Szara mysz, której wokal i historia wstrząsnęły Polską [ROZMOWA]

2019-09-20 18:00:07(ost. akt: 2019-09-20 14:09:16)
— Ze sceny zapamiętałem niewiele. Poza tym, że skakałem jak poparzony — wspomina Patryk

— Ze sceny zapamiętałem niewiele. Poza tym, że skakałem jak poparzony — wspomina Patryk

Autor zdjęcia: Voice of Poland

— Chcąc być artystą trzeba umieć publicznie rozebrać się do naga ze wszystkich emocji — mówi Patryk Żywczyk z maleńkiego Wiartla pod Piszem, którego występ w Voice of Poland 14 września zachwycił widzów tego lubianego muzycznego show. Wstrząsnęła nimi także historia młodego wokalisty. 23-latek pokonał nowotwór, a trzy pierwsze lata życia spędził w domu dziecka. — Uśmiechu, którym obdarowała mnie mama, gdy stanęła nad moim bidulowym łóżkiem, nie zapomnę nigdy.
— Kilka godzin po emisji twojego występu w TV. Liczyłeś ile otrzymałeś smsów z gratulacjami?
— Parę minut po tym, gdy zszedłem ze sceny Voice of Poland, telefon kompletnie oszalał. Jakby wkradł się jakiś wirus. Cały czas różne powiadomienia, nie byłem w stanie tego ogarnąć. Oszalało moje konto na Instagramie, nie wspominam nawet o Facebooku, Snapchacie etc. Tak jakby uderzyła we mnie fala ludzi.

— Odcinek oglądałeś wspólnie z rodziną. Dźwięki z komórki pozwoliły obejrzeć do końca?
— Próbowałem oglądać dalsze występy, naprawdę. Dużo moich znajomych miało pojawić się jeszcze na ekranie. Emocje jednak zbyt mocno dały o sobie znać. Całość obejrzałem dopiero później, w nocy, na powtórce.

— Stres jest naturalny, gdy wychodzi się na scenę. Pojawił się przed telewizorem?
— Tak. Obawiałem się jak to wszystko zmontują. Mogli ze mnie zrobić romantyka, a równie dobrze wykreować na zwykłego buca. Zmontowali to jednak tak, że aż gdzieś w oku zakręciła mi się łezka. Mamie najwyraźniej również, bo czytając komentarze do teraz płacze ze wzruszenia.

— I ja starałem się przebrnąć przez tę falę komentarzy. Nie dałem rady. I za dużo, i... nudne, bo wszystkie pozytywne. Mało kto w VoP zyskał taką popularność na samym starcie. Wierzysz w to co się dzieje?
— Jeszcze to do mnie nie dociera. Nie spodziewałem się, że taka szara mysz spod Pisza może zainteresować w ciągu chwili, jedną zajawką w Internecie, ponad 140 tys. ludzi. Z natury jestem osobą, która bardzo chce, ale ma momenty zawahania. "A może odpuścić, są lepsi...". Tym razem postawiłem wszystko na jedną kartę, postawiłem na szczerość i wiarygodność.

— Przyznaję, że twoja historia rozłożyła mnie na łopatki. Masz 23 lata, trzy pierwsze spędziłeś w domu dziecka. To cholernie prywatna sprawa, mało kto ma odwagę mówić o takich rzeczach. Ty otworzyłeś się przed całą Polską.
— Wychodzę z założenia, że - chcąc być artystą - trzeba umieć publicznie "rozebrać się do naga ze wszystkich emocji". Artysta kompletny to taki, który nie wstydzi się mówić o sobie. Najważniejsze w tym fachu jest przekazywanie emocji, a trudno robić to szczerze bez pokazywania swej wrażliwości i prawdy, która z niej płynie.

— Co pamiętasz z czasów bidula?
— Ogromny budynek z czerwonej cegły. Byłem wtedy malutkim dzieckiem, więc wydawał mi się wielkim zamkiem. Twierdzą, do której trafiają małe duszyczki, które wprawdzie nikomu nic złego nie zrobiły, ale i tak są zamykane w czterech ścianach. Pamiętam korytarze: kolorowe gumoleum, białe ściany. Ogromne kompleksy łazienkowe. Samych ludzi już nie pamiętam. To było zbyt dawno, rozmyło się we wspomnieniach. Jedyną twarzą, której widoku nie zapomniałem przez te 20 lat, jest twarz mojej mamy. Uśmiechu, którym obdarowała mnie, gdy stanęła nad moim bidulowym łóżkiem, nie zapomnę nigdy.

