Lisowska: Dzięki cierpieniu człowiek staje się silniejszy
2023-02-20 14:00:00(ost. akt: 2023-02-20 11:25:09)
Chcę jeszcze biegać przez minimum siedem lat, tym bardziej że - jak mówi trener - staję się robotem do biegania - wyjaśnia Aleksandra Lisowska, znakomita lekkoatletka i zwyciężczyni 62. Plebiscytu na 10 Najpopularniejszych Sportowców Województwa.
- Dlaczego nie bawiłaś się na sobotnim balu, na którym ogłosiliśmy, że nasi czytelnicy uznali ciebie za najpopularniejszego sportowca województwa w 2022 roku?
- Powód jest prostu - jestem w Portugalii na zgrupowaniu, gdzie przygotowuję się do sezonu. Pierwotnie sezon miałam rozpocząć 19 lutego od maratonu w Sewilli, niestety, plany musiały zostać zmodyfikowane, bowiem doznałam kontuzji. Sewilla zatem odpadła, więc teraz trenuję z myślą o starcie 16 kwietnia w Rotterdamie. Mam nadzieję, że do tego maratonu mimo wszystko zdążę się przygotować. Z tego powodu już 25 lutego na cztery tygodnie wylatuję do Kenii.
- Portugalia i Kenia to ostatnio często wybierane przez ciebie kierunki.
- Rzeczywiście, poprzednio byłam w Kenii w grudniu, bo moje plany były podporządkowane biegowi w Sewilli. Wydawało się, że wszystko jest zaplanowane i rozpisane, tymczasem życie napisało inny scenariusz. Widać nie może być fajnie i z górki, bo zawsze musi pojawić się jakiś problem. Całe szczęście mój trener szybko zainterweniował, więc była szybka akcja. Czyli koniec użalania się nad sobą, tylko działamy dalej. Tym bardziej że obecnie mogę już normalnie, czyli bez bólu, funkcjonować. Fajnie, bo nie ukrywam, że jestem bardzo zmotywowana, by w kwietniu pobiec w Rotterdamie.
- Co dokładnie ci się stało?
- Po powrocie z Kenii poślizgnęłam się na lodzie. W efekcie „ciągnęły” mnie „dwójka” (mięsień dwugłowy uda - red.) i mięsień strzałkowy. Po przyjeździe do Portugalii chciałam szybko nadrobić zaległości, w efekcie „poszło” mi ścięgno podeszwowe. No i kolejne dwa tygodnie w plecy... Jak widać, już straciłam miesiąc, czyli ten rok - jak na razie - nie jest dla mnie zbyt łaskawy. Ale jeśli efekty będą takie, jak 15 sierpnia w Monachium, to warto pocierpieć (15 sierpnia Aleksandra Lisowska została mistrzynią Europy - red.).
- Chwilę wcześniej wspomniałaś, że w życiu nigdy nie jest tylko z górki, no i ty masz pod tym względem spore doświadczenie, bo byłaś na górce po zdobyciu dwóch mistrzostw Polski, potem był dołek, czyli słaby start na olimpiadzie w Tokio, po czym w ubiegłym roku w Monachium znowu poszybowałaś, i to nie na jakąś górkę, tylko na sam szczyt.
- Co do Tokio, to była nauczka, z której wyciągnęłam wnioski. „Odrobiłam lekcję”, dzięki czemu rok później byłam już znacznie silniejsza, a złoty medal mistrzostw Europy był tego dowodem. Przecież na igrzyskach też byłam świetnie przygotowana, a mimo to wypadłam słabo. Patrząc z perspektywy, to ja tego Tokio potrzebowałam, bo wiedziałam, co tam przeszłam, dzięki czemu wiedziałam też, czego już nigdy nie chcę przeżyć. Postanowiłam zrobić wszystko, by z mistrzostw Europy w Monachium już w takim stanie nie wrócić.
- Jeśli rytm góra-dołek by się utrzymał, to ten rok znowu będzie słabszy, a w 2024 roku, kiedy odbędzie się olimpiada w Paryżu, twoja forma znowu pójdzie w górę.
