Jeśli mam być bezdomnym, to luksusowym, takim z klasą
2020-09-07 19:20:00(ost. akt: 2020-09-08 09:05:07)
Robert przeżył wiele. 51-letni mężczyzna zmaga się z rakiem i pomaga innym chorym na raka. Aktualnie podróżuje rowerem szlakiem króla Jagiełły, po drodze kupując drobiazgi, które wystawia na licytacji. Przejeżdżał m.in przez Lidzbark, Grunwald. My "złapaliśmy" go w Dąbrównie.
Jak układało się pana życie jeszcze przed „wyprawą na koniec życia”?
— Kiedy miałem 5 lat wpadłem pod ciężarówkę. Po tym zdarzeniu miałem ciągle problem z nogami. W życiu spotkały mnie różne koleje losu… Do 30-35 roku życia można powiedzieć, że byłem człowiekiem sukcesu. Robiłem karierę, byłem wysoko postawionym pracownikiem w Katowicach, później miałem swoją firmę. Moja firma zbankrutowała. Potem zostałem kierowcą ciężarówki. Miałem żonę, dwójkę dzieci. Kiedy jeździłem po całej Europie wpadłem w jeden z najdziwniejszych nałogów, jakim jest hazard. No i można powiedzieć, że przegrałem życie, przegrałem rodzinę, przegrałem pieniądze. Stoczyłem się do tego stopnia, że potrafiłem w dniu śmierci swojego ojca ukraść mu pieniądze z konta. Oczywiście próbowałem sobie jakoś pomóc. Zamknąłem się na dwa lata w Jastrzębiu w pokoju u mojej mamy. Po dwóch latach poszedłem do więzienia za niepłacenie alimentów. Siedziałem 3 lata. Odsiedziałem karę w całości, nie zgodziłem się na zwolnienie warunkowe, bo myślałem, że leczę się z nałogu i że nie warto żebym wychodził wcześniej. Można powiedzieć, że po ponad 5 latach abstynencji wyszedłem na wolność. Wróciłem do mamy. Z moją nogą było coraz gorzej, w moim zawodzie już nie mogłem pracować. Z wykształcenia jestem mechanikiem, całe życie wiązałem z samochodami. Postanowiłem znaleźć jakiś inny sposób na to, żeby zarabiać. Zacząłem robić witraże. Poznałem kobietę, z którą było mi cudownie przez kilka lat… Potem dowiedziałem się, że mam raka. Wszystkich to przytłoczyło. Oczywiście poddałem się leczeniu. Przeszedłem szereg operacji, przeleżałem kilka miesięcy na oddziale onkologicznym w Gliwicach. Kiedy wyszedłem ze szpitala mój związek nie był taki sam, razem z kobietą zdecydowaliśmy się na rozstanie. Absolutnie nie chcę, żeby zabrzmiało to jak pretensja do niej, bo zdecydowaliśmy się na to razem. Była to dla mnie trudna sytuacja, nie widziałem wyjścia, opcji. Moje poprzednie życie było zrównane z ziemią, jak kiedyś Dąbrówno przez Jagiełłę. Nie chciałem wracać do mamy, która jest cudowną kobietą. 50-letni mężczyźni nie mieszkają już z mamami.
