugi co do wysokości szczyt Tienszanu. Byłem jeszcze na Piku Lenina, w Pamirze w Azji. Ale Chan Tengri to zdecydowanie trudniejszy szczyt. Choć niższy, to technicznie zdecydowanie bardziej wymagający.
Wspinaczka powyżej 6 tysięcy metrów nie należy do łatwych. Nie jest to wejście z czekanem w dłoni i idziemy po śniegu, tylko naprawdę trzeba się wspinać.
Udało mi się również wejść w Peru na Alpamayo. W wielu konkursach na najpiękniejszą górę Ziemi Alpamayuo bardzo często wygrywa. Wejście na nią nie jest piekielnie trudne, ale obarczone niebezpieczeństwem lawinowym oraz dużą liczbą wspinających się. Niestety nie wszyscy zachowują podstawowe zasady bezpieczeństwa. Sam byłem świadkiem wypadku. Dziewczyna spadła ze 150 metrów. Przeżyła, ale była bardzo mocno pokiereszowana.
Wspinałem się również w Aplach i na Kaukazie. Wszystkie te wyprawy miło wspominam.

— Jak wyglądają przygotowania do takich wypraw? Czyli kompletowanie sprzętu oraz trening fizyczny?
— Sprzęt rzeczywiście jest niezbędny. Najlepiej posiadać własny. Niestety w przypadku wysokich gór koszty sięgają dziesiątków tysięcy złotych. Potrzebne są śpiwory, namioty, specjalny strój, buty, raki. Nie jest to tanie. Jeśli chodzi o przygotowanie fizyczne, to każdy trenuje tak, jak mu pasuje. W okresie, gdy dużo wspinałem się w wysokich górach, biegałem maratony. Ale w tej chwili zaprzestałem. Trochę mam problemów z nogami i biegać nie mogę. Staram się jednak utrzymywać aktywność. Jeździć na rowerze, chodzić pieszo. Niedawno wróciłem z ostrego, trzydniowego trekkingu po Tatrach. Na razie nadążam za trzydziestolatkami (śmiech).

— Czy wspinaczka to sport, w którym każdy znajdzie coś dla siebie? Czy też wymaga ona określonych predyspozycji psychologicznych?
— Myślę, że trzeba być trochę specyficznym człowiekiem, żeby się wspinać. Po pierwsze jest to sport wymagający dużego samozaparcia. Oczywiście zależy o czym mówimy. Bo wspinaczka sportowa to taka sama aktywność jak bieganie czy piłka nożna. Jest to stuprocentowo bezpieczne. We wspinaczce sportowej wypadki zdarzają się nawet rzadziej niż w piłce. Nie mamy kontaktu z przeciwnikiem, nikt nas nie poturbuje. Są kontuzje związane z przeciążeniami, ale nie ma żadnego obiektywnego zagrożenia.
Natomiast wspinanie w górach to już zupełnie inna bajka. Jeśli wspinamy się w Tatrach latem, ryzyko będzie oczywiście mniejsze. Natomiast jeśli zaczynamy wspinać się zimą albo wybieramy się w wysokie góry, ryzyko rośnie, co widać na przykładzie Himalajów. Im wyższe góry, tym większe niebezpieczeństwo.

— Czy zdarzały ci się niebezpieczne sytuacje podczas wspinaczek?
— Osobiście nigdy nie znalazłem się w sytuacji bezpośredniego zagrożenia życia. Najgroźniejszy moment, jaki przeżyłem, przydarzył mi się podczas turystycznej wycieczki na Rysy, kiedy przejechałem się 150 m z lawiną. Ale to nie miało nic wspólnego ze wspinaniem. Natomiast partnerzy, z którymi się wspinałem, stykali się z takimi sytuacjami podczas wspólnych wypraw.
Najbardziej pamiętam moment, kiedy byliśmy na Kaukazie. Z dwoma kolegami robiliśmy nową drogę na szczycie Gulba. Koledze spod nogi wyleciał kamień i spowodował dużą kamienną lawinę, która poleciała na następnego kolegę. Prawdę mówiąc, myślałem, że tego nie przeżyje. Poleciały na niego kamienie wielkości telewizora. Jakimś cudem nic mu się nie stało. Miał tylko stłuczone ręce. Niestety takie rzeczy się zdarzają. Kiedy wspinałem się z innym kolegą, to spadający kamień przeciął mu linę. Całe szczęście, że akurat na niej nie wisiał. Niebezpieczeństwa związane ze spadającymi kamieniami, a zimą z lawinami, są w górach powszechne.

