George Michael znaczy sposób na życie

2024-06-25 08:00:00(ost. akt: 2024-06-25 08:01:23)
Rok 1984 — krótko potem pokochałam go na zawsze!

Rok 1984 — krótko potem pokochałam go na zawsze!

Autor zdjęcia: Wikipedia

Kiedy on z duetem Wham! rozpoczynał międzynarodową karierę muzyczną — ja ledwie zaczynałam władać ojczystym językiem. Kiedy jednak usłyszałam, a może przede wszystkim zobaczyłam video do „Wake Me Up Before You Go-Go” — uznałam, że własne życie należy chwycić za rogi…
Video do „Wake Me Up Before You Go-Go” to było jeszcze nic. Ot, dwóch chłopaków w kwiecie wieku, jakiś gitarzysta i chór piosenkarek rytmicznie klaszczących w takt muzyki. Tyle, że piosenka była skoczna, żywa, bardzo pozytywna i choć nie rozumiałam ani jednego słowa — bawiłam się przy niej doskonale.

Jako facet klasę pokazał w video do „Careless Whisper” — bo, nie oszukujmy się, w wieku lat 5-6 człowiek nie czuje jeszcze ani prawdziwej złożoności tej kompozycji, ani umiejętnie wplecionego motywu na saksofonie, ani poetyckiej głębi słów. Nie — po prostu ktoś się podoba lub nie, a jak się już spodoba — wtedy dopiero dochodzi cała ta liryczna reszta. A zatem ten lejący garnitur i biała koszula zestawiona ze śniadą karnacją; te lekko rozjaśnione włosy; i te oczy, piękne, duże, orzechowe, w których można było zatonąć na samym wstępie, a potem jeszcze tonąć bez końca całe długie lata…!

Już nie wspomnę, że — żeby to piorun strzelił! — to video puszczali zawsze, kiedy całą rodziną czekaliśmy na dziennik telewizyjny. Czego ja nie wyrabiałam, żeby w obecności rodziców na widok wszystkich tych miłosnych scen moje oczy wyglądem jednak nie przypominały spodków i nie wychodziły z orbit…! Żeby patrzeć, ale udawać, że nic nie widzę. Żeby widzieć, ale całą swoją osobą udowadniać, że absolutnie nie patrzę…! Pomijam już fakt, że do dziś, ilekroć widzę w oknie eleganckie drewniane żaluzje — scena z rzeczonego video staje mi przed oczami natychmiast jak żywa…!

Ponieważ duch waleczności urodził się razem ze mną, do tego szybko rozwinęła się we mnie chęć wszelkiego działania i wprowadzania nawet najbardziej niedorzecznych myśli w czyn — a o tego niezrozumienia tekstów piosenek zaczynał mnie powoli trafiać ciężki szlag — postanowiłam, że muszę nauczyć się języka angielskiego. Muszę, bo pęknę i umrę na serce…!

Strategię, jak na dojrzały wiek 6 lat, miałam ustaloną i sprecyzowaną w dwóch zwięzłych punktach: 1) znaleźć jakikolwiek kurs języka angielskiego; 2) przekonać do nauki angielskiego rodziców.

Punkt 1 poszedł łatwo, choć pragnę zaznaczyć, że to cały czas był rok 1984. Grunt, że zaraz na początku roku szkolnego na tablicy ogłoszeń wypatrzyłam informację o organizowaniu takiego kursu w godzinach popołudniowych, akurat na terenie mojej podstawówki. Zbrojna w konkretne informacje i dane — poprosiłam rodziców o naradę produkcyjną. Ojciec, wielki miłośnik gry na wszelkich instrumentach — marzył o następczyni Chopina lub, jeśli się da, to nawet Mozarta. Mama od samego początku skłonna była ulec upartej jedynaczce — widocznie lepiej mnie znała. Zgłosiła jedynie obawy o nadmiar obowiązków w tak młodym wieku. Pierwsza narada skończyła się niejakim impasem, ale nie odpuściłam i kolejnego dnia dopięłam swego. Musiałam tylko przyrzec uroczyście, że w razie jakichkolwiek problemów z nadmiarem obowiązków — natychmiast zgłoszę to rodzicom.

Pieniądze wyasygnowali i ze łzami w oczach pobiegłam się zapisywać. A przejęta byłam do tego stopnia, że kompletnie nie zwróciłam uwagi na osłupiałe zdumienie pani sekretarki zapisu dokonującej. Choć fakt: na pierwszych zajęciach przez chwilę czułam się nieswojo, bo okazało się, że młodzieżą szkolną jestem w tej grupie wyłącznie ja — reszta to dorośli i stateczni pracownicy ówczesnych Olsztyńskich Zakładów Opon Samochodowych „Stomil-Olsztyn”…! Ale zaprzyjaźniliśmy się dość prędko, a zacieśnianie kontaktów niezwykle wzmogły kolejne prace domowe, które stomilowcy zrzynali ode mnie bez skrępowania na kwadrans przed lekcją…!