- Bardzo mi ten plan odpowiada (śmiech). W tym roku jestem gotowa trochę pocierpieć, ważne, by szczyt formy osiągnąć w Paryżu. A poza tym dzięki cierpieniu człowiek staje się silniejszy.
- Tylko że do Paryża droga długa. Co musisz zrobić, by w 2024 roku powalczyć o olimpijskie podium?
- Muszę osiągnąć olimpijskie minimum, czyli przebiec maraton w czasie 2:26:50. Pierwszą okazję ku temu miałam mieć 19 lutego w Sewilli, ale - jak już wiadomo - okazja przepadła.
- Kilka miesięcy temu mówiłaś, że olimpijska poprzeczka zawiśnie trochę niżej, bo minimum miało wynieść 2:28.00.
- Takie minimum ustalono na sierpniowe mistrzostwa świata w Budapeszcie, więc sądziliśmy, że podobny czas będzie przepustką na olimpiadę. Okazało się jednak inaczej, o czym dowiedzieliśmy się tak naprawdę dopiero w grudniu.
- Ile więc na ten rok zaplanowałaś startów?
- Tak naprawdę to miała być tylko Sewilla i mistrzostwa świata. Chciałam tam zrobić olimpijskie minimum, by w przyszłym roku skupić się na krótszych dystansach. Ale jest jak jest, więc moim pierwszym startem będzie maraton w Rotterdamie, a co później, zobaczymy, bo to zależy od tego, czy osiągnę tam minimum na Paryż.
- Na pewno w ciepłej Hiszpanii łatwiej byłoby o dobry czas niż w znacznie chłodniejszej Holandii.
- Bez wątpienia. Nie ukrywam, że ta zmiana trochę mnie rozłożyła, ale jakoś muszę sobie z tym radzić. Bo to tak jak na trasie maratonu, gdzie też często wydarzy się coś niespodziewanego, a ja nie mogę wtedy rozłożyć bezradnie rąk, tylko muszę zacząć działać. Tak jak to było w Monachium, gdzie musiałam podjąć decyzję o finiszu, zaryzykowałam i wygrałam.
- A gdybyś w Budapeszcie stanęła na podium mistrzostw świata, wtedy automatycznie miałabyś zapewniony start na olimpiadzie?
- Nie, bo w przypadku kwalifikacji do igrzysk liczy się tylko czas. Ale wypełnienie minimum to nie wszystko, bo na olimpiadę polecą tylko trzy biegaczki z każdego kraju, więc jeśli wypełnię minimum, ale będę miała dopiero czwarty czas w Polsce, wtedy do Paryża nie polecę.
- Załóżmy, że jest rok 2028. Co robi wówczas Aleksandra Lisowska?
- Przygotowuje się do kolejnych igrzysk olimpijskich (śmiech). Nie ukrywam, że chcę jeszcze biegać przez minimum siedem lat, tym bardziej że - jak mówi mój trener - staję się małym robotem do biegania. Bo ja pokochałam tę ciężką pracę, a gdy już mam na horyzoncie cel, wtedy jestem tak zaprogramowana, że w trudzie i znoju się do niego zbliżam.
- Takie przygotowania wymagają wiele czasu i ciężkiej pracy, a przy tym są bardzo kosztowne. Ktoś więc ci pomaga?
- Muszę zacząć od tego, że już od kilku lat jestem w wojsku, więc mam stałą wypłatę.
- Mówiąc o wojsku, masz na myśli Centralny Wojskowy Zespół Sportowy.
- Oczywiście.
- Macie tam naprawdę mocną ekipę, skoro ty, mistrzyni Europy, w plebiscycie podsumowującym dokonania żołnierzy-sportowców zajęłaś dopiero szóste miejsce.
- Bo są tam sami znakomici sportowcy. Wygrał Wojciech Nowicki, wicemistrz świata w rzucie młotem, a drugie i trzecie miejsce zajęły kajakarki Anna Popławska i Karolina Naja (mistrzynie Europy z Monachium - red.). Bycie w tak mocnej ekipie jedynie mnie motywuje.
