Doczekaliśmy się naszego cudu

2024-11-26 12:00:00(ost. akt: 2024-11-27 11:13:38)

Autor zdjęcia: Arch. prywatne

Pani Arleta długo czekała na upragnione dwie kreski na teście ciążowym. Niestety, cztery pierwsze ciąże zakończyły się poronieniem... Piąta ciąża rozwijała się prawidłowo, lekarz potwierdził, że zostanie matką, była szczęśliwa. Tuż przed porodem okazało się, że dziecko prawdopodobnie urodzi się chore. — Zostaliśmy wystawieni na ciężką próbę, jednak nasza miłość i wiara sprawiły, że nasza Ania urodziła się zdrowa — cieszy się młoda mama.
Państwo Arleta i Krzysztof są małżeństwem z 7-letnim stażem. Są też dumnymi rodzicami 2-letniej Ani. Ania to dziecko wyczekiwane, upragnione. Czekali na nią kilka lat i kiedy przestawali tracić nadzieję na posiadanie potomstwa - zdarzył się cud. Tak nazywają Anię... Lubią spędzać razem wieczory w ogrodzie, gdzie często wspominają swoje dzieciństwo, młodość, ślub i wspólne życie. I często wracają do tego, co przydarzyło im się.

— Bardzo chcieliśmy mieć z mężem potomstwo — opowiada pani Arleta. — Przez pierwsze dwa lata nie udało mi się jednak zajść w ciążę. Lekarze mówili, że nic mi nie jest, że może to stres. W końcu jednak się udało. Cieszyliśmy się wszyscy, a mąż już od pierwszych dni zaczął się zastanawiać, czy to będzie chłopiec czy dziewczynka i wymyślać imiona dziecku. Ja modliłam się, żeby było zdrowe. Bo co może być dla matki najważniejsze. Dbałam o siebie, uważałam. Mąż nie pozwalał mi prawie nic robić. Oszalał ze szczęścia!

Cztery Aniołki
Niestety, jak to bywa w życiu, nie wszystko dzieje się tak, jak byśmy tego chcieli. Pani Arleta nie czuła się w ciąży zbyt dobrze.

— Poroniłam w drugim miesiącu — wspomina. — Było mi ciężko ale wierzyłam, że kolejny raz się uda. Niestety, kolejne ciąże kończyły się też poronieniami. Mój świat się zawalił. Czwarta ciąża utrzymała się najdłużej, bo do12 tygodnia. Wpadłam w depresję... Nie pomagały leki ani wizyty u lekarzy. Pogrążyłam się w rozpaczy. Myślałam tylko o moich czterech aniołkach i niesprawiedliwości losu... Pytałam wciąż Boga dlaczego zabiera i moje dzieci...

Rodzina i znajomi wspierali małżonków w tym trudnym czasie. Mąż pani Arlety wciąż otaczał ją opieką i wierzył, że w końcu ich marzenie o dziecku się spełni.

— Cały czas wierzyłem i czułem, że i my zostaniemy rodzicami — opowiada pan Krzysztof. — Arletka źle znosiła każdą stratę. Widziałem, że jest na skraju załamania. Jeden z lekarzy poradził mi, żebyśmy wyjechali gdzieś na urlop, daleko od domu, problemów. I faktycznie, wziąłem urlop i wyjechaliśmy w góry. Piesze wycieczki, inny klimat i środowisko sprawiło, że Arletka zaczęła się uśmiechać, snuć plany na przyszłość. Do domu wróciliśmy z energią i wiarą, że kiedyś i nas spotka szczęście posiadania dziecka. Jeśli nie biologicznego, to postanowiliśmy, że rozpoczniemy starania o adopcję.

Upragniony cud
Pani Arleta wróciła do pracy, a życie powoli wracało do normalności. Kiedy test ciążowy pokazał dwie kreski byli szczęśliwi, choć pełni obaw. Pani Arleta cały czas była pod kontrolą lekarzy. Ciąża rozwijała się prawidłowo. Po kolejnych badaniach, był to już 7 miesiąc ciąży, jeden z lekarzy zaprosił ją do gabinetu na rozmowę. Kobieta do dziś wspomina ją ze łzami w oczach.

— Powiedział mi, że mam dużą torbiel, która jest umiejscowiona tak, że może powodować ucisk na dziecko — opowiada. — Byłam przerażona, a on dodał, że najprawdopodobniej dziecko urodzi się chore. Łzy leciały mi ciurkiem po twarzy. Wiedziałam jednak, że kocham już tą małą istotę, która rosła pod moim sercem i że nawet jeśli urodzi się chora to będzie moją upragnioną córeczką.
Każdy dzień małżonkowie spędzali na żarliwej modlitwie i wspieraniu się. Pani Arleta postanowiła, że dziecko, które się narodzi, zawierzą Bogu i Matce Boskiej. Wierzyli, że cokolwiek się stanie, oni powitają dziecko i wychowają w miłości. I tak trwali do dnia porodu.

— Termin miałam wyznaczony na 20 września, ale bóle porodowe złapały mnie trzy dni wcześniej. I tak na świecie pojawiła się nasza Ania — opowiada szczęśliwa mama. — Do szpitala zabrałam przygotowaną torbę z ubraniami i różaniec. Modliłam się cały czas. Z porodu niewiele pamiętam, ale gdy usłyszałam płacz dziecka, byłam najszczęśliwszą matką na świecie. Lekarz pokazał mi córkę. Zauważyłam, że jest bardzo opuchnięta ale najważniejsze, że żyła. Pamiętam, że lekarz uśmiechnął się do mnie i powiedział, że wszystko jest w porządku. Byłam taka szczęśliwa. Łzy płynęły mi po twarzy, ale nie wstydziłam się ich. Tłumiony przez te kilka miesięcy strach i obawa o życie dziecka odeszły z pierwszym krzykiem naszej córeczki.

Ania była bardzo słaba, ale walczyła o życie. Lekarz prowadzący oznajmił im wreszcie, że dziecko jest zdrowe, a opuchlizna była spowodowana jedynie zatruciem ciążowym. Do domu w trójkę.

— Byliśmy najszczęśliwszą rodziną na świecie. Patrzyliśmy na naszą córkę i radość wypełniała nasze serca — mówi ze łzami w oczach pani Arleta. — Dziękowałam Bogu, że dał mi dziecko. I to zdrowe dziecko. Zaufałam Bogu, nie lekarzowi i co dzień patrzę z dumą na swoją córkę. Ona jest taka cudowna. Bóg nam pobłogosławił, a córka odwdzięcza nam się każdym gestem, uśmiechem i słowem "mama".

Wiara dała im siłę
Małżonkowie w sercach wciąż mają swoją czwórkę nienarodzonych dzieci.
— Żaden rodzic nie zapomina o swoich dzieciach. Jesteśmy szczęśliwi, że mamy Anię ale wiemy, że tak naprawdę jesteśmy rodzicami pięciorga dzieci — tłumaczą. — Zawsze pamiętamy o nich. Do bólu można się przyzwyczaić i z nim żyć, zapomnieć się nie da. Wiara dała nam siłę, by przetrwać. Niedawno, 15 października był Dzień Dziecka Utraconego... My straciliśmy czwórkę, nie jest łatwo to przeboleć. Dziękujemy, że mamy Anię i skrycie pragniemy, by miała rodzeństwo. Czas pokaże, nie ma co planować, bo my wiemy, że czasem nic nie jest tak jak chcemy. A wszystkim rodzicom, którzy stracili dzieci życzymy, by kiedyś doczekali takiego szczęścia jak my. Bo słuchać śmiechu, tupotu małych nóżek i dotyku małych rączek to tak jakby dostać największą nagrodę.