Cieszmy się z tego, co mamy [ROZMOWA]

2019-07-27 16:00:00(ost. akt: 2019-07-26 16:59:46)
Emilia Niedziałkowska: Na zmianę siebie, swoich wartości potrzebujemy więcej czasu

Emilia Niedziałkowska: Na zmianę siebie, swoich wartości potrzebujemy więcej czasu

Autor zdjęcia: Emilia Niedziałkowska

Ma 34 lata, dwie córeczki i pasję fotograficzną. Jak udaje jej się godzić bycie mamą, ale też zyskującą coraz większe uznanie autorką „rodzinnych” zdjęć? O pasji, rodzinie i... cierpieniu opowiada Emilia Niedziałkowska.
— Nie za ciasno pani w Kętrzynie?
— Za ciasno! Oczywiście! To dobre miejsce na zresetowanie się.

— Pani też się marzy takie wiejskie życie?
— Tak! Nawet wczoraj oglądałam wielką stodołę, ale okazała się za wielka.

— W Kętrzynie jest wielu dobrych fotografów…
— Cieszę się! W Kętrzynie często są robione wystawy i spotkania z fotografikami. Bardzo podoba mi się idea, by środowiska znały się nawzajem, szanowały i wspierały. Musimy budować takie pokolenie. Na każdej płaszczyźnie. Piękna idea.

— Ile ma pani lat?
— 34 będę miała w listopadzie.

— Kobiecie jest łatwiej czy trudniej? Tak w ogóle?
— Chciałabym powiedzieć, że trudniej, ale to może być niesprawiedliwe. To zależy, jak ktoś sobie ułoży życie.

— A jak jest u pani?
— Zmiennie! To jest trudny temat. Jestem mamą dwóch dziewczynek. Jestem po rozwodzie. Rok przerwy z moim byłym mężem dał nam swobodę, by spróbować jeszcze raz. Zmieniło się dużo w nas, więc próbujemy od nowa stworzyć rodzinę. Oboje jesteśmy po przejściach.

— Nie wstydzi się pani o tym mówić.
— Każdy z nas ma jakieś przeboje w rodzinie.

— Jak poradziła sobie pani z wychowywaniem dzieci?
— Zosia ma 8 lat, Marysia 6. Zosia w wieku 4 lat zachorowała na białaczkę. To był najgorszy moment w naszym życiu. Najwięcej też nas nauczył. Zupełnie inaczej patrzę na świat. Kiedy mi się nic nie chce i jestem w dołku, to wracam do momentu, kiedy usłyszałam diagnozę i myślę sobie: „Uff! Najgorsze mam za sobą. Cieszmy się z tego, co mamy”.
Choroba trwała niemal 3 lata i zakończyła się półtora roku temu. To długi okres. Wystarczająco, by co chwila sobie resetować głowę i zmieniać swoje wartości. Jeśli w życiu zdarzy nam się jedna straszna rzecz, ale wiemy, że po miesiącu minie, to ona w nas nic nie zmienia. Na zmianę siebie, swoich wartości potrzebujemy więcej czasu. Dzięki temu doceniam piękno przyrody.
Trzy miesiące spędziliśmy w szpitalu na zmianę z tatą Zosi. I jak wreszcie wyjechałam i zobaczyłam kwitnące pola rzepakowe, to mi się płakać chciało. Drzewa tak pięknie kwitły… Kiedy siedzisz w szpitalu non stop... Od chemii do chemii, od wyników do wyników, od złego samopoczucia do dobrego i ciągle żyjesz tylko tym. I kiedy stamtąd wyjdziesz i jedziesz autem w ciszy, zaczynasz dostrzegać wszystko wokół siebie i zaczynasz naprawdę kochać życie! Cieszyć się nawet, jak jest źle. Po prostu dlatego, że to życie jest!

— Pamięta pani jakieś szczególne momenty?
— Na salach onkologicznych są szyby. Dzieci mogą do siebie machać, rozmawiać ze sobą. Widzą siebie nawzajem. Chłopczyk leżący obok w ciągu jednego tygodnia źle się poczuł i zmarł. My też mieliśmy bardzo złe momenty. Ktoś, kto nie przechodził chemioterapii, nie pojmie tego. Czyjegoś cierpienia nie da się opowiedzieć, dopóki się tego nie przeżyje.
Wracałam do domu. Wiedziałam, że to dziecko już nie żyje. I te pola rzepakowe były przede mną… Myślę sobie: „Jeju, czas to w końcu doceniać, czas cieszyć się dzisiaj”. To był taki krótki moment! Wszystko było dobrze, a za tydzień już go nie było... Bardzo często wracam do tej myśli stamtąd i prostuję się sama.

— Jest jakiś przepis, żeby poradzić sobie z cierpieniem dziecka?
— Czas. Mnie pomogła też modlitwa. Śmieję się, że ateiści mają problem. Jeśli ktoś wierzy, warto to cierpienie oddać i poprosić o pomoc. Bardzo pomogła mi też mama. Jej proste słowa: „Jak dzisiaj się masz? Pamiętaj, pomódl się”.
Budziłam się w nocy i prosiłam o wsparcie i pomoc. W dzień się nie płacze. W dzień jest się przy dziecku. To jest też bardzo szybki reset na znajomych. Wielu z nich nie potrafi się odnaleźć, ale samo pytanie, „Czy mogę ci jakoś pomóc?”, wiele znaczy. Masz świadomość, że ktoś jest, że jest wsparcie.

— W tym wszystkim w jakiś sposób była także fotografia. Jakie miała znaczenie?
— Fotografia w moim życiu była od 14 roku życia. Tata mojej przyjaciółki w domu robił dużo zdjęć, potem była sesja w zamku, gdzie był Foto MX (kętrzyńskie stowarzyszenie fotograficzne założone przez uznanego, kętrzyńskiego fotografa Lucjana Mikulskiego, działające do dziś — red.). Poszłyśmy tam. Sami faceci. Pożyczali nam sprzęt, dzielili się wiedzą. Nie miałam swojego aparatu.
Zbliżała się moja osiemnastka. Nie chciałam żadnej imprezy. Zamiast tego był obiad dla najbliższych i moja prośba, by rodzina dołożyła się do mojego aparatu. Wtedy za tysiąc złotych kupiłam sobie aparat. Pomógł mi Artur Frankowski. Pojechaliśmy do Warszawy na targi całą ekipą. Miałam go cztery lata. Potem zmieniłam na cyfrówkę. Potem poszłam na studia. W czasie nauki wyjechałam do Stanów Zjednoczonych i zarobione pieniądze przeznaczyłam na naukę i aparat.

— Jakaś zabawna sytuacja?
— Po 10 latach odwiedziłam koleżankę ze studiów. Wchodzę i patrzę, jakie ładne zdjęcie. A ona mówi: „Przecież ty mi je robiłaś!”. Sama się złapałam na tym, że ten kadr jest taki nietypowy. Dzisiaj ludzie robią błąd, że zdjęcie robią z daleka, chociaż mają możliwość zrobienia dwóch kroków do przodu.

— Trzeba w sobie mieć coś wyjątkowego, by robić zdjęcia?
— Jeśli ktoś lubi to robić, to może to wypracować. To ciężka praca i dużo nauki. Trzeba umieć patrzeć. Można się nauczyć robić poprawne zdjęcia, artystyczne… trzeba mieć to coś.

— A taki Andrzej Frankowski, w którą stronę idzie?
— On miał dwie drogi. Pracował z kobietami. On ma coś, czego nie można się nauczyć. Ma zmysł. Staje i widzi. Chodzi o światło, cień, szczegół. Obaj z bratem Arturem są wrażliwi na sztukę. Obaj są jednak zupełnie inni.

— A Przemek Koch?
— To mój ideał fotograficzny. Jego zdjęcia są perfekcyjne. Przemyślane, doskonale obrobione, często są składane z różnych zdjęć, czego nie widać. Robi rzeczy na najwyższym światowym poziomie. Cenię też Polkę Ewę Ćwikłę, teraz mieszka w Belgii. Prowokuje swoimi zdjęciami, zmusza do refleksji. Podziwiam również mieszkającą w Anglii Paulinę Duczman, która zrobiła światową karierę w fotografii.

— Różni ludzie zamawiają u pani sesje. Jakaś trudna sytuacja?
— Osoby przyszły na sesje skłócone ze sobą. Zdjęcia mają oddawać dobre wspomnienia. Potem nie będą chcieli oglądać takich zdjęć. Wiedziałam, że muszę zmienić tę sytuację, by mieli poczucie, że się dobrze bawili.

— Czyli nie tylko fotografka, ale też psycholożka.
— Przede wszystkim psycholożka. Wcześniej uczyłam się na temat techniki fotografii, teraz inwestuję w swój rozwój osobisty. Jak pracować z ludźmi, dziećmi, co do nich mówić. Nigdy nie myślałam, że tata jest taki ważny na sesji. Zawsze myślałam, że dziecko jest w centrum. Ono jest pępkiem świata, ale najważniejszy jest komfort rodziców. Dla dziecka wystarczy, że rodzice są obok. Rodzice potrzebują się zrelaksować. Mężczyźni nie lubią sesji, bo myślą, że to jest pozowanie. A to jest spacer, czas na pobycie razem.

— W lipcu w Powiatowym Domu Kultury w Kętrzynie odbędą się prowadzone przez panią warsztaty fotograficzne
— Chcę przekazywać wiedzę i zamiast warsztatów indywidualnych, które często prowadzę, chcę dotrzeć do szerszego grona osób. Chcę się dzielić tym, co wiem. Rozłożymy fotografię na czynniki pierwsze, pójdziemy w plener. W sierpniu i w październiku zapraszam na kolejne edycje.

Marlena Szypulska

Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. czytelnik #2769027 | 87.120.*.* 28 lip 2019 22:25

    Gratuluję foty dołączonej do tekstu, wymiata swą wymową.

    Ocena komentarza: warty uwagi (3) odpowiedz na ten komentarz