Za jakim Bożym Narodzeniem tęsknią mieszkańcy Warmii i Mazur? "Po choinkę ojciec jeździł saniami do lasu"

2024-12-25 19:00:00(ost. akt: 2024-12-23 13:13:43)
Nie ma już takich Świąt Bożego Narodzenia. Dziś święta w handlu zaczynają się już w październiku, a wszystko co sprawia przyjemność dla ducha i ciała jest pod ręką cały rok. Przypominamy więc opowieść wigilijną z nie tak dawnych czasów, gdy na te szczególne dni czekało się cały rok. Święta były wtedy naprawdę wyjątkowe.
— Kiedyś nie było Świąt Bożego Narodzenia bez śniegu — wspomina pani Halina Maria z Ostródy. Przyjechała tu po wojnie i zamieszkała z całą rodziną na wsi, w malowniczych okolicach Mazur. 


Gospodarstwo było duże, na tzw. kolonii, do najbliższej wsi było jakieś półtora kilometra. Jedno utkwiło jej w pamięci do dziś.

— Nie pamiętam z dzieciństwa świąt bez śniegu — wspomina. — Zawsze święta były białe, z zaspami śniegu, czasami z zadymkami. Pamiętam malownicze mroźne „kwiaty” na szybach. To najpiękniejsze wspomnienia z mojego dzieciństwa, chociaż czasy były naprawdę bardzo ciężkie. 


I może także z tego powodu na święta Bożego Narodzenia czekało się przez cały rok. Przygotowania zaczynały się w domu już na początku grudnia.

— Pamiętam, że zawsze wtedy było świniobicie — mówi Halina Maria. — Na co dzień nie zawsze były jakieś wyszukane przysmaki, ale na święta zawsze. Nie mogło ich zabraknąć. Po świniobiciu robiło się różne przetwory i przechowywało w spiżarni. 


Kiedyś trudno było o lodówki, zwłaszcza na wsi. Żywność przechowywano w specjalnym pomieszczeniu - spiżarni - znajdującym się w domu, często bez okien, chłodnym i wyposażonym w mnóstwo półek na ścianach. Stały na nich słoiki z przetworami. Na podłodze było kilka beczek, a to z kiszoną kapustą, a to z kiszonymi ogórkami. Spiżarnia, to zawsze było królestwo pani domu. 


Łańcuchy i anielski włos

Dzieci też miały w grudniu co robić. W długie, zimowe wieczory, przy ciepłym piecu, przygotowywały ozdoby na choinkę.

— Bombki też były, ale były drogie i było ich mało, dlatego sami musieliśmy zadbać o to, by choinka była strojna — opowiada Halina Maria. 
— Dzieci robiły pajacyki z wydmuszek i kolorowego papieru, Z tzw. pazłotka zbieranego przez cały rok z cukierków, przygotowywały ozdoby i dekoracje. Kleiły z kolorowych papierów kilkumetrowe, długie łańcuchy. Na choince musiały też wisieć kolorowe cukierki i lukrowane ciasteczka w kształcie gwiazdek, księżyców, wycinane blaszanymi foremkami do ciasta. Te piekła mama. 


Na choince był też anielski włos i „malinówki”.

— Jabłka tata przechowywał na strychu — dodaje. — Głęboko w ziarnach zboża dobrze się przechowywały i nie więdły. 
Wisiały potem na choinkowych gałązkach dorodne, ciemnoczerwone, wypolerowane i błyszczące.

Dekoracji dopełniały prawdziwe świeczki z kolorowego wosku, zapalane tuż przez uroczystą kolacją. Wtedy z choinką należało się już obchodzić wyjątkowo ostrożnie. Ogień świeczek i łatwopalne materiały wokół powodowały, że choinki nikt nie spuszczał z oczu.

Choinka prosto z lasu

Po choinkę ojciec Stanisław jeździł saniami do lasu, bo gospodarz miał też kawał własnego lasu. Wyprawę dzieciaki obserwowały z niecierpliwością. 


— Gdy już byliśmy trochę starsi, to tata brał ze sobą któreś ze starszych dzieci — mówi Halina Maria.


Reszta czekała w domu z nosami „przylepionymi” do okien.

— Chuchaliśmy na szyby, żeby zrobić taką dziurkę w pomalowanych mrozem szybach, bo kiedyś był też mróz i to siarczysty — dodaje. — Niewiele było widać. Za oknem od strony lasu był jeszcze duży sad, a za nim droga. Gdy tata wracał, najpierw dochodziły do nas odgłosy dzwoneczków przy saniach. Później, jeżeli mieliśmy trochę szczęścia, widać było ogniki naftowych lamp przy saniach.


Pachnąca żywicą

Choinka zawsze była do samego sufitu. Stawała na honorowym miejscu w największym pokoju, na pachnącym pastą do podłogi, wypolerowanym parkiecie. Jej ozdabianie i strojenie trwało kilka godzin. „Królowała” potem aż do święta Trzech Króli.

