Zakażonym życzę, żeby chorowali tak jak ja
2020-11-18 10:46:49(ost. akt: 2020-11-18 23:17:54)
Poczułem wielki niepokój, gdy okazało się, że mam pozytywny wynik na obecność koronawirusa. Zastanawiałem się, co będzie dalej, czy wyląduję w szpitalu pod respiratorem gdzieś daleko od domu? W Lidzbarku Warmińskim łóżek covidowych nie ma. Czy naraziłem moich bliskich? Na szczęście nie było tak źle.
Nie jestem lekarzem, ani nie mam medycznego przeszkolenia. Dlatego staram się separować informacje o koronie, którymi jesteśmy bombardowani ze wszystkich stron. Nie da się jednak całkowicie stać z boku, gdy pandemia dotyka każdej sfery życia i w pewnym momencie nawet ja zacząłem lekko panikować. Do niedawna podchodziłem do tematu na chłodno, bo tak naprawdę nie znałem nikogo chorego, a statystyki są niczym porównując choćby do żniwa jakie zbierają każdego roku choroby nowotworowe. Nosiłem maseczkę, dezynfekowałem ręce, ale w towarzystwie zdarzało mi się ją zdejmować i witać się uściśnięciem dłoni. Większość z nas tak robi, bo nauczyliśmy się żyć z wirusem. Tak, z każdym dniem coraz bardziej się do niego przyzwyczajamy.
Któregoś dnia obudziłem się z bólem głowy. W nocy do mojego łóżka wgramoliła się moja 7-letnia córka i kilkakrotnie budził mnie jej łokieć w moim oku, dlatego uznałem, że po prostu się nie wyspałem. W pracy dzień jak co dzień i codzienne mierzenie temperatury, które wykazało 35,9°C. Dzień zleciał jak wiele innych dni w pracy – miło, niemiło, spokojnie, nerwowo, standardowo. Po powrocie do domu pyszny obiad przygotowany przez małżonkę, potem zakupy i trening. Miałem wrażenie, że kondycja organizmu tego dnia nie była najlepsza, ale takie wahania się zdarzają.
Następnego ranka znów obudziłem się z bólem głowy. Było pochmurno, więc uznałem, że to przez niskie ciśnienie. W pracy solpadeina, która doraźnie leczy głowę, i ponowna kontrola temperatury ciała, która wykazała 35,8°C. Straszą nas raczej temperaturą powyżej normy.
Kolejnego dnia ból głowy tłumaczyłem dwoma wypitymi poprzedniego wieczoru piwami. Czwartego dnia znowu obudziłem się z bólem w okolicy oczodołów. Nie powiązałem tego z chorobą, bo nie miałem ani podwyższonej temperatury, ani kataru, ani kaszlu i choć czułem się lekko „rozbity”, zwaliłem to na przesilenie i zmianę czasu na zimowy. W pracy od koleżanki dowiedziałem się, że jej znajomy miał podobne objawy i okazało się, że ma koronawirusa. Wtedy zapaliła mi się lampka. Postanowiłem porozmawiać z lekarzem. Czułem się średnio, ale ciągle w granicach jesiennej normy, jednak dla świętego spokoju postanowiłem się zbadać, żeby potencjalnie nie narażać osób z którymi mam do czynienia. I tu pierwszy zonk! Nie zna życia, kto nie próbował dodzwonić się w tych czasach do przychodni! To była jakaś masakra! Albo zajęte, albo nikt nie odbiera. Dzwoniłem przez blisko godzinę! A gdy w końcu ktoś odebrał okazało się, że doktor ma na dziś komplet, ale na jutro też nie można mnie zarejestrować, bo trzeba to zrobić telefonicznie... jutro. Dopiero na hasło koronawirus okazało się, że doktor gdzieś mnie wciśnie. Jestem młodym mężczyzną, ale nie wyobrażam sobie mojej babci, która próbuje przez godzinę dobić się do rejestracji, aby słyszeć, że nie ma miejsc.
Potem jeszcze kilkakrotnie miałem teleporady i myślę, że niestety wiele osób się po prostu nie dostanie do lekarza i to będą prawdziwe, nienotowane w statystykach „ofiary koronawirusa”.
Lekarz szczegółowo mnie wypytał i skierował na wymaz, choć powiedział, że mam bardzo nietypowe objawy. Tak naprawdę odczuwałem tylko przewlekły ból głowy, który najtrafniej można porównać do samopoczucia, jakie miewa się po alkoholowej imprezie. Miałem „kaca”. Nie kaca mordercę, a kaca, który tylko przypomina, że coś się działo; kaca, który szumi, ale nie kładzie do łóżka, kaca, który momentami nawet pozwala o sobie zapomnieć. Więc „na kacu” pojechałem pod szpital, gdzie miłe panie pobrały ode mnie wymaz. To nic takiego i wcale nie boli. Wystarczy potarcie gardła patyczkiem kosmetycznym. Wynik pojawił się następnego dnia. Znalazłem go na internetowym koncie pacjenta, do którego ma dostęp każdy, kto utworzy sobie tzw. profil zaufany. Da się to zrobić nie wychodząc z domu, ale osoby starsze mogą mieć z tym problem, bo trochę trzeba się naklikać, no i mieć możliwość logowania w serwisie internetowym swojego banku.