— Odwiedzałeś później tamte mury?
— Tak, nawet dość często. Mama zabierała mnie tam, by zawozić innym dzieciom zabawki, miśki...

— Byłeś wciąż kilkulatkiem. Jako dziecko miałeś prawo pomyśleć, że znów wiozą cię do bidula.
— Odkąd zacząłem rozumieć co się wokół mnie dzieje, to już nie było problemu. Mama opowiadała mi jednak, że początkowo płakałem po przyjeździe. Nie chciałem wysiąść z auta. Bałem się. Później jednak były już w większości same względnie radosne epizody. Radość obdarowywanych dzieciaków, które nie mają nic (albo niewiele), trafia prosto w serce.

— Wiesz coś o swych biologicznych rodzicach?
— Nie wiem, nawet dziś. Nie wiem zresztą czy chciałbym wiedzieć. Moje emocje i wrażliwość zostały już ukształtowane. Mam 23 lata. Wiem tyle, że moja biologiczna mama nie żyje. Wierzę, że gdzieś z góry cały czas mnie wspiera. Czy jest dumna? Bardzo bym tego chciał. Wiem jednak, że trzeba żyć tym co się ma tu i teraz.

— Życie nie oszczędzało cię także i później. W wieku 9 lat poważnie zachorowałeś.
— Zdiagnozowano u mnie nowotwór. To był kolejny mocny cios, choć aż tak go nie odczułem, bo w tym wieku nie byłem nawet świadomy powagi sytuacji. Świat analizowałem głównie przez pryzmat mamy. Musiała być silna za nas oboje, choć przeżyła naprawdę wiele odkąd nasze drogi się skrzyżowały.

— Jak przetrwaliście tę straszną chorobę?
— Razem. Po prostu. Mama wierzyła we mnie, a ja wierzyłem w mamę. Myślę, że to był ten klucz, który pozwolił nam przetrwać.

— Być może zabrzmi to banalnie, ale... kim dla ciebie jest mama? Anioł stróż, największa fanka?
— Jest moim najlepszym przyjacielem. Mama, wiadomo, powinna być opiekunem. Była i jest. Ale jeśli dziecko nie traktuje rodzica jako najlepszego przyjaciela, to nie sądzę, by przetrwało między nimi "to coś". Coś, co sprawia, że zaufanie jest bezgraniczne. Nam się udało. Zawsze potrafiliśmy rozmawiać. Nawet o takich sprawach, o których inni nie rozmawiają z rodzicami pewnie nawet po czterdziestce.

— Na przykład?
— Najróżniejsze tematy. Od moich relacji, związków z kobietami, kończąc choćby na temacie używek. Ciekawiło mnie bardzo wiele, lecz mama do każdego przypadku podchodziła bardzo cierpliwie. Nie jak stereotypowy rodzic, stojący z pasem nad głową. Nasze rozmowy wyglądały inaczej. "Chcesz to spróbuj, ale miej świadomość, że może odbić się to nie tylko na twoim zdrowiu, ale nawet na całym życiu. Pomyśl z czego wyszedłeś, z czym wygrałeś. Oceń czy warto".

— Umie rozmawiać. Nie potrafi jednak... ukryć emocji podczas twoich występów. Gdy przeszedłeś dalej, o mało nie urwała z radości głowy Tomkowi Kammelowi.
— Tak, cała rodzina się teraz z tego śmieje (śmiech). Wiem jednak, że gdyby to ona była na moim miejscu, a ja na jej, to tak samo szalałbym z radości.

— Brałeś pod uwagę, że żaden fotel może się nie obrócić?
— Gdybym nie brał, to byłbym po prostu głupi. Osoby, które tam przychodzą, są jak biała kartka. Wchodzisz na scenę i masz tylko 3 minuty. Oczywiście warto mieć doświadczenie, warsztat itd. Ale wystarczy gorszy dzień, przeziębienie, kac czy cokolwiek innego, by wszystko legło w gruzach.