- Wróćmy jednak to finansów.
- No to w tym roku mam podpisać kontrakt z Pumą, poza tym na półtora roku dostałam stypendium od Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Dzięki temu będę mogła częściej wyjeżdżać do Kenii na zgrupowania oraz inwestować w siebie i trenera (Jacek Wosiek - red.).
- Pamiętam, że przed tak udanymi dla ciebie mistrzostwami Europy na jedno zgrupowanie do Afryki poleciał twój trener, co wtedy było możliwe dzięki pomocy finansowej klubu AZS UWM, władz Olsztyna i Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Czy w Portugalii też jest z tobą trener?
- Jest. Większość kosztów jego czterotygodniowego pobytu pokrył PZLA, a resztę - za jakieś półtora tygodnia - ja dopłaciłam. Zawsze też mogę liczyć na pomoc klubu. Dla przykładu nie wiedziałam, jak będzie z tym moim ostatnim wyjazdem do Kenii, ale w klubie usłyszałam, bym się nie martwiła, bo będzie dobrze. No i jest. Za to wsparcie władzom klubu i Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego jestem bardzo wdzięczna. Przy okazji muszę też wspomnieć o sześciomiesięcznym stypendium, które w ubiegłym roku dostałam od marszałka województwa. Myślę, że w tym roku też je dostanę, bo przyznają je za okres od kwietnia do października. Tych pieniędzy nigdzie nie chomikuję, tylko cały czas je inwestuję w siebie, no i - jak widać - są rezultaty.
- Chyba się nie pomylę, jeśli powiem, że bardziej się spodziewałaś zwycięstwa w Monachium niż w naszym plebiscycie, bo mimo dwóch wcześniej zdobytych tytułów mistrzyni Polski w maratonie oraz olimpijskiego debiutu do tej pory raczej w mediach głośno o tobie nie było. Mistrzostwa Europy wszystko jednak zmieniły, w efekcie nasi czytelnicy uznali cię za najpopularniejszego sportowca województwa.
- Mój przykład pokazuje, na jaki poziom sportowy trzeba wejść, by stać się rozpoznawalnym zawodnikiem. Złote medale mistrzostw Polski to było za mało, wszystko zmienił dopiero triumf w mistrzostwach Europy. Cieszę się z tego sukcesu podwójnie, bo przecież stałam się pierwszą Polką, której się to udało.
- A plebiscytowy triumf to taka wisienka na torcie!
- Dokładnie (śmiech). Na koniec chciałam wszystkim czytelnikom „Gazety Olsztyńskiej” podziękować za oddane na mnie głosy. Obiecuję, że zrobię wszystko, by nie zawieść waszego zaufania. A jeśli wszystko pójdzie z planem, to może za rok znowu znajdę się wśród laureatów. Może nawet zatańczę na balu...
ARTUR DRYHYNYCZ
- Powód jest prostu - jestem w Portugalii na zgrupowaniu, gdzie przygotowuję się do sezonu. Pierwotnie sezon miałam rozpocząć 19 lutego od maratonu w Sewilli, niestety, plany musiały zostać zmodyfikowane, bowiem doznałam kontuzji. Sewilla zatem odpadła, więc teraz trenuję z myślą o starcie 16 kwietnia w Rotterdamie. Mam nadzieję, że do tego maratonu mimo wszystko zdążę się przygotować. Z tego powodu już 25 lutego na cztery tygodnie wylatuję do Kenii.
- Portugalia i Kenia to ostatnio często wybierane przez ciebie kierunki.
- Rzeczywiście, poprzednio byłam w Kenii w grudniu, bo moje plany były podporządkowane biegowi w Sewilli. Wydawało się, że wszystko jest zaplanowane i rozpisane, tymczasem życie napisało inny scenariusz. Widać nie może być fajnie i z górki, bo zawsze musi pojawić się jakiś problem. Całe szczęście mój trener szybko zainterweniował, więc była szybka akcja. Czyli koniec użalania się nad sobą, tylko działamy dalej. Tym bardziej że obecnie mogę już normalnie, czyli bez bólu, funkcjonować. Fajnie, bo nie ukrywam, że jestem bardzo zmotywowana, by w kwietniu pobiec w Rotterdamie.