— Kiedy miałem 5 lat wpadłem pod ciężarówkę. Po tym zdarzeniu miałem ciągle problem z nogami. W życiu spotkały mnie różne koleje losu… Do 30-35 roku życia można powiedzieć, że byłem człowiekiem sukcesu. Robiłem karierę, byłem wysoko postawionym pracownikiem w Katowicach, później miałem swoją firmę. Moja firma zbankrutowała. Potem zostałem kierowcą ciężarówki. Miałem żonę, dwójkę dzieci. Kiedy jeździłem po całej Europie wpadłem w jeden z najdziwniejszych nałogów, jakim jest hazard. No i można powiedzieć, że przegrałem życie, przegrałem rodzinę, przegrałem pieniądze. Stoczyłem się do tego stopnia, że potrafiłem w dniu śmierci swojego ojca ukraść mu pieniądze z konta. Oczywiście próbowałem sobie jakoś pomóc. Zamknąłem się na dwa lata w Jastrzębiu w pokoju u mojej mamy. Po dwóch latach poszedłem do więzienia za niepłacenie alimentów. Siedziałem 3 lata. Odsiedziałem karę w całości, nie zgodziłem się na zwolnienie warunkowe, bo myślałem, że leczę się z nałogu i że nie warto żebym wychodził wcześniej. Można powiedzieć, że po ponad 5 latach abstynencji wyszedłem na wolność. Wróciłem do mamy. Z moją nogą było coraz gorzej, w moim zawodzie już nie mogłem pracować. Z wykształcenia jestem mechanikiem, całe życie wiązałem z samochodami. Postanowiłem znaleźć jakiś inny sposób na to, żeby zarabiać. Zacząłem robić witraże. Poznałem kobietę, z którą było mi cudownie przez kilka lat… Potem dowiedziałem się, że mam raka. Wszystkich to przytłoczyło. Oczywiście poddałem się leczeniu. Przeszedłem szereg operacji, przeleżałem kilka miesięcy na oddziale onkologicznym w Gliwicach. Kiedy wyszedłem ze szpitala mój związek nie był taki sam, razem z kobietą zdecydowaliśmy się na rozstanie. Absolutnie nie chcę, żeby zabrzmiało to jak pretensja do niej, bo zdecydowaliśmy się na to razem. Była to dla mnie trudna sytuacja, nie widziałem wyjścia, opcji. Moje poprzednie życie było zrównane z ziemią, jak kiedyś Dąbrówno przez Jagiełłę. Nie chciałem wracać do mamy, która jest cudowną kobietą. 50-letni mężczyźni nie mieszkają już z mamami.
Co na wyprawę powiedziała pana mama?
— Nie chciała się zgodzić. Wie pani co? Z wyborami jest tak, że zawsze z zewnątrz wydaje się, że jest kilka opcji. Natomiast, trzeba sobie uświadomić, że ludzie, których często nie rozumiemy – bezdomni, alkoholicy, narkomani itd. (często mówi się, że zostali nimi z wyboru, poniekąd tak jest) oni wybrali z tego co mieli, ze swojego punktu widzenia jedyną możliwość. Półtora roku temu dla mnie jedyną, sensowną opcją poza pójściem na dworzec centralny w Warszawie, na którym już kiedyś mieszkałem było jeżdżenie na rowerze… To był wtedy jedyny błysk w głowie. Oczywiście opcją mogła być mama, przyjaciele itd.
— Nie chciała się zgodzić. Wie pani co? Z wyborami jest tak, że zawsze z zewnątrz wydaje się, że jest kilka opcji. Natomiast, trzeba sobie uświadomić, że ludzie, których często nie rozumiemy – bezdomni, alkoholicy, narkomani itd. (często mówi się, że zostali nimi z wyboru, poniekąd tak jest) oni wybrali z tego co mieli, ze swojego punktu widzenia jedyną możliwość. Półtora roku temu dla mnie jedyną, sensowną opcją poza pójściem na dworzec centralny w Warszawie, na którym już kiedyś mieszkałem było jeżdżenie na rowerze… To był wtedy jedyny błysk w głowie. Oczywiście opcją mogła być mama, przyjaciele itd.
Utrzymuje pan z nimi kontakt?
— Oczywiście! Utrzymuje kontakt z całą rodziną, znajomymi. Ale trzeba zdać sobie sprawę z tego, czym jest dom. Dom to nie jest tylko miejsce, gdzie można mieszkać. Tak naprawdę można mieszkać wszędzie. Jak się ma pieniądze, to można mieszkać i w hotelu, ale czy to będzie dom? Moja mama, siostry, rodzina, znajomi – oni zawsze są skłonni mi pomóc, przygarnąć, czy uratować przed pandemonium. Wiedziałem, że takie opcje istnieją, ale to opcje na kilka miesięcy, rok… Potem człowiek staje się balastem. Wiedziałem, że nie będę mógł już zarabiać, więc będę wtedy tym ciężarem… Zawsze myślałem w ten sposób, że członek rodziny, bez względu na to czy jest chory, zdrowy, czy jest w stanie zarabiać lub nie, jest naturalną częścią tego domu i do głowy nie przychodzi, że mogłoby być inaczej. To uważam za dom i na takie coś na pewno bym się zdecydował i na pewno porzuciłbym rower. To nie jest tak, że moja rodzina nie jest w stanie tego dać, żadna rodzina nie jest w stanie tego dać, jeśli ma się własną pracę, dzieci, życie. Rodziny składają się z wielu osób i ta całość, wszyscy członkowie rodziny musieliby to zaakceptować. Pewnie i by zaakceptowali, ale ja osobiście tego nie widzę, nie czuję. Trudno by mi było uwierzyć w to, że nie jest to tylko i wyłącznie zobowiązanie wobec brata, syna czy przyjaciela.