— Słyszałem jednak, że niezbyt paliłeś się do wyjazdu na "przesłuchania w ciemno".
— Szczerze? Nie chciało mi się jechać. Całe przygotowania do programu zaczęły się w maju. Nakręciłem się na wielką przygodę, a wyszło na to, że na właściwy start nowej edycji trzeba czekać prawie 2 miesiące. Początkowo z rytmu wybijał mnie też utwór, który miałem wykonać. Bałem się tego, że przekombinuję. Lubię śpiewać mocniej, rockowo...

— Wcześniej kojarzyłem cię z delikatniejszego repertuaru. Skąd ta chrypa? Fajki, alkohol, magiczne lekcje śpiewu?
— Żadne lekcje nie dadzą chrypy, nie da się jej nauczyć. Albo się ją ma, albo nie. Pomóc może jednak, faktycznie, np. ciemna, palona whisky.

— Obrabowałeś więc monopolowy.
— (śmiech) Aż tak to nie, ale szczerze przyznaję, że był etap, gdy w moim życiu pojawiło się odrobinę za dużo alkoholu. Śpiewanie "gardłowe" zaczęło się na karaoke, w którym nie tylko brałem udział, ale i takowe prowadziłem. Takie imprezy, podobnie jak wesela, rzadko kiedy odbywają się "na sucho". Nie miałem pojęcia jak technicznie zabrać się do chrypy, więc zwyczajnie zdzierałem gardło. Czasem do momentu, w którym zaczynała lecieć krew. Z czasem organizm się przyzwyczaił, a i ja nauczyłem się więcej o śpiewaniu.

— Wykonałeś utwór "Way down we go". Muzyka muzyką, ale tekst musiał być wyzwaniem.
— Nawet nie spodziewałem się, że aż tak dużym. Utwór jest osobistą, emocjonalną rozmową z tatą. Początkowo nie miałem pojęcia jak do tego podejść, nie mam przecież żadnego odwzorowania w rzeczywistości. Jak zaśpiewać już na początku "ojcze, powiedz mi", skoro nigdy w życiu nie miałem okazji do nikogo powiedzieć "tato"? Musiałem powalczyć z interpretacją, bo wychodzę z założenia, że utworów nie można "odśpiewać", trzeba je "przeżyć". Potraktowałem więc tego "ojca" jako życie, chorobę, dom dziecka. To jest ten mój "ojciec", który nauczył mnie pokory.

— Jako pierwszy odwrócił się Afromental. Później Bednarek i Margaret. Już wcześniej wiedziałeś, że chcesz iść do Thomsona i Barona?
— Gdy jechałem do studia, z głośników leciał Afromental. Głównie dlatego, że cała płyta Mental House jest wokalnie oparta właśnie na chrypie. Dobrze mi się przy niej rozśpiewuje. Bardzo żywiołowa, nastraja do działania. Gdy jednak stanąłem na scenie, zapomniałem o całym świecie. O większość musiałem po występie wypytywać mamę, bo sam z tych emocji niewiele pamiętałem. Może poza tym, że skakałem z radości jak poparzony.

— Twoi nowi trenerzy. Jacy są prywatnie?
— Bardzo ucieszyło mnie to, że - choć mają ku temu podstawy - nie zachowują się w ogóle jak gwiazdy. Są normalnymi, życzliwymi ludźmi. Utwierdzili mnie w tym kilkoma sytuacjami na backstage'u, ale o tego typu "wewnętrznych" rzeczach się nie mówi.

— O dalsze losy w VoP chwilowo nie pytam. Wiem, że podpisałeś "cyrograf" i nie możesz nic zdradzić pod groźbą kary. Powiedz mi: czujesz, że nadszedł wreszcie twój czas?
— Trudno jednoznacznie odpowiedzieć. Uczestników po pierwszym etapie jest ponad 40. Każdy może powiedzieć, że to "jego czas". Powiedzmy zatem, że mam świadomość ogromu szansy na to, by otworzyły się drzwi mojej kariery. Moje występy zobaczą nie tylko widzowie, ale i promotorzy czy firmy fonograficzne. Nie nastawiam się, że dostanę zaraz telefon typu: "Mam propozycję, chcę zainwestować w ciebie 200 tys. zł". Wiem jednak, że takowy telefon ma już jakąkolwiek szansę się pojawić. Zabrzmi to pewnie dziwnie, ale odkąd pokazaliśmy się Polsce przed kamerami, jesteśmy - jako artyści - produktem na sprzedaż.

