Wiolonczelista z Olsztyna: "Nowy Jork przyjął mnie w Prima Aprilis"

2024-03-19 11:00:00(ost. akt: 2024-03-18 14:48:15)
Emil Olejnik

Emil Olejnik

Autor zdjęcia: Piotr Ratuszyński

— Olsztyn to ciche i spokojne miasto. Zwłaszcza gdy patrzę na nie z perspektywy Nowego Jorku. To fantastyczne miejsce, żeby trochę odpocząć, oczyścić głowę i tak po prostu pobyć blisko natury — mówi Emil Olejnik, wiolonczelista występujący na scenach całego świata.
— Olsztyn kochasz?
— Olsztyn kocham, moją małą Amerykę! Na moim futerale od wiolonczeli od ośmiu lat gromadzę naklejki z całego świata — z miast, w których byłem i z koncertów, które grałem. Największą z nich i blisko środka jest właśnie „Olsztyn kocham”. Rzuca się w oczy, choć moi przyjaciele nie rozumieją, co jest napisane.

— Przyjaciele z Nowego Jorku?
— Droga do Stanów była długa. Tak, teraz mieszkam w Nowym Jorku, ale zanim tam trafiłem, ciężko na to pracowałem. Na wiolonczeli zacząłem grać, gdy miałem siedem lat. Namówiła mnie do tego mama, dla której wiolonczela była wielką pasją. Bardzo chciała być wiolonczelistką, ale nie grała. Właściwie nikt w rodzinie nie grał. Chodzą jednak legendy, że mój dziadek sam nauczył się grać na skrzypcach. Nie był jednak profesjonalnym muzykiem. Ja zacząłem przecierać szlaki. Początki, jak to początki, nie były łatwe. Na szczęście wiolonczela była dostosowana do mojego wzrostu. Są mniejsze rozmiary właśnie dla dzieci. Teraz grę zaczynają już czterolatki… Im wcześniej się zaczyna, tym lepiej. Ciało może się fizycznie dostosować do instrumentu. Później się z nim po prostu rośnie.

— I spędza na grze długie godziny.
— Teraz wiolonczela to moja pasja i miłość. Nie żałuję jednak żadnej godziny, którą spędziłem na doskonaleniu się. Na szczęście na początku miałem wspaniałą nauczycielkę w Państwowej Szkole Muzycznej w Olsztynie, panią Magdę Niedźwiedź. Pchnęła mnie do rozumienia muzyki. Do nauki podchodziła z wyobraźnią i próbowała wykrzesać we mnie ciekawość szukania dźwięku. Dzięki niej rozkochałem się w muzyce i wiolonczeli. Ale w Olsztynie, w pewnym momencie, zacząłem czuć, że muszę przejść na inny level — gdzie konkuruję z innymi. Już jako dziewięciolatek zacząłem jeździć na konkursy, co bardzo mnie rozwijało. Szedłem do przodu, oswajałem się ze sceną, co teraz mi bardzo pomaga. Bo w czasie występu ważna jest pewność siebie. Ją zresztą czuć i słychać w grze.

Emil Olejnik
Fot. Piotr Ratuszyński
Emil Olejnik

— Olsztyn ci jednak nie wystarczył.
— Pojechałem do Warszawy, gdzie uczyłem się w liceum muzycznym. To też bardzo ważny krok w mojej edukacji. Uczyłem się tam pod okiem prof. Tomasza Strahla. Wtedy mój styl grania znowu wyniósł się na wyższy poziom. Mogłam pojawiać się już bez wstydu na scenie międzynarodowej. Złapałem inną perspektywę i wiedziałem, czego chcę. Dlatego kolejne trzy lata uczyłem się pod okiem wybitnego niemieckiego wiolonczelisty Reinharda Latzko na Uniwersytecie Muzycznym w Wiedniu. Owszem, Wiedeń ma swoje piękno, ale jakby zatrzymał się w czasie. Tam tradycje są tak głębokie i trzymają muzyków w ryzach. Młodzi ludzie chcą grać po swojemu wielkich kompozytorów. Chcą mieć swój wkład w tradycję wykonawczą. Miałem wrażenie, że w Wiedniu ta droga jest zawężona. Dlatego wraz z moim profesorem postanowiliśmy, że podejdę do egzaminów wstępnych do Nowego Jorku. To bardzo daleko, ale tam jest Juilliard School — najlepsza uczelnia artystyczna na świecie. Akurat wybuchła pandemia, więc miałem czas, żeby się przygotowywać. W Prima Aprilis dostałem wiadomość, że się dostałem!

— I to nie był żart!
— To byłby niezły żart! Ale dzięki temu od 2021 roku tam jestem. 

— Czujesz się nowojorczykiem?
— To fantastyczne, że mogę być w środowisku, które jest ambitne, mądre i wrażliwe. Dzięki nim „dusza rośnie”. Znowu jestem level wyżej i to mnie cieszy. Ale dużo jeszcze przede mną. W tym roku kończę licencjat. Za chwilę mam egzaminy na studia magisterskie. Żyję więc w ciągłym biegu. Ale moim wielkim marzeniem zawsze było być solistą. To trudne do osiągnięcia, bo teraz na świecie jest wielu muzyków na świetnym poziomie. Żeby się wybić, trzeba brać udział w licznych konkursach, które są jak olimpiady dla muzyków. 