Wynik pozytywny przeczytałem jak wyrok. O kurde, i co teraz? Co z dziećmi i żoną? Co z ludźmi z pracy, z którymi miałem kontakt? Zacząłem się martwić. Najmniej tak naprawdę o siebie, choć z tyłu głowy miałem świadomość, że i młodzi ludzie umierają na zarazę. Niedługo potem zadzwonił pan z sanepidu. Wypytał o kontakty w pracy i poza nią, a także o samopoczucie moje i rodziny, a potem poinformował o rozpoczęciu izolacji domowej. Skierował też na wymaz domowników, czyli dwie córki i małżonkę. A u mnie, po trzech dniach siedzenia w domu, pojawił się najbardziej charakterystyczny objaw choroby. Straciłem smak i węch. Całkowicie. Mógłbym powąchać najbardziej cuchnącą rzecz na świecie i nic bym nie poczuł. Podejrzewam, że Surströmming, czyli słynący z porażającego aromatu szwedzki przysmak ze sfermentowanych śledzi bałtyckich, przełknąłbym z uśmiechem i bez najmniejszego odruchu wymiotnego. Nawet sprzątanie kociej kuwety nie było uciążliwe, gdzie zazwyczaj muszę się mocno skupić, żeby nie zwrócić ostatniego posiłku. Z utratą powonienia pojawił się stan podgorączkowy. W nocy 38,5°C, pociłem się przy tym i nie mogłem spać. Pomagał paracetamol, który zalecił lekarz. Następnego dnia też byłem nieco cieplejszy, co w połączeniu z „kacem”, było dość nieprzyjemne. Ale trzeciego dnia temperatura ciała się unormowała i został tylko szum w głowie. W tym czasie moja rodzina dostała wyniki wymazu. Wszystkie negatywne. Oczywiście z racji tego, że jestem chory, musiały siedzieć w domu i to 10 dni dłużej niż ja. Na zlecenie wymazu i kwarantannę wysłano także moich najbliższych współpracowników i jak się okazało, jedno z nich także jest chore. Spędziłem w domu ponad dwa tygodnie, codziennie robiąc sobie obowiązkowe selfie w aplikacji „kwarantanna domowa”, machając do podjeżdżających pod okno policjantów i odbierając dziesiątki telefonów i wiadomości z zapytaniem jak się czuję. Z powodu zamknięcia w czterech ścianach zbliżyłem się za to do swojej rodziny. Na początku było ciężko, ale potem okazało się, że to bardzo fajni i ciekawi ludzie. To na pewno pozytywny aspekt izolacji, bo z racji tego, że jestem osobą aktywną i dużo czasu spędzam poza domem, nie poświęcałem im wystarczająco dużo uwagi.
Koronawirusa przeszedłem objawowo, kaco-objawowo. Nie miałem wysokiej gorączki, problemów z oddychaniem i nie potrzebowałem opieki medycznej. Choć był to czas gorszego samopoczucia i przymusowej izolacji, wspominam go nawet dobrze. Był to swego rodzaju urlop, który choć na kacu, był spędzony w gronie najbliższych. Życzę wszystkim zakażonym koronawirusem, żeby chorowali tak jak ja. Apeluję także, abyście nie lekceważyli zarazy. Znam ludzi, którzy wylądowali pod respiratorami pomimo młodego wieku, a znajomi stracili bliskich na „łóżkach covidowych”. Wirus jest, to na pewno, ale nigdy nie wiadomo, jak nas potraktuje. Chciałbym, aby wszystkich chorych potraktował tak jak mnie. Od zakończenia izolacji domowej minęły dwa tygodnie. Smak i zapach powróciły przed kilkoma dniami, waga wciąż pokazuje trzy kilogramy więcej zdobyte podczas kwarantanny, a ja patrzę inaczej na swoją rodzinę i doceniam to, że mogę tak po prostu wyjść na spacer z psem.
Czytelnikom Gazety Lidzbarskiej życzę zdrowia i zachowania zdrowego rozsądku w przestrzeganiu zasad sanitarnych, bo nie wiemy jak wirus na nas zadziała, ani kogo nieświadomie możemy zarazić.
List Czytelnika
Tomasz O.
Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
Krgl #3008663 | 213.5.*.* 19 lis 2020 00:41
Ten Pan co wysłał list do redakcji to się chyba za pisanie książek powinien wsiąść...
Ocena komentarza: warty uwagi (4) odpowiedz na ten komentarz