- Co dokładnie ci się stało?
- Po powrocie z Kenii poślizgnęłam się na lodzie. W efekcie „ciągnęły” mnie „dwójka” (mięsień dwugłowy uda - red.) i mięsień strzałkowy. Po przyjeździe do Portugalii chciałam szybko nadrobić zaległości, w efekcie „poszło” mi ścięgno podeszwowe. No i kolejne dwa tygodnie w plecy... Jak widać, już straciłam miesiąc, czyli ten rok - jak na razie - nie jest dla mnie zbyt łaskawy. Ale jeśli efekty będą takie, jak 15 sierpnia w Monachium, to warto pocierpieć (15 sierpnia Aleksandra Lisowska została mistrzynią Europy - red.).
- Chwilę wcześniej wspomniałaś, że w życiu nigdy nie jest tylko z górki, no i ty masz pod tym względem spore doświadczenie, bo byłaś na górce po zdobyciu dwóch mistrzostw Polski, potem był dołek, czyli słaby start na olimpiadzie w Tokio, po czym w ubiegłym roku w Monachium znowu poszybowałaś, i to nie na jakąś górkę, tylko na sam szczyt.
- Co do Tokio, to była nauczka, z której wyciągnęłam wnioski. „Odrobiłam lekcję”, dzięki czemu rok później byłam już znacznie silniejsza, a złoty medal mistrzostw Europy był tego dowodem. Przecież na igrzyskach też byłam świetnie przygotowana, a mimo to wypadłam słabo. Patrząc z perspektywy, to ja tego Tokio potrzebowałam, bo wiedziałam, co tam przeszłam, dzięki czemu wiedziałam też, czego już nigdy nie chcę przeżyć. Postanowiłam zrobić wszystko, by z mistrzostw Europy w Monachium już w takim stanie nie wrócić.
- Jeśli rytm góra-dołek by się utrzymał, to ten rok znowu będzie słabszy, a w 2024 roku, kiedy odbędzie się olimpiada w Paryżu, twoja forma znowu pójdzie w górę.
- Bardzo mi ten plan odpowiada (śmiech). W tym roku jestem gotowa trochę pocierpieć, ważne, by szczyt formy osiągnąć w Paryżu. A poza tym dzięki cierpieniu człowiek staje się silniejszy.
- Tylko że do Paryża droga długa. Co musisz zrobić, by w 2024 roku powalczyć o olimpijskie podium?
- Muszę osiągnąć olimpijskie minimum, czyli przebiec maraton w czasie 2:26:50. Pierwszą okazję ku temu miałam mieć 19 lutego w Sewilli, ale - jak już wiadomo - okazja przepadła.
- Kilka miesięcy temu mówiłaś, że olimpijska poprzeczka zawiśnie trochę niżej, bo minimum miało wynieść 2:28.00.
- Takie minimum ustalono na sierpniowe mistrzostwa świata w Budapeszcie, więc sądziliśmy, że podobny czas będzie przepustką na olimpiadę. Okazało się jednak inaczej, o czym dowiedzieliśmy się tak naprawdę dopiero w grudniu.
- Ile więc na ten rok zaplanowałaś startów?
- Tak naprawdę to miała być tylko Sewilla i mistrzostwa świata. Chciałam tam zrobić olimpijskie minimum, by w przyszłym roku skupić się na krótszych dystansach. Ale jest jak jest, więc moim pierwszym startem będzie maraton w Rotterdamie, a co później, zobaczymy, bo to zależy od tego, czy osiągnę tam minimum na Paryż.
- Na pewno w ciepłej Hiszpanii łatwiej byłoby o dobry czas niż w znacznie chłodniejszej Holandii.
