Małgorzata Warda, pisarka: Nigdy nie interesowały mnie historie łatwe [ROZMOWA]

2019-10-13 09:56:00(ost. akt: 2019-10-12 10:18:23)
Małgorzata Warda

Małgorzata Warda

Autor zdjęcia: Anna Pińkowska

Zazwyczaj bywa tak, że uderza mnie temat z pierwszych stron gazet, głęboko porusza i wtedy zaczynam tę historię obudowywać odpowiednią fabułą - mówi Małgorzata Warda, pisarka.
— Książki, które pani pisze, to nie są takie sobie opowiastki dla grzecznych dzieci, tylko poważne, trudne historie, często bardzo dramatyczne. Czasem nasze życie wygląda z pozoru całkiem sympatycznie, ale bywa też drugie dno...
— Nigdy nie interesowały mnie historie łatwe i przyjemne. Kilka razy zbierałam się, żeby napisać na przykład historię o miłości. Ale zawsze wychodziła mi z tego historia o trudnej miłości. I nie potrafię chyba inaczej. Zazwyczaj bywa tak, że uderza mnie temat z pierwszych stron gazet, głęboko mnie porusza. I wtedy zaczynam tę historię obudowywać odpowiednią fabułą. Żeby zrobić to dobrze, muszę korzystać z pomocy fachowców: policjantów, psychologów, ponieważ nie znam z własnego doświadczenia problemów, które pragnę przedstawić, a chcę to zrobić wiarygodnie. Muszę także rozmawiać z ofiarami przemocy, jeśli tego wymaga fabuła i to są bardzo trudne rozmowy. Książkę „Ta, którą znam” napisałam na podstawie opowieści kobiety, która została zgwałcona i niestety nie zdecydowała się powiedzieć o tym komukolwiek. Uważała, że to może jej wina, że być może to ona sprowokowała gwałcicieli. Moja rozmówczyni poszła na policję dopiero po latach i wtedy okazało się, że nikt nie chce jej słuchać, ponieważ nie ma już żadnego dowodu gwałtu. Jest tylko jej słowo przeciwko słowu gwałciciela. Spotkałam tę kobietę na korytarzu szpitala psychiatrycznego.

— Nadal prześladował ją syndrom stresu pourazowego?
— Tak, leczyła się na depresję. Ta historia bardzo mnie poruszyła. Skontaktowałam się z zaprzyjaźnionym policjantem, który pokazał mi statystyki. Naprawdę się wtedy przeraziłam. W Polsce ofiara nie jest traktowana tak, jak za granicą, a za gwałt nie ma solidnej kary. Nawet za brutalne gwałty dostaje się najczęściej po dwa lata w zawieszeniu i ofiary mówią później, że dla takiej kary nie chcą przechodzić dodatkowej traumy związanej z procesem w sądzie.

— Na pani stronie internetowej czytamy: nie tylko pisarka. Pani też maluje oraz rzeźbi, ale jednak literatura jest pierwsza?
— Pisałam od dziecka i moim marzeniem było stać się kiedyś pisarką. Wielka szkoda, że w Polsce nie ma studiów literatury. A mnie polonistyka nie interesowała, jako taka. Wybrałam więc rzeźbę na Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, bo akurat w tym kierunku też mam zdolności.

— Kiedy tworzy pani nowe dzieło literackie, to jest także jakaś forma „rzeźbienia”?
— Swoje książki konstruuję bardzo precyzyjnie. Pamiętam, jak na studiach uczyłam się rzeźbić w glinie, najpierw trzeba zbudować konstrukcję z drutu i dopiero na nią nakładać glinę, z której formuje się kształty naszego dzieła. Tutaj jest podobnie. Piszę, piszę, piszę po to, żeby potem wyciąć połowę tego, co napisałam i potem napisać to jeszcze raz, aż poczuję, że zrobiłam to o wiele lepiej. Foldery ze stronami wyciętymi z moich powieści często są grubsze od samej książki!

— Już blisko 15 lat wydaje pani książki, jednak pierwsze propozycje były przez wydawnictwa odrzucane.
— To prawda. Ale miałam też dużo szczęścia. Pierwsze moje wydawnictwo „Ligatura” debiutowało wraz ze mną i kompletnie nie znali się jeszcze wtedy na swoim fachu. Nie zrobili żadnej promocji powieści „Dłonie”, więc ta książka sprzedaje się do dziś. Nauczona tym doświadczeniem drugą powieść wysłałam już do dużego wydawcy, do Pruszyńskiego i to był strzał w dziesiątkę. Później zaczęłam pisać historie poważniejsze niż „czytadła na jeden wieczór". „Nikt nie widział, nikt nie słyszał” to historia oparta na przeżyciach Nataschy Kampusch, młodej Austriaczki, którą osiem lat psychopata przetrzymywał w piwnicy swojego domu na przedmieściach Wiednia. Została porwana jeszcze jako dziecko i uciekła dopiero, kiedy dorosła do pełnoletności.