I stąd pomysł związany z rowerem?
— Przypomniał mi się dworzec centralny w Warszawie i te kilka miesięcy, które tam spędziłem. Pomyślałem, że nie będę tak żył. Jeśli mam być bezdomnym, to luksusowym bezdomnym, takim z klasą (śmiech). I pojawił się pomysł z rowerem. Z pomocą partnerki, drobnych kwot, które zarobiłem kupiłem rower. Ciekawostką jest, to że ostatnio jeździłem na rowerze jako 15-latek, a kiedy wpadłem na ten pomysł miałem 50 lat.
— Oczywiście! Utrzymuje kontakt z całą rodziną, znajomymi. Ale trzeba zdać sobie sprawę z tego, czym jest dom. Dom to nie jest tylko miejsce, gdzie można mieszkać. Tak naprawdę można mieszkać wszędzie. Jak się ma pieniądze, to można mieszkać i w hotelu, ale czy to będzie dom? Moja mama, siostry, rodzina, znajomi – oni zawsze są skłonni mi pomóc, przygarnąć, czy uratować przed pandemonium. Wiedziałem, że takie opcje istnieją, ale to opcje na kilka miesięcy, rok… Potem człowiek staje się balastem. Wiedziałem, że nie będę mógł już zarabiać, więc będę wtedy tym ciężarem… Zawsze myślałem w ten sposób, że członek rodziny, bez względu na to czy jest chory, zdrowy, czy jest w stanie zarabiać lub nie, jest naturalną częścią tego domu i do głowy nie przychodzi, że mogłoby być inaczej. To uważam za dom i na takie coś na pewno bym się zdecydował i na pewno porzuciłbym rower. To nie jest tak, że moja rodzina nie jest w stanie tego dać, żadna rodzina nie jest w stanie tego dać, jeśli ma się własną pracę, dzieci, życie. Rodziny składają się z wielu osób i ta całość, wszyscy członkowie rodziny musieliby to zaakceptować. Pewnie i by zaakceptowali, ale ja osobiście tego nie widzę, nie czuję. Trudno by mi było uwierzyć w to, że nie jest to tylko i wyłącznie zobowiązanie wobec brata, syna czy przyjaciela.
I stąd pomysł związany z rowerem?
— Przypomniał mi się dworzec centralny w Warszawie i te kilka miesięcy, które tam spędziłem. Pomyślałem, że nie będę tak żył. Jeśli mam być bezdomnym, to luksusowym bezdomnym, takim z klasą (śmiech). I pojawił się pomysł z rowerem. Z pomocą partnerki, drobnych kwot, które zarobiłem kupiłem rower. Ciekawostką jest, to że ostatnio jeździłem na rowerze jako 15-latek, a kiedy wpadłem na ten pomysł miałem 50 lat.
Stan zdrowia pozwalał na jazdę rowerem?
– Wiedziałem, że może być problem z jeżdżeniem, bo chodziłem wtedy o kulach. Na szczęście okazało się, że chodzenie do dziś sprawia mi o wiele większe cierpienie i jest o wiele cięższe, niż jazda na rowerze. Pomysł wydawał się być szalony, ale szybko go zrealizowałem. Kupiłem najtańszy rower miejski ze wspomaganiem elektrycznym. Kompletnie nie wiedziałem, co muszę ze sobą zabrać w trasę. Spakowałem się w przyczepkę. Rower z przyczepką ważył 120 kg, ja 70kg, więc było co ciągnąć. Bateria w rowerze starczała tylko na ok. 14 km, więc używałem jej tylko na podjazdach. Zajeździłem ten rower, nie był on przystosowany do takich tras, ale i tak dojechałem na nim nad morze! Na trasie, którą „robiłem” zygzakiem poznałem wielu fantastycznych ludzi. Gdy dotarłem nad morze zbliżała się zima. Zaproponowano mi, że jeśli nie chcę się tułać od człowieka do człowieka to mogę zamieszkać w przyczepie kempingowej na działce. Przezimowałem tam. W moich oczekiwaniach zima miała trwać do 3 miesięcy (dojechałem tam na koniec listopada). W święta załamałem się… Napisałem na fanpag'u, że wyprawa się skończyła, że kończę relacjonować. Powyłączałem wszystkie urządzenia. Siedziałem i myślałem, czy skończyć ze sobą dzisiaj, czy poczekać do jutra… Przesiedziałem tak do marca, nie relacjonując, nie kontaktując się. Sporą częścią moich dochodów jest to, co otrzymuje od ludzi, mam puszkę przy rowerze, zbiórkę w Internecie. Dzięki ludziom, których spotykam na swojej drodze, inni