— Na znacznych wysokościach niektórzy ludzie doświadczają nietypowych przeżyć, np. barwnych wizji, a nawet doznań mistycznych. Jak odnosisz się do tego typu relacji?
— Nigdy nie doprowadzałem siebie do stanu, żebym był aż tak zmęczony i niedotleniony, żeby doświadczać podobnych rzeczy. Ale znam podobne przypadki prawie z autopsji. Podczas wyprawy na Pik Lenina jeden z kolegów, wycofując się z ataku szczytowego, przez pół drogi rozmawiał z osobą, której nie było. Wiedział, że obok nikogo nie ma, że idzie sam, jednak cały czas z nią rozmawiał. Był krańcowo wyczerpany. Opowiedział mi o tym po powrocie do namiotu.

Fot. Zbigniew Woźniak

— Czy uprawiając wspinaczkę możemy nabyć kompetencje i umiejętności, które przydadzą się nie tylko w górach, ale także w innych sferach życia? Na przykład w pracy zawodowej.
— Wydaje mi się, że wspinanie uczy przede wszystkim odpowiedzialności. To moim zdaniem najważniejsza cecha, którą nabywa wspinacz. Gdy wspinamy się z partnerem, wiemy, że jesteśmy wzajemnie za siebie odpowiedzialni. Często we wspinaniu jest tak, że jak coś się stanie jednej osobie, to druga też ma problem. Bo takiego człowieka trzeba zwieźć, ratować itp.
Poza tym taka aktywność uczy też pewnych zasad. Wspinaczka, przynajmniej kiedyś, wiązała się z dużymi rygorami etycznymi. Nie wyobrażam sobie takiej sytuacji, jakie teraz często się dzieją na Mont Everest, gdy zostawia się człowieka, który umiera, nikt nie zwraca na niego uwagi i przechodzi obok. W latach 90. coś takiego było niedopuszczalne. Wiadomo, że odpowiedzialności karnej za to się nie ponosi. Nie da się udowodnić, że ty mogłeś pomóc. Ale osoba, która dopuściłaby się czegoś takiego, byłaby tak napiętnowana przez środowisko wspinaczy, że nie miałaby tu czego szukać. W tej chwili trochę się to zaciera. Jednak osoby, które poważnie traktują góry i są zaawansowanymi wspinaczami, nadal mają etos moralny na bardzo wysokim poziomie.

— Czy podczas wypraw zdarzało ci się podejmować decyzje, których później żałowałeś? Które uznałeś za swoją porażkę?
— Takie sytuacje rzeczywiście się przytrafiały. Żeby daleko nie szukać, dwa miesiące temu ściągali nas helikopterem z Kazalnicy. Wprawdzie zostaliśmy ewakuowani nie z mojej winy, ale takie coś miało miejsce. Wstyd jest, nie było to fajne. Nieudane wyprawy również się zdarzały. Cztery lata temu pojechaliśmy na Kaukaz i nie weszliśmy na Uszbę. Pogoda całkowicie pokrzyżowała nasze plany. Siedzieliśmy na wysokości 4 tysięcy metrów, non stop padał deszcz. Skończyło nam się jedzenie i musieliśmy wracać. Podobnych historii miałem wiele. Jednak nie traktuję tego w kategorii porażki, ale bardziej jako nauczkę na przyszłość.

— Na koniec kilka słów o wspinaczkowych marzeniach...
— Chciałbym na pewno zrobić ścianę Piz Badile w Alpach. To takie najbliższe i w miarę realne marzenie. W ubiegłym roku mieliśmy tam pojechać, ale pogoda nam nie dopisała. Był początek października i w Alpach padał już śnieg. Pojechaliśmy więc na wspinaczkę do Chorwacji. Mam jednak nadzieję, że jak nie w tym, to może w przyszłym roku się uda.

Paweł Snopkow