— Przeczytała pani o niej w prasie?
— Nie, obejrzałam jej pierwsze wystąpienie w telewizji. Ten wywiad z Nataschą wprost mną wstrząsnął. Były już takie powieści, że kogoś przetrzymywano w niewoli przez lata. A kiedy pojawiła się ona, okazało się, że to nie jest tylko fikcja literacka. Moja książka oczywiście nie jest jej historią, ale dotyka problemu zaginięć dzieci w Polsce. W naszym kraju znika ich troje dziennie. W tę statystykę wchodzi młodzież, która „urywa się gdzieś na chwilę”, nie powiadamiając rodziców, ale znajdziemy tutaj także dzieci, które już nie wróciły do swoich domów rodzinnych.

— No i potem pozostała już pani w tym nurcie.
— Tak, wtedy napisałam „Dziewczynkę, która widziała zbyt wiele”, dla mnie bardzo ważną książkę o przemocy domowej. I pamiętam moje zdumienie, kiedy wydawcy zaczęli mi ją odrzucać. Rzekomo w tamtych czasach, a był to rok 2012, ludzie chcieli czytać o rozwódce, która poznaje przystojnego weterynarza i układa sobie z nim życie za miastem. I to było moje pierwsze zderzenie z rzeczywistością.

— Za pierwszą powieść dla młodzieży „5 sekund do Io” otrzymała pani nagrodę IBBY, międzynarodowej organizacji zajmującej się promocją literatury dziecięcej i młodzieżowej oraz prestiżowe międzynarodowe wyróżnienie literackie White Ravens 2016. Powieść znalazła się także wśród książek roku 2016 polecanych przez International Youth Library.
— I znowu była ona odrzucana przez wszystkich prawie wydawców literatury młodzieżowej w Polsce. Mówiono, że jest w niej za dużo przemocy. Ale przecież dzisiejsza młodzież nie jest taka grzeczna i gładka jak w powieściach Musierowicz.

— Czy pani powieści podejmujące temat cierpienia kobiet w związkach pełnych przemocy mają być rodzajem „katharsis” dla tych osób, które dzięki temu uwolnią się od wewnętrznej traumy?
— Polskie Towarzystwo Biblioterapeutyczne uznało trzy moje książki za pomocne w trakcie terapii, co było dla mnie bardzo dużym wyróżnieniem. Wskazuję tam, gdzie ofiary przemocy mogą szukać pomocy. Należy jednak pamiętać, że to powieści: thrillery, kryminały i przede wszystkim zależy mi, aby były dobre.

— Porusza pani także kwestię relacji rodzice – dzieci i tego, że dzieci z tak zwanych dobrych, zamożnych domów mają czasem trudniej, ponieważ kiedy brakuje im dobrego oparcia w rodzicach gubią się w życiu kompletnie.
— Właśnie moja ostatnia książka „Dziewczyna z gór” opowiada o relacji dorosłego mężczyzny z porwanym przez siebie dzieckiem. To mój bohater jest człowiekiem skrzywdzonym przez życie, który przeszedł przez wiele rodzin zastępczych. Na początku nie wiadomo, dlaczego właściwie porwał 11-letnią dziewczynkę i wywiózł ją w Bieszczady do domu, położonego właściwie poza światem. Dziewczynka z mojej opowieści oczywiście próbuje uciekać, ale nie ma przecież jak i dokąd. Fascynowało mnie pokazanie relacji mężczyzny z pogmatwaną, pełną cierpienia przeszłością i dziewczynki z dobrego domu, wyrwanej nagle ze swojego bezpiecznego gniazdka. Obydwoje zaczynają po jakimś czasie na siebie wpływać, tworzy się dobra relacja pomiędzy nimi. Mogę tylko zdradzić, że książka zaczyna się od momentu, kiedy ta dziewczyna jest już dorosła i nadal mieszka ze swoim porywaczem.

— Fascynuje panią ciemna strona natura ludzkiej, ale nie ocenia pani tych sprawców tak jednoznacznie, jak w filmie hollywoodzkim, w którym ten zły ginie zawsze na końcu z ręki dzielnego szeryfa. Dostrzega pani ich cierpienie...
— Tak. Nie ma czerni i bieli na świecie. Zawsze, kiedy badamy motywy sprawcy, to jego działanie z czegoś przecież wynika. Ta szarość jest dla mnie najbardziej fascynująca.