- Bez wątpienia. Nie ukrywam, że ta zmiana trochę mnie rozłożyła, ale jakoś muszę sobie z tym radzić. Bo to tak jak na trasie maratonu, gdzie też często wydarzy się coś niespodziewanego, a ja nie mogę wtedy rozłożyć bezradnie rąk, tylko muszę zacząć działać. Tak jak to było w Monachium, gdzie musiałam podjąć decyzję o finiszu, zaryzykowałam i wygrałam.
- A gdybyś w Budapeszcie stanęła na podium mistrzostw świata, wtedy automatycznie miałabyś zapewniony start na olimpiadzie?
- Nie, bo w przypadku kwalifikacji do igrzysk liczy się tylko czas. Ale wypełnienie minimum to nie wszystko, bo na olimpiadę polecą tylko trzy biegaczki z każdego kraju, więc jeśli wypełnię minimum, ale będę miała dopiero czwarty czas w Polsce, wtedy do Paryża nie polecę.
- Załóżmy, że jest rok 2028. Co robi wówczas Aleksandra Lisowska?
- Przygotowuje się do kolejnych igrzysk olimpijskich (śmiech). Nie ukrywam, że chcę jeszcze biegać przez minimum siedem lat, tym bardziej że - jak mówi mój trener - staję się małym robotem do biegania. Bo ja pokochałam tę ciężką pracę, a gdy już mam na horyzoncie cel, wtedy jestem tak zaprogramowana, że w trudzie i znoju się do niego zbliżam.
- Takie przygotowania wymagają wiele czasu i ciężkiej pracy, a przy tym są bardzo kosztowne. Ktoś więc ci pomaga?
- Muszę zacząć od tego, że już od kilku lat jestem w wojsku, więc mam stałą wypłatę.
- Mówiąc o wojsku, masz na myśli Centralny Wojskowy Zespół Sportowy.
- Oczywiście.
- Macie tam naprawdę mocną ekipę, skoro ty, mistrzyni Europy, w plebiscycie podsumowującym dokonania żołnierzy-sportowców zajęłaś dopiero szóste miejsce.
- Bo są tam sami znakomici sportowcy. Wygrał Wojciech Nowicki, wicemistrz świata w rzucie młotem, a drugie i trzecie miejsce zajęły kajakarki Anna Popławska i Karolina Naja (mistrzynie Europy z Monachium - red.). Bycie w tak mocnej ekipie jedynie mnie motywuje.
- Wróćmy jednak to finansów.
- No to w tym roku mam podpisać kontrakt z Pumą, poza tym na półtora roku dostałam stypendium od Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. Dzięki temu będę mogła częściej wyjeżdżać do Kenii na zgrupowania oraz inwestować w siebie i trenera (Jacek Wosiek - red.).
- Pamiętam, że przed tak udanymi dla ciebie mistrzostwami Europy na jedno zgrupowanie do Afryki poleciał twój trener, co wtedy było możliwe dzięki pomocy finansowej klubu AZS UWM, władz Olsztyna i Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego. Czy w Portugalii też jest z tobą trener?
- Jest. Większość kosztów jego czterotygodniowego pobytu pokrył PZLA, a resztę - za jakieś półtora tygodnia - ja dopłaciłam. Zawsze też mogę liczyć na pomoc klubu. Dla przykładu nie wiedziałam, jak będzie z tym moim ostatnim wyjazdem do Kenii, ale w klubie usłyszałam, bym się nie martwiła, bo będzie dobrze. No i jest. Za to wsparcie władzom klubu i Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego jestem bardzo wdzięczna. Przy okazji muszę też wspomnieć o sześciomiesięcznym stypendium, które w ubiegłym roku dostałam od marszałka województwa. Myślę, że w tym roku też je dostanę, bo przyznają je za okres od kwietnia do października. Tych pieniędzy nigdzie nie chomikuję, tylko cały czas je inwestuję w siebie, no i - jak widać - są rezultaty.