ludzie się o mnie dowiadują i moja grupa się powiększa, ale wprawdzie to puszka mnie bardziej „utrzymuje”. Bez relacji, informacji na stronie, nie pokazując nic – tych pieniędzy było coraz mniej. Zimą pomogła mi oczywiście rodzina. W marcu chciałem opuścić przyczepę, ale zaczęło się pandemonium – czytaj wybuchła pandemia… Zrobiłem próbną rundkę - 30 km (byłem w Karwieńskich Błotach). Ludzie wtedy widząc obcego człowieka łapali za kamienie (śmiech). Nie dosłownie oczywiście. Było wtedy bardzo trudno. Nie było mowy, żeby być wśród ludzi, rozbić namiot itd. O nawiązaniu kontaktów i pozyskiwaniu środków nie było mowy. Przyjechali po mnie przyjaciele z Jastrzębia Zdroju i u nich przetrwałem ten czas. Po miesiącu stwierdziłem, że trzeba ruszyć znowu „do domu”. Okazało się, że mój rower wymaga gruntownego remontu. Był pomysł, żeby go naprawić, ale nie nadawał się on na dalsze trasy. Wówczas mój przyjaciel powiedział mi, że ma rower, gotowy na dalsze trasy. Kupił go synowi, który miał do mnie dołączyć przez jakiś czas. Jednak nie dołączył, więc dostałem rower. No i ruszyłem dalej…
– Wiedziałem, że może być problem z jeżdżeniem, bo chodziłem wtedy o kulach. Na szczęście okazało się, że chodzenie do dziś sprawia mi o wiele większe cierpienie i jest o wiele cięższe, niż jazda na rowerze. Pomysł wydawał się być szalony, ale szybko go zrealizowałem. Kupiłem najtańszy rower miejski ze wspomaganiem elektrycznym. Kompletnie nie wiedziałem, co muszę ze sobą zabrać w trasę. Spakowałem się w przyczepkę. Rower z przyczepką ważył 120 kg, ja 70kg, więc było co ciągnąć. Bateria w rowerze starczała tylko na ok. 14 km, więc używałem jej tylko na podjazdach. Zajeździłem ten rower, nie był on przystosowany do takich tras, ale i tak dojechałem na nim nad morze! Na trasie, którą „robiłem” zygzakiem poznałem wielu fantastycznych ludzi. Gdy dotarłem nad morze zbliżała się zima. Zaproponowano mi, że jeśli nie chcę się tułać od człowieka do człowieka to mogę zamieszkać w przyczepie kempingowej na działce. Przezimowałem tam. W moich oczekiwaniach zima miała trwać do 3 miesięcy (dojechałem tam na koniec listopada). W święta załamałem się… Napisałem na fanpag'u, że wyprawa się skończyła, że kończę relacjonować. Powyłączałem wszystkie urządzenia. Siedziałem i myślałem, czy skończyć ze sobą dzisiaj, czy poczekać do jutra… Przesiedziałem tak do marca, nie relacjonując, nie kontaktując się. Sporą częścią moich dochodów jest to, co otrzymuje od ludzi, mam puszkę przy rowerze, zbiórkę w Internecie. Dzięki ludziom, których spotykam na swojej drodze, inni ludzie się o mnie dowiadują i moja grupa się powiększa, ale wprawdzie to puszka mnie bardziej „utrzymuje”. Bez relacji, informacji na stronie, nie pokazując nic – tych pieniędzy było coraz mniej. Zimą pomogła mi oczywiście rodzina. W marcu chciałem opuścić przyczepę, ale zaczęło się pandemonium – czytaj wybuchła pandemia… Zrobiłem próbną rundkę - 30 km (byłem w Karwieńskich Błotach). Ludzie wtedy widząc obcego człowieka łapali za kamienie (śmiech). Nie dosłownie oczywiście. Było wtedy bardzo trudno. Nie było mowy, żeby być wśród ludzi, rozbić namiot itd. O nawiązaniu kontaktów i pozyskiwaniu środków nie było mowy. Przyjechali po mnie przyjaciele z Jastrzębia Zdroju i u nich przetrwałem ten czas. Po miesiącu stwierdziłem, że trzeba ruszyć znowu „do domu”. Okazało się, że mój rower wymaga gruntownego remontu. Był pomysł, żeby go naprawić, ale nie nadawał się on na dalsze trasy. Wówczas mój przyjaciel powiedział mi, że ma rower, gotowy na dalsze trasy. Kupił go synowi, który miał do mnie dołączyć przez jakiś czas. Jednak nie dołączył, więc dostałem rower. No i ruszyłem dalej…
A skąd pomysł, żeby przy tym pomagać innym chorym?