Zaparłam się z tym angielskim po prostu na mur! W międzyczasie ktoś podarował mi oryginalną kasetę magnetofonową z piosenkami Wham!, do której dołączone były słowa. Z pomocą kieszonkowego słownika angielsko-polskiego zaczęłam tłumaczyć te słowa. Androny chwilami mi wychodziły potworne, ale pojedyncze słowa zaczęłam wychwytywać w innych granych w radio piosenkach. Do katorżniczej pracy przymusiłam też lektorkę z kursu, do której po każdych zajęciach stałam z nowym spisem zdań i zwrotów, bo mimo pomocy słownika rady im jednak nie dałam. Śmiała się, że dopiero co zadała nam coś do domu, a tu już Magda czeka z nową pracą domową dla niej.

Mało jest tak emocjonalnych chwil w moim życiu jak ta, gdy na wystawie domu książki wypatrzyłam pierwszy solowy album „Faith” na winylu…! Nie bacząc na inne obowiązki pobiegłam do mamy po budżet na tę inwestycję — nawet nie zaprotestowała, bo już wiedziała, że nie da mi rady, a poza tym to był już rok 1987 i w nauce języka angielskiego miałam na swoim koncie przynajmniej kilka osiągnięć…

Szkoła średnia to już było „Listen Without Prejudice vol. 1” i szczerze powiedziawszy na tym etapie władałam angielskim jak polskim. Nikt się zatem nie zdziwił i nie skonfundował, gdy blisko matury oświadczyłam, że papiery składam na filologię angielską. Nikt też nie próbował niczego mi perswadować.
Na studiach on już był „Older” i „Ladies & Gentlemen”. Zmarła mu ukochana mama, a on posypał się i jako muzyk, i jako człowiek. Bezsensowny spór z firmą fonograficzną o prawa zahamowały świetną karierę i pozbawiły nas, ludzkość, przynajmniej kilkunastu genialnych piosenek, takich jak choćby „Freedom ‘90”. Akurat ta piosenka jest dla mnie skończenie doskonała i to nie tylko w jego twórczości. Jest to mianowicie piosenka skończenie doskonała na tle wszystkich piosenek, które kiedykolwiek wyszły spod ludzkiej ręki, wliczając w to twórczość choćby Eltona Johna, ale i samego Beethovena. Ta podwójna linia głosów w refrenie i porywające słowa… Nie raz i nie dwa w swoim życiu ja tę wolność wyśpiewywałam przed różnoraką publicznością i czułam ją każdą swoją komórką…!

Nie ma dla mnie wakacji bez „Club Tropicana” i nie ma Bożego Narodzenia bez „Last Christmas”. Jakie to w ogóle zrządzenie, a może i chichot losu, że człowiek — twórca utworu, który w galeriach handlowych i sklepach grają już w listopadzie — zmarł właśnie dokładnie w dzień Bożego Narodzenia…! Bez wnikania w zbyt intymne szczegóły własnej biografii mogę tyle napisać, że kilka godzin po swojej śmierci pożegnał się ze mną. Jak powiedział mi kiedyś ledwie co poznany człowiek — po prostu nie mógł odejść ot, tak od jednej ze swoich najwierniejszych fanek…
To dzięki niemu już w liceum byłam w stanie w oryginale przeczytać „Makbeta” i poznać najpiękniejsze sonety Szekspira. I „Wichrowe Wzgórza”. To dzięki niemu jeszcze w podstawówce mogłam wzruszyć mamę pięknie wyśpiewanym i na żywo przetłumaczonym „Help” Beatlesów czy „Pretty Woman” Roya Orbisona — powiedziała mi wtedy, że ten kurs angielskiego to była jej najlepsza inwestycja w moje życie. To dzięki niemu w kinie nie czytam napisów — chyba że film jest akurat francuski. To dzięki niemu mówię z brytyjskim akcentem. I to dzięki niemu podróżuję po świecie bez obaw o jakiekolwiek bariery językowe.

Taki był i wciąż jest mój własny George Michael. Człowiek — paradoks. Geniusz muzyczny, a jednak tak kruchy, niestabilny i chwilami niemądry w swojej osobowości i postępowaniu. A może zwyczajny Mistrz, który pogubił się w życiu…?
Gdyby żył, dziś skończyłby ledwie 61 lat…
Magdalena Maria Bukowiecka