Ari błąkała się przez 55 dni, bo tak ją wystraszyły fajerwerki
2019-12-31 12:00:00(ost. akt: 2019-12-31 15:33:45)
Przeraża je huk petard i fajerwerków. Podczas naszych noworocznych zabaw psy wpadają w panikę i często uciekają. Tak jak Ari, która po ubiegłorocznym sylwestrze błąkała się przez 55 dni. Została znaleziona 140 kilometrów od domu!
Ari wychowywała się w szczęśliwym domu od szczeniaka. Miała być prezentem dla dziadka, ale rodzina zakochała się w niej od pierwszego wejrzenia i została z nimi na zawsze. Opiekunowie od początku wiedzieli, że sunia boi się huku wystrzałów. Dlatego też przed sylwestrem 2018 roku wywieźli ją z Białegostoku do domu na wsi pod miastem. Tam miała bezpiecznie przeczekać huczne, miejskie powitanie nowego roku. Ale już na dwa dni przed sylwestrem, w nocy z 28 na 29 grudnia, nawet w podbiałostockiej wsi huknęło petardami tak głośno, że Ari uciekła.
— Tak się przestraszyła wieczorem fajerwerków, że musiała przeskoczyć przez płot, bo bramka ogrodzonego podwórka była zamknięta — mówi Iwona Pieczarka, właścicielka suni. — A wcześniej, nawet gdy bramka nie była zamknięta, nie wychodziła poza posesję. Ona nigdy wcześniej nam nie uciekła. Musiała się bardzo wystraszyć. Natychmiast rozpoczęliśmy poszukiwania. Jeździliśmy po wsi, po okolicznych lasach i drogach. Najbardziej baliśmy się, żeby nie wpadła we wnyki. Liczyliśmy na to, że wróci, bo dobrze znała okolicę. Często bywaliśmy tam razem z nią u teściów na wsi.
Ale Ari nie wróciła. Rodzina rozpoczęła akcję w internecie, objechała wszystkie pobliskie schroniska dla zwierząt w Białymstoku, Wasilkowie, Sejnach. Intensywne poszukiwania trwały przez dwa tygodnie, łącznie z plakatowaniem okolicy i wyznaczeniem nagrody za odnalezienie psa. Nie było żadnego odzewu, nawet jednego telefonu.
— Nikt się na nasz apel nie zgłosił — wspomina pani Iwona. — Powoli traciliśmy nadzieję na to, że Ari do nas wróci. Myśleliśmy, że albo nie żyje, albo ktoś ją przygarnął.
— Nikt się na nasz apel nie zgłosił — wspomina pani Iwona. — Powoli traciliśmy nadzieję na to, że Ari do nas wróci. Myśleliśmy, że albo nie żyje, albo ktoś ją przygarnął.
Jak się później okazało, jednak ktoś ją znalazł! Ale musiało najpierw minąć 55 dni!
— Byłam akurat w szpitalu w Warszawie z naszym młodszym, czteroletnim synem na badaniach, gdy mąż do mnie zadzwonił i powiedział, że ktoś znalazł naszą Ari w Piszu, aż 140 kilometrów od domu! — opowiada pani Iwona. — Pani, która się nią zaopiekowała, wysłała nam zdjęcia i to była ona! Cała, zdrowa i w całkiem dobrej kondycji.
— Byłam akurat w szpitalu w Warszawie z naszym młodszym, czteroletnim synem na badaniach, gdy mąż do mnie zadzwonił i powiedział, że ktoś znalazł naszą Ari w Piszu, aż 140 kilometrów od domu! — opowiada pani Iwona. — Pani, która się nią zaopiekowała, wysłała nam zdjęcia i to była ona! Cała, zdrowa i w całkiem dobrej kondycji.
Nie wiadomo gdzie była i co robiła Ari przez te 55 dni, ani jak pokonała kilometry dzielące Białystok od Pisza. Na szczęście trafiła tam na panią Sylwię ze Straży Ochrony Przyrody i Praw Zwierząt. To ona zauważyła błąkającego się psa na jednym z osiedli, wystającym często niedaleko jej klatki schodowej i zainteresowała się nim. Tak po ludzku...
— Zaopiekowała się psem, nakarmiła go i zabrała do domu – mówi Aldona Nowakowska ze Straży w Dąbrównie. — Sunia miała przez cały czas założone obrożę chroniącą przed kleszczami i adresatkę z numerem telefonu do opiekunów, która ledwie się już trzymała na jednym sznureczku. Dzięki temu mogła wrócić do opiekunów. Wystarczyło tylko się psem zainteresować. Nasi wolontariusze są wyczuleni na takie sytuacje i dzięki temu pomogli Ari.
Jeszcze tego samego dnia w nocy opiekunowie przyjechali po Ari do Pisza i szczęśliwą zabrali do domu. Podczas powitania płakali wszyscy.
— Mieliśmy ogromne szczęście — mówi Iwona Pieczarka. — Wyrazy wdzięczności po stokroć dla pani Sylwii. Czuliśmy się tak, jakbyśmy odzyskali najbliższego członka rodziny. Tak bardzo chcieliśmy powrotu Ari, że cały czas czekał na nią jej kojec i miski. Nie chcieliśmy się pogodzić z jej stratą.
Jeszcze tego samego dnia w nocy opiekunowie przyjechali po Ari do Pisza i szczęśliwą zabrali do domu. Podczas powitania płakali wszyscy.
— Mieliśmy ogromne szczęście — mówi Iwona Pieczarka. — Wyrazy wdzięczności po stokroć dla pani Sylwii. Czuliśmy się tak, jakbyśmy odzyskali najbliższego członka rodziny. Tak bardzo chcieliśmy powrotu Ari, że cały czas czekał na nią jej kojec i miski. Nie chcieliśmy się pogodzić z jej stratą.
Niech ta historia z happy endem (a nie wszystkie przecież tak się kończą) będzie inspiracją dla tych, którzy w sylwestra odpalają fajerwerki: nie musi być głośno, żeby było fajnie. Zwierzęta i ich opiekunowie na pewno będą wdzięczni. bcl
Rodzina długo jej szukała
Ari na rysunku synka pani Iwony
Źródło: Gazeta Olsztyńska
Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
Et #2843051 | 109.241.*.* 2 sty 2020 12:00
Można było wziąć domu a nie zostawiać na dworze
Ocena komentarza: warty uwagi (6) odpowiedz na ten komentarz