– W zeszłym roku sprzedałem jeden ze swoich witraży na aukcji dobroczynnej pani chorującej na raka. Dla kogoś. Nawet zły człowiek chce od czasu do czasu zrobić coś, co miałoby większy sens. Dać od siebie więcej.
Pytałem moich obserwujących, czy znają potrzebującą osobę, ale niestety bez odzewu. Większość interakcji, to były lajki. Trudno zmusić kogoś, aby coś napisał. Postanowiłem po prostu wpisać frazę „licytacje dla…” tak znalazłem Zbyszka. Nie chciałem, żeby to było dziecko, ponieważ zauważyłem, że takie licytacje są bardzo popularne. Wybrałem 60-latka, który przechorował z sukcesem dwa nowotwory, ma trzeci i nadal chce żyć, ma dla kogo żyć. Wymyśliłem sobie, że pojadę szlakiem króla Jagiełły i w każdym z miejsc kupię jakiś drobiazg, który wystawiam na licytację dla Zbyszka. To, że jestem w Dąbrównie, to że byłem pod Grunwaldem, w Lidzbarku, Czerwińsku nie jest przypadkowe.
– W zeszłym roku sprzedałem jeden ze swoich witraży na aukcji dobroczynnej pani chorującej na raka. Dla kogoś. Nawet zły człowiek chce od czasu do czasu zrobić coś, co miałoby większy sens. Dać od siebie więcej.
Pytałem moich obserwujących, czy znają potrzebującą osobę, ale niestety bez odzewu. Większość interakcji, to były lajki. Trudno zmusić kogoś, aby coś napisał. Postanowiłem po prostu wpisać frazę „licytacje dla…” tak znalazłem Zbyszka. Nie chciałem, żeby to było dziecko, ponieważ zauważyłem, że takie licytacje są bardzo popularne. Wybrałem 60-latka, który przechorował z sukcesem dwa nowotwory, ma trzeci i nadal chce żyć, ma dla kogo żyć. Wymyśliłem sobie, że pojadę szlakiem króla Jagiełły i w każdym z miejsc kupię jakiś drobiazg, który wystawiam na licytację dla Zbyszka. To, że jestem w Dąbrównie, to że byłem pod Grunwaldem, w Lidzbarku, Czerwińsku nie jest przypadkowe.
Jak poznaje pan ludzi, którzy chcą pomagać? Kim oni są?
— Świetnym przykładem jest Kasia. W tamtym roku byłem nad Rospudą. Jest tam takie miejsce „Uroczysko Święte Miejsce”, pośrodku totalnie niczego, w środku lasu, nad piękną Rospudą. Miejsce bardzo klimatyczne. Zmierzając do tego miejsca mijałem dwójkę rowerzystów. Kobietę i mężczyznę. Jak to rowerzyści machnęliśmy sobie i tyle. Wtedy na przyczepce miałem napisane: Co ja tutaj robię: „Wyprawa na koniec życia – na facebooku i youtubie”. Zapowiadało się na deszcz, który w końcu lunął. Zacząłem szybko zbierać rzeczy, które chciałem ocalić przed deszczem. Miałem kamerkę, odpiąłem ją i schowałem do kieszeni. Przykryłem się płachtą i powolutku jechałem dalej przed siebie. Gdy przestało padać chciałem podłączyć kamerkę. Kamerka mi gdzieś wypadła. Droga była tak piaszczysta, trudna, ja z tą przyczepką, a trzeba zawrócić. Pomyślałem „oby niedaleko”… Nagle dostałem powiadomienie. To była mijana wcześniej para, która znalazła kamerkę. Dzięki banerowi na wózku znaleźli mój profil. Spotkaliśmy się i tak poznałem właśnie Kasię. Później napisałem na swoim profilu, że jestem w drodze do Warszawy, Kasia napisała „wpadaj do mnie, przenocuję Cię”. Wiele ludzi, których poznałem w zeszłym roku, przenocowało mnie w tym roku. Ale nie tylko ludzie, którzy mnie widzieli chcą mi pomagać. Ci, którzy obserwują mnie od początku również. Aneta, która obserwowała moją podróż, dawała czasem lajki, czy drobny komentarz, ale nigdy się nie widzieliśmy. Zauważyła post, w którym napisałem, że będę mądrzejszy od Jagiełły i omijam Kurzętnik. Aneta napisała, że nie mogę ominąć Kurzętnika, bo w nim mieszka i zaprasza. Tam spędziłem trzy dni i czułem się tam jak z rodziną. Cudowni, otwarci ludzie! Teraz też ludzie, którzy wiedzą z relacji, że ruszam na północ oferują po drodze noclegi.