— Wokół tego świątecznego, przystrojonego kolorowo i bajecznie drzewka, skupiało się przez wiele następnych dni życie całej naszej rodziny — wspomina Halina Maria. — Choinka zawsze była z lasu, pachnąca żywicą.... 


Nocne wypieki na święta

W domu pani Haliny Marii rodzice zaczynali przygotowania do wigilijnej kolacji kilka dni przed 24 grudnia. W domu było dużo dzieci, w różnym wieku. Zawsze jednej nocy przed świętami mama Stefania piekła ciasta. W ciągu dnia, przy mnóstwie pracy w gospodarstwie, nie było na to czasu. Pachniało wtedy w całym domu.

— Czasami w nocy lub już nad ranem wchodziła do pokoju dzieci i temu, które się obudziło i podniosło głowę, podawała ciastko mówiąc: „Masz, spróbuj” — wspomina Halina Maria. — Były to „amoniaczki”, tak je nazywaliśmy. Lukrowane ciasteczka wycinane z foremek w różnych kształtach. Zasypialiśmy dalej z taką lepką słodyczą w ustach.

Na świątecznym stole nie mogło też zabraknąć makowców, serników, czy napoleonków. Po „nocy pieczenia ciast” trafiały na półki spiżarni i tam czekały do świąt. 


Przy wigilijnym stole

W wigilijny wieczór dzieci wypatrywały na niebie pierwszej gwiazdki. Gdy się pojawiła, czyli dosyć wcześnie, do Wigilii zasiadała cała rodzina. Wszyscy świątecznie ubrani siadali do stołu przepięknie przybranego białym obrusem, pod którym zawsze było sianko. Najważniejszą osobą był ojciec.

— Szacunek dla niego w naszej rodzinie był wielki — mówi kobieta. — Ojciec dzielił się ze wszystkimi opłatkiem, a wszystkie dzieci całowały go w rękę. 
Na stole były pierogi z kapustą i grzybami, łamańce z makiem, ryby, barszcze, śledzie. Zawsze 12 potraw. Mama robiła jeszcze czasami ryż zapiekany z jabłkami, z którego najbardziej cieszyły się dzieci, bo był pyszny i słodki. 



Najmniej ważne były prezenty, chociaż dzieciaki też na nie czekały. Zazwyczaj były to drobiazgi potrzebne w szkole, albo w domu, np. kredki czy kapcie. 


Wspólne kolędowanie

Po kolacji cała rodzina szła do obory i zaczynał się wieczorny obrządek. Były też próby rozmów ze zwierzętami, które jak tradycja głosi, w wigilijny wieczór mogą przemówić ludzkim głosem.


— Pamiętam swoje rozczarowanie, z czasów gdy byłam bardzo małym dzieckiem, bo jakoś żadna krowa, a było ich chyba z tuzin, ze mną rozmawiać nie chciała — żartuje Halina Maria.

Po powrocie do domu zaczynał się wieczór kolęd. Przychodziła dalsza rodzina, sąsiedzi, by wspólnie pośpiewać. Daleko w noc niosły się słowa znanych wszystkim kolęd „Cicha noc”, „Dzisiaj w Betlejem”, „Przybieżeli do stajenki”, „Bóg się rodzi”...


— Do dzisiaj znam wszystkie na pamięć — mówi z dumą Halina Maria.

Przez zaspy na pasterkę

Z Pasterką, to była cała wyprawa. Najbliższy kościół był oddalony o kilka kilometrów. Nie było wymówek od pójścia na Pasterkę, to był obowiązek. Wszyscy pakowali się na sanie już o godzinie 23 i wyjeżdżali w ciemność. Drogę rozświetlał jedynie słaby blask naftowych lamp przy saniach, a po polach niósł się dźwięk dzwoneczków. Czasami była zadymka, wiało, padał śnieg.

— Te wyprawy miały niezapomniany urok — mówi Maria. — Wracaliśmy o trzeciej nad ranem i mogliśmy sobie w pierwszy dzień świąt dłużej pospać. Do kościoła na mszę świętą jechaliśmy dopiero drugiego dnia świąt. 


Pierwszy dzień świąt rodzina spędzała przy suto zastawionym stole na rozmowach i wspólnym śpiewaniu kolęd. 
 


Pani Maria pamięta kilkadziesiąt wigilijnych kolacji ze swojego życia. Te z dzieciństwa najbardziej utkwiły jej w pamięci. Takie radosne, szczęśliwe i bardzo inne od obecnych.

— Dziś wszystko jest na co dzień, wszystko można kupić, ale to wcale nie cieszy. Nie czeka się na święta tak, ja my czekaliśmy kiedyś — mówi. — Brakuje mi tamtego nastroju i tamtej atmosfery. 


bcl