- Chyba się nie pomylę, jeśli powiem, że bardziej się spodziewałaś zwycięstwa w Monachium niż w naszym plebiscycie, bo mimo dwóch wcześniej zdobytych tytułów mistrzyni Polski w maratonie oraz olimpijskiego debiutu do tej pory raczej w mediach głośno o tobie nie było. Mistrzostwa Europy wszystko jednak zmieniły, w efekcie nasi czytelnicy uznali cię za najpopularniejszego sportowca województwa.
- Mój przykład pokazuje, na jaki poziom sportowy trzeba wejść, by stać się rozpoznawalnym zawodnikiem. Złote medale mistrzostw Polski to było za mało, wszystko zmienił dopiero triumf w mistrzostwach Europy. Cieszę się z tego sukcesu podwójnie, bo przecież stałam się pierwszą Polką, której się to udało.
- A plebiscytowy triumf to taka wisienka na torcie!
- Dokładnie (śmiech). Na koniec chciałam wszystkim czytelnikom „Gazety Olsztyńskiej” podziękować za oddane na mnie głosy. Obiecuję, że zrobię wszystko, by nie zawieść waszego zaufania. A jeśli wszystko pójdzie z planem, to może za rok znowu znajdę się wśród laureatów. Może nawet zatańczę na balu...
ARTUR DRYHYNYCZ
O Japonii i Monachium
- Igrzyska w Tokio były tak naprawdę pierwszą wielką imprezą w mojej karierze. By tam się dostać, najpierw musiałam sporo przejść, bo miałam w nogach dwa ciężkie maratony. Igrzyska były więc tak naprawdę moim trzecim startem, dlatego byłam zmęczona. Natomiast teraz skupiliśmy się praktycznie tylko na tym jednym starcie, dlatego wiedziałam, że w Niemczech gorzej jak w Japonii być nie może, tym bardziej że na igrzyskach olimpijskich byłam zupełnie inną zawodniczką. Nie wierzyłam wtedy w swoje możliwości, tymczasem teraz wiedziałem po co jadę na mistrzostwa Europy. Natomiast w Japonii, gdy stanęłam na starcie obok biegaczek, które do tej pory oglądałam jedynie w telewizji, tak się zestresowałam, że niemalże zapomniałam, po co ja tam przyjechałam. I chociaż też byłam wtedy świetnie przygotowana, to tego ostatecznie nie pokazałam. Nieudany start bardzo przeżyłam, dlatego na mistrzostwach Europy koniecznie chciałam się zrehabilitować, chciałam pokazać, że jestem mocna. No i po 30. kilometrze wiedziałam, że biegnę po medal, a po 35. kilometrze, że biegnę po złoto. Cieszę się, że w ten sposób utarłam nosa tym wszystkim niedowiarkom, a było ich wielu, którzy nie wierzyli w sukces polskich maratończyków.
Generalnie uważam, że te wszystkie przykre sytuacje, których w moim życiu było zdecydowanie więcej niż tych sympatycznych, wzmocniły mnie mentalnie. Z dzisiejszej perspektywy uważam nawet, że te złe chwile były po coś, żebym teraz była tym człowiekiem, którym jestem.
- Igrzyska w Tokio były tak naprawdę pierwszą wielką imprezą w mojej karierze. By tam się dostać, najpierw musiałam sporo przejść, bo miałam w nogach dwa ciężkie maratony. Igrzyska były więc tak naprawdę moim trzecim startem, dlatego byłam zmęczona. Natomiast teraz skupiliśmy się praktycznie tylko na tym jednym starcie, dlatego wiedziałam, że w Niemczech gorzej jak w Japonii być nie może, tym bardziej że na igrzyskach olimpijskich byłam zupełnie inną zawodniczką. Nie wierzyłam wtedy w swoje możliwości, tymczasem teraz wiedziałem po co jadę na mistrzostwa Europy. Natomiast w Japonii, gdy stanęłam na starcie obok biegaczek, które do tej pory oglądałam jedynie w telewizji, tak się zestresowałam, że niemalże zapomniałam, po co ja tam przyjechałam. I chociaż też byłam wtedy świetnie przygotowana, to tego ostatecznie nie pokazałam. Nieudany start bardzo przeżyłam, dlatego na mistrzostwach Europy koniecznie chciałam się zrehabilitować, chciałam pokazać, że jestem mocna. No i po 30. kilometrze wiedziałam, że biegnę po medal, a po 35. kilometrze, że biegnę po złoto. Cieszę się, że w ten sposób utarłam nosa tym wszystkim niedowiarkom, a było ich wielu, którzy nie wierzyli w sukces polskich maratończyków.