— Świetnym przykładem jest Kasia. W tamtym roku byłem nad Rospudą. Jest tam takie miejsce „Uroczysko Święte Miejsce”, pośrodku totalnie niczego, w środku lasu, nad piękną Rospudą. Miejsce bardzo klimatyczne. Zmierzając do tego miejsca mijałem dwójkę rowerzystów. Kobietę i mężczyznę. Jak to rowerzyści machnęliśmy sobie i tyle. Wtedy na przyczepce miałem napisane: Co ja tutaj robię: „Wyprawa na koniec życia – na facebooku i youtubie”. Zapowiadało się na deszcz, który w końcu lunął. Zacząłem szybko zbierać rzeczy, które chciałem ocalić przed deszczem. Miałem kamerkę, odpiąłem ją i schowałem do kieszeni. Przykryłem się płachtą i powolutku jechałem dalej przed siebie. Gdy przestało padać chciałem podłączyć kamerkę. Kamerka mi gdzieś wypadła. Droga była tak piaszczysta, trudna, ja z tą przyczepką, a trzeba zawrócić. Pomyślałem „oby niedaleko”… Nagle dostałem powiadomienie. To była mijana wcześniej para, która znalazła kamerkę. Dzięki banerowi na wózku znaleźli mój profil. Spotkaliśmy się i tak poznałem właśnie Kasię. Później napisałem na swoim profilu, że jestem w drodze do Warszawy, Kasia napisała „wpadaj do mnie, przenocuję Cię”. Wiele ludzi, których poznałem w zeszłym roku, przenocowało mnie w tym roku. Ale nie tylko ludzie, którzy mnie widzieli chcą mi pomagać. Ci, którzy obserwują mnie od początku również. Aneta, która obserwowała moją podróż, dawała czasem lajki, czy drobny komentarz, ale nigdy się nie widzieliśmy. Zauważyła post, w którym napisałem, że będę mądrzejszy od Jagiełły i omijam Kurzętnik. Aneta napisała, że nie mogę ominąć Kurzętnika, bo w nim mieszka i zaprasza. Tam spędziłem trzy dni i czułem się tam jak z rodziną. Cudowni, otwarci ludzie! Teraz też ludzie, którzy wiedzą z relacji, że ruszam na północ oferują po drodze noclegi.
Wróćmy do choroby… Jak przebiegało leczenie i jaki jest pana aktualny stan zdrowia?
– Przeleżałem w instytucie onkologii prawie 5 miesięcy, średni pobyt to 5-8 dni. Także miałem cenne łóżko (śmiech). Lekarz borykał się z nogą bardzo długo. Cały czas groziła mi amputacja, mam skierowanie do dziś… Byłem przypadkiem beznadziejnym, nie chodzi o życie, ale utratę nogi. Lekarz próbował ją ratować. Jestem mu wdzięczny, bo gdyby nie on, to nie miałbym tej nogi już od dwóch lat. Jadąc w świat przerywa się leczenie onkologiczne. To zgrubienie na mojej łydce, to jest przyszyty mięsień z uda, tam wcześniej miałem raka, to się udało… Niestety, wyszedł z drugiej strony. W ciągu roku bardzo urósł, a noga jest do ucięcia. Zrobiłem szybką konsultację onkologiczną, na której dowiedziałem się, że nie da się tego leczyć i trzeba tą nogę uciąć. Pomyślałem, nie trzeba – bo będę jeździł na rowerze. Podjąłem taką decyzję i wiem, że to nie wyjdzie mi na dobre i tak prędzej czy później będzie przerzut. Mam to szczęście, że rak płaskonabłonkowy kolczastokomórkowy jest na skali złośliwości pośrodku. Aktualny stan mojego zdrowia w skrócie: jest wznowa, rośnie bardzo szybko, na razie nie odczuwam, abym miał przerzuty, bo wyglądam dosyć zdrowo. Nawet ktoś mi ostatnio napisał coś w stylu „Jak na chorego, to dobrze wyglądasz” (śmiech). Zmierzamy pomału w stronę światła, ale to powoli.