— W sporcie kto pierwszy, ten lepszy. Ale w muzyce?
— Odbiór muzyki, w ogóle sztuki, jest subiektywny. Ale jakoś trzeba wyłonić zwycięzcę. Na takie konkursy wiolonczelowe, bo w moim przypadku tylko o takich mowa, przyjeżdża kilkunastu światowej klasy wiolonczelistów. Są jurorami. Każdy z nich ocenia warsztat i interpretacje utworu. To jak opowiadanie jakiejś historii dźwiękiem. Niestety z moich doświadczeń i obserwacji wynika, że do finału przechodzą muzycy akceptowani przez wszystkich jurorów. Można mieć charyzmę, ale czy ona pomaga? Jednym może przypaść do gustu, inni mogę uznać, że ich obraża… Po studiach chciałbym zrobić doktorat. A po nim marzy mi się uczenie na takiej uczelni jak Juilliard School. Założyłem też fundację artystyczną w Polsce, która ma zdobyć fundusze na kreatywne projekty łączące dyscypliny — muzykę klasyczną i poezję z tańcem na przykład. Chciałbym, aby w Polsce, tak jak w Stanach, powstawały multiprojekty. One są, ale gdzieś pochowane, nie na wielkich scenach. A takiego dialogu między sztukami w Polsce potrzeba. Z tego wychodzą piękne rzeczy, a tworzą je wspaniali i utalentowani ludzie. W Stanach brałem udział w kilku takich przedsięwzięciach i to za każdym razem było niesamowite przeżycie artystyczne. Zawsze na wysokim poziomie.

— Czym jeszcze Polacy różnią się od Amerykanów?
— Publiczność w Nowym Jorku jest bardziej otwarta i docenia sztukę współczesną — na przykład pisaną dzisiaj, która rzadko pojawia się na przykład na scenie w Olsztynie. Tu publiczność kocha Czajkowskiego, Vivaldiego… Lubi słuchać to, co już zna i do czego jest przyzwyczajona. Muzyka współczesna jest trudna w odbiorze i wymaga dużo więcej dyscypliny, żeby dostrzec jej piękno. Ale naprawdę jest wartościowa. Mam nadzieję, że kiedyś zabrzmi w Olsztynie.

— Nie samą muzyką jednak żyjesz…
— Ostatnio wciąga mnie gotowanie. I to ambitne dania! Będąc w Stanach, zaprzyjaźniłem się z wieloma osobami z Korei i Japonii. I to właśnie one nauczyły mnie gotowania dań charakterystycznych dla ich kultur. Jestem zakochany w kuchni koreańskiej, na przykład w bulgogach. To jest wołowina marynowana przez 24 godziny. Potem jest słodka, przepyszna, rozpadająca się w ustach. Niestety, jak jestem w Olsztynie i chcę coś ugotować, nie mogę znaleźć odpowiednich produktów. Ale Olsztyn bardzo lubię. To ciche i spokojne miasto. Zwłaszcza gdy patrzę na nie z perspektywy Nowego Jorku. To fantastyczne miejsce, żeby trochę odpocząć, oczyścić głowę i tak po prostu pobyć blisko natury. W Nowym Jorku też jest jej sporo, ale jest ona zaprojektowana, parkowa. Olsztyn jest naturalny sam w sobie. I to lubię.

Emil Olejnik
Fot. Piotr Ratuszyński
Emil Olejnik

Emil Olejnik — (ur. 1999) wiolonczelista z Olsztyna, student nowojorskiej The Juilliard School. Laureat ponad 20 narodowych oraz międzynarodowych konkursów wiolonczelowych. Został uhonorowany takimi nagrodami, jak Grand Prix na międzynarodowym festiwalu ARS Lithuanica w Wilnie czy I nagrodą w Ogólnopolskim Konkursie Wiolonczelowym CEA w Warszawie. Od lat bierze czynny udział w polskich festiwalach i kursach muzycznych. Emil pojawiał się w roli solisty na Międzynarodowych Kursach Muzycznych w Łańcucie, Poznańskiej Wiośnie Muzycznej, Przemyskiej Jesieni Muzycznej, Tygodniu Talentów w dworze Ignacego Jana Paderewskiego oraz pierwszej edycji programu Muzyka Naszych Czasów. Otrzymał stypendia i nagrody za swoje osiągnięcia artystyczne od Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego, Krajowego Funduszu na Rzecz Dzieci, The Juilliard School w Nowym Jorku oraz Mount Royal University w Calgary. Został wielokrotnie nagrodzony za charyzmę i osobowość artystyczną. Molly Carr, członkini legendarnego The Juilliard Quartet, w swojej rekomendacji opisała Emila jako artystę najwyższego kalibru. W 2023 roku Emil został objęty mecenatem przez Fundację na Rzecz Rozwoju Edukacji Dziecięcej.

ADA ROMANOWSKA