Generalnie uważam, że te wszystkie przykre sytuacje, których w moim życiu było zdecydowanie więcej niż tych sympatycznych, wzmocniły mnie mentalnie. Z dzisiejszej perspektywy uważam nawet, że te złe chwile były po coś, żebym teraz była tym człowiekiem, którym jestem.
O trenerze
- Jacek Wosiek to nie tylko trener, ale także mój mentor i przyjaciel, który długo bardziej we mnie wierzył niż ja sama. Wiem, że mogę mu wszystko powiedzieć, chociaż na co dzień on jest we Wrocławiu, a ja w Olsztynie. Trenuje mnie na odległość, a widzimy się tak naprawdę tylko na zgrupowaniach i zawodach (ale nie wszystkich, bo na przykład w olimpijskiej ekipie do Tokio dla Wośka miejsca zabrakło - red.). Mimo to przez sześć lat tak doskonale mnie poznał, że opracował treningi bardzo dobrze dopasowane do mojego poziomu i charakteru. Bardzo się cieszę, że przy tym wszystkim jest spokojny, opanowany i darzy mnie zaufaniem.
- Jacek Wosiek to nie tylko trener, ale także mój mentor i przyjaciel, który długo bardziej we mnie wierzył niż ja sama. Wiem, że mogę mu wszystko powiedzieć, chociaż na co dzień on jest we Wrocławiu, a ja w Olsztynie. Trenuje mnie na odległość, a widzimy się tak naprawdę tylko na zgrupowaniach i zawodach (ale nie wszystkich, bo na przykład w olimpijskiej ekipie do Tokio dla Wośka miejsca zabrakło - red.). Mimo to przez sześć lat tak doskonale mnie poznał, że opracował treningi bardzo dobrze dopasowane do mojego poziomu i charakteru. Bardzo się cieszę, że przy tym wszystkim jest spokojny, opanowany i darzy mnie zaufaniem.
ALEKSANDRA LISOWSKA
Urodzona 12 grudnia 1990 roku w Braniewie, wychowanka Zatoki, od 2011 roku reprezentuje AZS UWM Olsztyn. W ubiegłym roku została złotą (indywidualnie) i brązową (w drużynie) medalistką mistrzostw Europy. Inne sukcesy: 3. miejsce (w drużynie) w akademickich mistrzostwach świata w biegach przełajowych (2012), 2. miejsce w maratonie w rywalizacji drużynowej w światowych wojskowych igrzyskach sportowych (2019), mistrzyni Polski na 10 000 m (2020, 2022), mistrzyni Polski w półmaratonie (2019), mistrzyni Polski w maratonie (2020, 2021), poza tym jest brązową medalistą MP w biegach przełajowych (2012), na 10 000 m (2020) i półmaratonie (2014, 2017)
Urodzona 12 grudnia 1990 roku w Braniewie, wychowanka Zatoki, od 2011 roku reprezentuje AZS UWM Olsztyn. W ubiegłym roku została złotą (indywidualnie) i brązową (w drużynie) medalistką mistrzostw Europy. Inne sukcesy: 3. miejsce (w drużynie) w akademickich mistrzostwach świata w biegach przełajowych (2012), 2. miejsce w maratonie w rywalizacji drużynowej w światowych wojskowych igrzyskach sportowych (2019), mistrzyni Polski na 10 000 m (2020, 2022), mistrzyni Polski w półmaratonie (2019), mistrzyni Polski w maratonie (2020, 2021), poza tym jest brązową medalistą MP w biegach przełajowych (2012), na 10 000 m (2020) i półmaratonie (2014, 2017)
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez