500 km zmęczenia i walki z naturą. Euforia mieszała się z bólem [WYWIAD]

2020-10-14 16:27:50(ost. akt: 2020-10-14 16:39:02)

Autor zdjęcia: Jacek Deneka/Ultra Lovers

ROZMOWA|| — Momentami to był jakiś koszmar. Potoki wezbrały po kolana. Zamiast szlaku było jedno, wielkie błoto. Przez znaczną część więcej się ślizgałem po błocie, niż biegłem — mówi Rafał Kot ze Szczytna. Popularny "Góral z Mazur", jeden z najlepszych ultramaratończyków górskich w Polsce, pokonał kolejną swoją granicę. Od 2 października to do niego należy rekord Głównego Szlaku Beskidzkiego. Liczącą przeszło 500 km, górską trasę przebiegł w 107 godzin i 19 minut.
— Wróciliście o 4 rano. Gdy rozmawiamy jest 8. Udało Ci się chwilę przespać, czy nogi "biegły" w łóżku "z przyzwyczajenia"?
— Zmęczenie jest wciąż odczuwalne. I to poważnie. Nogi mam mocno spuchnięte. Dają o sobie znać, trudno zasnąć. Wiedziałem jednak, że tak może być. Organizm po prostu musi swoje "odchorować" po tych ponad 500 górskich kilometrach.

— Jesteś w stanie zliczyć ile otrzymałeś w tym czasie wiadomości z gratulacjami?
— Szczerze? Nie jestem w stanie tego ogarnąć. Część komentarzy docierała do mnie na bieżąco, bo moja ekipa od suportu czytała mi je podczas "postojów", by mnie dodatkowo zmotywować. Ile jest tego łącznie? Nie mam pojęcia. Ale z całego serducha dziękuję za każde dobre słowo.

— Gdy Ty byłeś na trasie, Twoje profile w mediach społecznościowych, oblegane przez kibiców, były aktywne cały czas. Kto się tego podjął?
— Człowiekiem, w którego ręce to oddałem, był Jacek Deneka z UltraLovers. Jego głównym zadaniem była jednak oprawa fotograficzna. Miał całkowicie wolną rękę w tej kwestii, by móc ukazać wszelkie emocje, wydarzenia, widoki...

— O tych ostatnich można było tylko pomarzyć.
— Niestety to prawda. Nie było sensu wdrapywać się na żadną górę, by robić piękne zdjęcia z pejzażem w tle. Pogoda była taka, że wszystko było jednym wielkim kłębem mgły. Wymieszanej z niemiłosiernym deszczem i momentami naprawdę mocnym wiatrem. W miejsce zdjęć było więcej filmów, transmisji na żywo, innych kwestii. Jacek okazał się naprawdę solidnym szefem suportu.

— Niemało pracy kosztowała go ta impreza.
— Nie tylko pracy. Jadąc prosto z mety, która była w Wołosatem, ruszył na festiwal biegowy do Krynicy. Warunki były kiepskie nie tylko na mojej trasie, ale i na drogach. Miał poważny wypadek. Mu na szczęście nic się nie stało, ale jego (i to nowego!) samochodu nie da się już odratować. Co gorsza, nie mając auta nie może praktycznie wykonywać swej pracy. Dlatego też zachęcam wszystkich do wsparcia, choćby symbolicznego, powstałej w tym celu zrzutki internetowej (link: TUTAJ).

— Wróćmy do Ciebie. Jak czułeś się po tych 500 km?

— W skrócie: jedno wielkie zmęczenie. Euforia mieszała się z bólem. Burza emocji.
Obrazek w tresci

fot. Jacek Deneka/Ultra Lovers

— Na starcie zakładaliście złamanie bariery 100 godzin. Kiedy dotarło do Ciebie, że się nie uda?
— Tuż za połową dystansu jeszcze wszystko wydawało się realne. Miałem wciąż trochę zapasu, bo wcześniej — roboczo — trasę rozpisaliśmy na limit nieco powyżej 90 godzin. Pogoda nie rozpieszczała, ale liczyliśmy na to, że kiedyś musi się wreszcie zmienić. Gdyby tak się stało, to ewentualne opóźnienia były do odrobienia na dalszej części szlaku.

— Warunki się nie poprawiły, wręcz przeciwnie.
— Momentami to był jakiś koszmar. Potoki wezbrały po kolana. Zamiast szlaku było jedno, wielkie błoto. Przez znaczną część więcej się ślizgałem po błocie, niż biegłem. Do tego doszły problemy z nawigacją, które dawały o sobie znać zwłaszcza w nocy. Latarka czołowa, zamiast np. w lesie oświetlać drogę, odbijała światło od mgły. Wiele razy przez to pobłądziłem szukając szlaku. Co chwilę przytrafiało się coś, co kosztowało cenny czas. Wkrótce dotarło do mnie, że limit 100h jest nierealny. Skoro jednak przebiegłem już połowę drogi, to trzeba było lecieć dalej i walczyć o rekord trasy.

— Na niektórych odcinkach towarzyszyli Ci "przewodnicy". Przydali się?

— I to niesamowicie. Zwłaszcza przy nocnym pokonywaniu Babiej Góry. Łatwo na niej zabłądzić. Niebezpieczne miejsce. Potrafi wyprowadzić nocą w takie skały, że nie znalazłbym pewnie drogi powrotnej. To "wredna" góra. Warunki często zmieniają się tam diametralnie w ciągu ledwie kilku minut.

— Pierwotnie miałeś biec w czerwcu. Zrezygnowałeś ze względu na warunki pogodowe. Dopadły Cię i tak.
— Czerwiec odpuściłem może nie tyle ze względu na pogodę, a stan trasy. Większość miesiąca lało, choć podczas "planowanej" daty było już znacznie lepiej. Znając specyfikę GSB, wiedziałem jednak, że szanse na złamanie 100h — przy tak "mokrej" trasie — są bliskie zeru. A to było moim celem. Skupiłem się więc na wrześniu. By zmaksymalizować powodzenie projektu "GSB < 100", zdecydowałem się na bieg z suportem. Pogoda okazała się jeszcze gorsza, ale zbyt wielu ludzi się w to zaangażowało, by się wycofać. Wszyscy dostosowali swoje plany urlopowe itd., nie było szansy, by to przełożyć. A szkoda, bo ledwie tydzień wcześniej pogoda była zdecydowanie lepsza.

— Kiedy zaczęły się kryzysy?
— Było ich trochę, ale jeśli chce się być ultramaratończykiem, to trzeba umieć z nimi żyć. Pierwszy poważny odczułem jakoś ok. 210-220 km. Wróciłem na trasę po ok. 2-godzinnej drzemce. Ruszyłem pełen optymizmu, miałem przyśpieszyć. Gonić wynik. Mój zapał od razu ostudziła jednak ulewa. Najbardziej dała mi w kość podczas kamienistego, stromego zbiegu z Radziejowej. Było niesamowicie ślisko. Mała pomyłka mogła spowodować nie tylko poważną kontuzję, ale i przykry finał całego wydarzenia.

— Przez znaczną część trasy towarzyszył Ci ból stawu skokowego. Kiedy się zaczął?
— Nie wiem kiedy konkretnie. Przypuszczam, że po 250 km. Zaczęło się od małego dyskomfortu. Potem opuchlizna i ból przybierały na sile. Na punktach kontrolnych suport - w konsultacji z fizjoterapeutami - starał się jakoś doraźnie "reanimować" moją nogę. Trochę pomagało. Gdyby nie to, pewnie nie dotarłbym do mety.

— Nie boisz się wyroku lekarza?
— Nie wybieram się. Pójdę do fizjoterapeuty. Od ultramaratończyków można usłyszeć wiele historii, w których lekarze — w takich przypadkach — nawet nie badają, a mówią od razu: "Musisz przestać tyle biegać, to nie będzie bolało". Z Kamilem Iwańczykiem, świetnym specjalistą w tej dziedzinie, będziemy pracowali więc nad tym, by rozwiązać problem. Nigdy nie zgodzę się na to, by dać się w ciemno ograniczać. Wedle mojej oceny, a trochę już widziałem, jest to kwestia głębokiego stanu zapalnego.

Obrazek w tresci

fot. Jacek Deneka/Ultra Lovers

— W tych ekstremalnych warunkach pokonałbyś GSB bez suportu?
— Nie. Pomijam już samą kwestię kontuzji. Wystarczyło 20 km, bym był kompletnie przemoczony. W takich warunkach termika organizmu szaleje. Ciało wariuje w tym notorycznym brudzie i zimnie. Dzięki ekipie miałem dostęp m.in. do 5 par butów, mnóstwa skarpetek, koszulek, 3 bluz i kurtek przeciwdeszczowych. Gdybym biegł bez tego, musiałbym wciąż się zatrzymywać, by wszystko suszyć. Bo biegnąc bez suportu miałbym tylko to, co w plecaku (który i tak byłby przemoczony).

— Po raz pierwszy biegłeś przy tak uważnej asyście kamer. Transmisje na żywo, śledzenie Twojej "kropki" na trasie w Internecie... Bardziej Ci to pomagało czy przeszkadzało?
— Z "medialnością" biegu miałem już do czynienia, m.in. podczas Biegu 7 Szczytów. Przy GSB nie byłem jednak jej aż tak świadom. Wiedziałem, że dzieje się wiele, ale nie zdawałem sobie sprawy z powagi tej skali.