— Przygotowywałeś się do tych warunków od dawna. Pamiętasz pierwszy raz, gdy chwyciłeś na scenie za mikrofon?
— Tak, to było w przedszkolu. Mama posłała mnie do takiego, w którym kładziono mocny akcent na rozwój artystyczny. Mieliśmy zajęcia wokalne, taneczne...

— Nie odpuszczę tak łatwo (śmiech). Jaka była pierwsza śpiewana piosenka?
— Nie pamiętam tytułu, ale leciało jakoś tak (śpiewając - przyp. K. K.): "Na raz, na dwa, daj nurka w wodę tak jak ja...".

— Lepsze niż Smerfne Hity. Co było później?
— Z perspektywy czasu jestem pod wrażeniem tego, na jak wiele sposobów rozwijano tam naszą wyobraźnię. Gdyby nie to przedszkole, to pewnie byłbym teraz urzędasem albo jakimś zatopionym w papierologii kujonem z pryszczem na nosie (śmiech). Czy ten rozwój powiódł się w moim przypadku? Trudno oceniać samego siebie, ale myślę, że jakiegoś małego diabełka scenicznego we mnie tam wyhodowano. A przynajmniej zbudowano fundament, który mógł zaprocentować w kolejnych latach. Coś jak z motylem. Tą metaforyczną, brzydką, małą larwą byłem bardzo długo.

— VoP nie jest jedynym programem, w który celowałeś.
— Tak, poza Idolem, w którym odpadłem na "etapie teatralnym", myślałem o zgłoszeniu się do "All Together Now". Zrezygnowałem jednak, ponieważ tamtą umową zablokowałbym sobie udział w VoP. W tego typu programach z reguły podpisuje się zobowiązanie, że przez parę lat nie wystąpi się u "konkurencji". A byłem pewien, że chcę wrócić do VoP.

— Wrócić. Czyli były wcześniejsze próby?
— Tak. Parę lat temu wysłałem zgłoszenie, byłem też na castingu. Dostałem jednak informację, że "nie tym razem". Teraz wiem, że było to ogromne szczęście. Wówczas byłem kompletnie niegotowy emocjonalnie na rzucenie się w tak głęboką wodę.

— Odnotowałeś sukces, a kolejne zapewne już w drodze. Jak duże jest ryzyko, że od tej dobrej passy uderzy ci woda sodowa do głowy?
— Palma odbiła mi już wcześniej. W przeszłości miałem etap, w którym muzyka przynosiła mi naprawdę fajne pieniądze. Wszystko jednak bardzo szybko straciłem. Właśnie przez "sodówkę". Odizolowałem się wówczas od ludzi, którzy dawali mi mnóstwo wsparcia. Teraz wiem, że drugi raz tego błędu nie popełnię. A mając ich przy sobie jestem pewien, że - gdyby zaczynało mi znów odbijać - to znajdzie się ktoś na tyle odważny, by po przyjacielsku ustawić mnie do pionu.

— Nie boisz się, że telewizja może zdemolować ci życie osobiste? Sporo lasek może widzieć w tobie gościa z ekranu, a nie to co masz wewnątrz.
— Możliwe, że pewne rzeczy się skomplikują. To ryzyko, które podejmuje każdy, kto przychodzi na casting. Nie jest to jednak nic, z czym nie dałbym sobie rady.

— Jaki jest twój muzyczny Mount Everest? Szczyt, po którego zdobyciu mógłbyś usiąść i powiedzieć: "Jestem spełniony, osiągnąłem to co chciałem"?
— Spełniony będę pewnie dopiero... leżąc w trumnie. Człowiek na swój sukces pracuje całe życie. Gdybym jakimś cudem miał w wieku 30 lat dorobek Krzysztofa Krawczyka, a do tego dziesiątki milionów na koncie, wcale nie oznaczałoby to, że byłbym spełniony. Mógłbym być np. dopiero w połowie drogi na szczyt, choć niektórzy widzieliby mnie na samej górze. Ważne, bym w głębi serducha czuł, że udaje mi się przeżywać życie będąc przy tym nie tylko dobrym muzykiem, ale i dobrym człowiekiem.

Rozmawiał Kamil Kierzkowski