A ból? Musi go pan odczuwać…
– Na co dzień jest to ból, do którego się przyzwyczaiłem, taki „ból codzienny”. To nie jest silne cierpienie, wymagające morfiny. Chodzenie sprawia ból, im dłuższe, tym gorszy ból, odczuwalny przez wiele godzin. Kiedy jadę nie odczuwam go. Jest też druga strona medalu. Nowotwór zrodził się w bliznach po bardzo starym wypadku, a miałem jeszcze ówcześnie modne „choroby współistniejące” . Cierpię na nieuleczalną zakrzepicę żył głębokich w obu podudziach. Gdy dostaję zakrzep to dwa dni wyję z bólu… Na szczęście jazda na rowerze pomaga zapobiegać zakrzepom, które teraz zdarzają się u mnie średnio raz na miesiąc.
– Przeleżałem w instytucie onkologii prawie 5 miesięcy, średni pobyt to 5-8 dni. Także miałem cenne łóżko (śmiech). Lekarz borykał się z nogą bardzo długo. Cały czas groziła mi amputacja, mam skierowanie do dziś… Byłem przypadkiem beznadziejnym, nie chodzi o życie, ale utratę nogi. Lekarz próbował ją ratować. Jestem mu wdzięczny, bo gdyby nie on, to nie miałbym tej nogi już od dwóch lat. Jadąc w świat przerywa się leczenie onkologiczne. To zgrubienie na mojej łydce, to jest przyszyty mięsień z uda, tam wcześniej miałem raka, to się udało… Niestety, wyszedł z drugiej strony. W ciągu roku bardzo urósł, a noga jest do ucięcia. Zrobiłem szybką konsultację onkologiczną, na której dowiedziałem się, że nie da się tego leczyć i trzeba tą nogę uciąć. Pomyślałem, nie trzeba – bo będę jeździł na rowerze. Podjąłem taką decyzję i wiem, że to nie wyjdzie mi na dobre i tak prędzej czy później będzie przerzut. Mam to szczęście, że rak płaskonabłonkowy kolczastokomórkowy jest na skali złośliwości pośrodku. Aktualny stan mojego zdrowia w skrócie: jest wznowa, rośnie bardzo szybko, na razie nie odczuwam, abym miał przerzuty, bo wyglądam dosyć zdrowo. Nawet ktoś mi ostatnio napisał coś w stylu „Jak na chorego, to dobrze wyglądasz” (śmiech). Zmierzamy pomału w stronę światła, ale to powoli.
A ból? Musi go pan odczuwać…
– Na co dzień jest to ból, do którego się przyzwyczaiłem, taki „ból codzienny”. To nie jest silne cierpienie, wymagające morfiny. Chodzenie sprawia ból, im dłuższe, tym gorszy ból, odczuwalny przez wiele godzin. Kiedy jadę nie odczuwam go. Jest też druga strona medalu. Nowotwór zrodził się w bliznach po bardzo starym wypadku, a miałem jeszcze ówcześnie modne „choroby współistniejące” . Cierpię na nieuleczalną zakrzepicę żył głębokich w obu podudziach. Gdy dostaję zakrzep to dwa dni wyję z bólu… Na szczęście jazda na rowerze pomaga zapobiegać zakrzepom, które teraz zdarzają się u mnie średnio raz na miesiąc.
Rozmawiając z panem widzę ogromny dystans do siebie, choroby… Potrafi pan się z tego hmm… śmiać. Czy to jest związane z religią lub jakąś ideą?
– Już jako dziecko porzuciłem religię. Nie nazwałbym się też ateistą, bo to też religia. Jestem wojującym agnostykiem. Nie umiem wierzyć. Zafascynowała mnie filozofia. Jako młody człowiek, dzięki wypadkowi samochodowemu miałem bardzo rozciągnięte, sprawne ścięgna. Zacząłem więc uprawiać sporty walki. Zafascynowałem się filozofią wschodu i buddyzmem, do dziś tak mam. To nie jest dla mnie religia, bo nie wierzę w Buddę itd, dlatego śmieję się, że jestem świeckim buddystą. W banalnej prawdzie buddyzmu widzę chyba kwintesencję swojego życia i to, że potrafię się z niego śmiać. Buddyzm chce człowieka wyzwolić z nieszczęścia – to był pomysł Buddy. Jedynym sposobem, żeby nie być nieszczęśliwym jest prosto mówiąc rada - nie pragnij. Nie będziesz pragnął kobiety, to nie będzie cię denerwowało, że cię zdradza. Jak nie będziesz chciał pieniędzy, to nie będziesz się denerwował, że ich nie masz albo masz za mało itd… W tym jest dużo prawdy. Każda religia, włącznie z buddyzmem mówi: nie zajmuj się tym, co jest tu, bo to co ma być, to dopiero będzie. To trochę odważne i ryzykowne stwierdzenie, bo co jeśli się mylisz? Każda religia namawia do tego, by nie skupiać się na tym, co jest tu i teraz, a zajmować się życiem, które dopiero czeka. Za to chyba najbardziej nie lubię religii. Przykładowo, liczyłem pieniądze i myślę, że za trzy dni nie będę miał co jeść. Straciłbym trzy dni, bo miałem co jeść. Myśląc o tym, drążyć to, przejmować się tym - nie ma sensu. Stąd też ten dystans. Może też dlatego, że nie boję się śmierci. W wieku 5 lat umarłem już kilka razy. Zawsze, gdy ktoś mówi mi o śmierci to mówię, tekst który sam wymyśliłem: „kiedyś już mnie nie było i nie mam złych wspomnień”. Boję się jedynie umierania, to może być straszne.
– Już jako dziecko porzuciłem religię. Nie nazwałbym się też ateistą, bo to też religia. Jestem wojującym agnostykiem. Nie umiem wierzyć. Zafascynowała mnie filozofia. Jako młody człowiek, dzięki wypadkowi samochodowemu miałem bardzo rozciągnięte, sprawne ścięgna. Zacząłem więc uprawiać sporty walki. Zafascynowałem się filozofią wschodu i buddyzmem, do dziś tak mam. To nie jest dla mnie religia, bo nie wierzę w Buddę itd, dlatego śmieję się, że jestem świeckim buddystą. W banalnej prawdzie buddyzmu widzę chyba kwintesencję swojego życia i to, że potrafię się z niego śmiać. Buddyzm chce człowieka wyzwolić z nieszczęścia – to był pomysł Buddy. Jedynym sposobem, żeby nie być nieszczęśliwym jest prosto mówiąc rada - nie pragnij. Nie będziesz pragnął kobiety, to nie będzie cię denerwowało, że cię zdradza. Jak nie będziesz chciał pieniędzy, to nie będziesz się denerwował, że ich nie masz albo masz za mało itd… W tym jest dużo prawdy. Każda religia, włącznie z buddyzmem mówi: nie zajmuj się tym, co jest tu, bo to co ma być, to dopiero będzie. To trochę odważne i ryzykowne stwierdzenie, bo co jeśli się mylisz? Każda religia namawia do tego, by nie skupiać się na tym, co jest tu i teraz, a zajmować się życiem, które dopiero czeka. Za to chyba najbardziej nie lubię religii. Przykładowo, liczyłem pieniądze i myślę, że za trzy dni nie będę miał co jeść. Straciłbym trzy dni, bo miałem co jeść. Myśląc o tym, drążyć to, przejmować się tym - nie ma sensu. Stąd też ten dystans. Może też dlatego, że nie boję się śmierci. W wieku 5 lat umarłem już kilka razy. Zawsze, gdy ktoś mówi mi o śmierci to mówię, tekst który sam wymyśliłem: „kiedyś już mnie nie było i nie mam złych wspomnień”. Boję się jedynie umierania, to może być straszne.
Kahu
Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
Katia #2969052 | 83.24.*.* 7 wrz 2020 20:04
Polecam tego allegrowicza :) No i przypominam, że można się dorzucić do tej bajecznej i w cale niełatwej wyprawy. A jeżeli ktoś nie może się dorzucić, to zawsze warto śledzić - dla każdego coś miłego :)
odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)