— Na trasie, poza pogodą, walczyłeś głównie ze sobą. Medali nikt nie przyznawał. Sprawiłeś sobie jakąś nagrodę za dotarcie do mety i nowy rekord trasy?
— Miałem jechać na słynne naleśniki, które serwują w okolicy mety. Gdy dobiegłem, było już ciemno, po 19. Nie myślałem o tym, by celebrować. Nie miałem na to siły.

— Ponad pół tys. km po górach i ani malutkiego naleśniczka?
— Dostałem za to pizzę i piwo, więc byłem zadowolony (śmiech). W takich chwilach nie myśli się o nagrodach. Nagrodą było dla mnie to, że mogłem położyć się w czystym łóżku, z czystym prześcieradłem. I nikt nie przychodził co chwilę, by mnie budzić, bo "trzeba lecieć dalej".

— Nie wszystkim spodobał się Twój wyczyn. Co tak dotknęło hejterów?
— Nie wiem czy w tym przypadku "hejter" to dobre słowo. Nie śledzę tego, jednak faktycznie dotarły do mnie te negatywne głosy. Niektórzy starają się zdeprecjonować to, że zrobiłem wynik lepszy o 6 minut od dotychczasowego rekordu trasy. Wcześniejszy należał on do Romana Ficka, który biegł bez suportu. I właśnie tutaj niektórych "boli" to najbardziej.

— Kim są owi "niektórzy"? Chyba nie sam Roman?
— Nie, Romana o nic takiego nigdy bym nie posądził. To bardzo fajny, serdeczny facet. Jeśli już, to może jakaś grupa jego bardziej zagorzałych fanów. Po tym, gdy "wyrwałem" te kilka minut rzutem na taśmę, zaczęła się licytacja czyj wyczyn jest lepszy. Jak u Kazika: "Mój wyczyn jest lepszy niż twój". Zaczęły pojawiać się teksty, że biegłem fajnie, ale moje zachowanie po biegu było już beznadziejne...

— Co takiego strasznego zrobiłeś?
— Któryś z kibiców napisał coś o nowym "królu GSB". Inni to podchwycili. Chcę zaznaczyć jeszcze raz, wyraźnie, że nigdy nie użyłem takiego określenia wobec siebie. Nie mam kompleksu niższości. Nie muszę dowartościowywać się żadnymi tytułami. Nie czuję się żadnym królem. Wiem jednak, że dopisałem na swe konto fajny wyczyn. Poprawiłem rekord trasy i nikt mi tego nie odbierze. Tym bardziej, że te negatywne głosy to niewielki margines. Kibiców, którzy — po prostu — potrafią się ze mną cieszyć z dobrego wyniku, jest nieporównywalnie więcej.

— Wrócisz na GSB?
— Myślałem o tym już w czasie, gdy biegłem. Gdy pogoda dawała coraz bardziej w kość, planowałem powrót i kolejny atak na limit 100h. I bardzo prawdopodobne jest to, że pojawię się tam już w przyszłym roku. To ostatnie wyzwanie dużo mnie nauczyło.

— Przed wywiadem stwierdziłeś: "Nigdy nie będę taki sam. GSB mnie zmienił".
— To było trochę jak przy wielkiej podróży hobbitów we Władcy Pierścieni. Wyruszyli z myślą o wielkiej przygodzie, a po drodze zostali tak doświadczeni, że kompletnie ich to odmieniło. Na GSB odkryłem w sobie wiele rzeczy, emocji, sił... o które wcześniej się nie podejrzewałem. Pojawiły się sytuacje, o których tylko czytałem. Nie wierzyłem, że mogą zaistnieć.

— Na przykład?
— Choćby końcowe kilometry. Wybiegłem ze szlaku, do mety pozostało 8 km szutrowej drogi, a ledwie 45 minut do dotychczasowego rekordu. Niesamowicie zmęczony, ale zacząłem od razu liczyć: "Jakim tempem biec, by o cokolwiek powalczyć?". I okazało się, że po 500 km w górach potrafiłem biec momentami tempem poniżej 4 minut na kilometr. I to z opuchniętymi nogami, ciężkim plecakiem, dwiema kurtkami, długimi spodniami oraz w butach o bieżniku trailowym, nieprzystosowanym do biegów "płaskich".

— Jakie plany na kolejne dni, tygodnie?
— Towarzysko na pewno wezmę udział jeszcze w jakichś imprezach. Jednak "bez ciśnienia", choć pomysłów na starty jest jeszcze kilka w tym roku. Zobaczymy jak będzie postępowała regeneracja.

— Ile dajesz sobie przerwy od treningów?
— Przerwy? Tak po prawdzie, to... pewnie będę trenował już dzisiaj. Lekka jazda na rowerze, siłownia, spacery. Z bieganiem jeszcze się wstrzymam. Muszę doprowadzić do porządku zwłaszcza kolana i stawy skokowe. Na pewno jednak nie będę siedział bezczynnie na tyłku, bo... nie umiem.

Obrazek w tresci

fot. Jacek Deneka/Ultra Lovers

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5