Dach nie przeciekał, a poza tym prawie nie padało
2022-07-27 14:00:00(ost. akt: 2022-07-27 13:55:46)
LEKKA ATLETYKA\\\ Zgodnie z dewizą Nietzschego, jeśli coś upada, to należy przyspieszyć nieuchronną agonię, silnie w to uderzając. PZLA, a właściwie część jego prominentnych przedstawicieli, „upada” od lat, dlatego afery z zakończonych niedawno mistrzostw świata to tylko wierzchołek góry lodowej.
„Grzesiek na prezesa związku? Przecież to trzeba przynajmniej umieć czytać i pisać!” – ironizował swego czasu Jacek Gmoch na temat króla strzelców mundialu z 1974 roku. Rzeczywistość pokazała jednak, że związkowi „działacze” obligatoryjnie winni przechodzić testy ze składania literek w poszczególne wyrazy, a następnie odbyć stosowny egzamin z rozumienia ich sensu. Wówczas kibicom zaoszczędzono by żenujących spektaklów, w których główne role grają buta, ignorancja i niekompetencja.
Zakończone niedawno lekkoatletyczne mistrzostwa świata dobitnie unaoczniły największą bolączkę polskiego sportu, jaką są niereformowalni „działacze”. Osławione mentalne „leśne dziadki” kolejny raz skradły show, powodując, że stricte sportowa rywalizacja zeszła na dalszy plan. Dość powiedzieć, że o rodzimej „królowej sportu” przez ostatnie dwa tygodnie głośniej było z powodu gorszących kłótni i spięć na linii PZLA – zawodnicy, aniżeli z powodu sportowych wyników. W żadnym wypadku nie jest to przypadek, albowiem polską lekkoatletykę od lat zżera groźny „nowotwór”, któremu na imię: „działacze”.
Zakończone niedawno lekkoatletyczne mistrzostwa świata dobitnie unaoczniły największą bolączkę polskiego sportu, jaką są niereformowalni „działacze”. Osławione mentalne „leśne dziadki” kolejny raz skradły show, powodując, że stricte sportowa rywalizacja zeszła na dalszy plan. Dość powiedzieć, że o rodzimej „królowej sportu” przez ostatnie dwa tygodnie głośniej było z powodu gorszących kłótni i spięć na linii PZLA – zawodnicy, aniżeli z powodu sportowych wyników. W żadnym wypadku nie jest to przypadek, albowiem polską lekkoatletykę od lat zżera groźny „nowotwór”, któremu na imię: „działacze”.
Nam czytać nie kazano
Zaczęło się niczym u Hitchcocka od trzęsienia ziemi, a później było jeszcze gorzej. Już w pierwszym dniu zawodów okazało się, że polska sztafeta mieszana 4x400 m, która w ubiegłym roku niespodziewanie wygrała igrzyska olimpijskie, w Eugene nie wystartuje w najmocniejszym składzie z powodu... niedostatecznej znajomości przepisów. Jakby nie patrzeć siara i obciach, ale w słowniku prominentnych „działaczy” PZLA powyższe słowa nie występują.
Otóż Anna Kiełbasińska - mająca zapewnienie ze strony szkoleniowców, że pobiegnie wyłącznie w ewentualnym finale miksta, by oszczędzać siły na biegi indywidualne i sztafetę 4x400 m - w przeddzień rywalizacji dowiedziała się, że wcześniejsze ustalenia może wrzucić do kosza, bo … polscy trenerzy nie znali regulaminu zawodów! Tak zaczęło się piekło, z którego ogień, a właściwie błoto zaczęło bryzgać na wszystkie strony. Charakterna Kiełbasińska „walnęła pięścią w stół” i publicznie zakomunikowała: Pacta sunt servanda. W efekcie sprinterki nie zobaczyliśmy w składzie sztafety, która uplasowała się tuż za podium. Rozczarowane koleżanki Anny Kiełbasińskiej nie gryzły się w język, ale wszystkich przebiła Justyna Święty-Ersetic, która wypaliła: „Nie wyobrażam sobie, by teraz stanąć z nią na bieżni i razem biegać w sztafecie”.
Sytuacja zmieniła się o 180 stopni, gdy okazało się, że Anna Kiełbasińska prezentuje najwyższą formę z Polek. Wszak jako jedyna awansowała do finału biegu indywidualnego na 400 m. Pominięcie liderki w składzie sztafety stanowiłoby spektakularny strzał we własne kolano, dlatego w mediach zaczęły pojawiać się informacje o tym, że wojenny topór został zakopany, a „aniołki” wystąpią w sztafecie 4x400 m w najmocniejszym składzie.
Zaczęło się niczym u Hitchcocka od trzęsienia ziemi, a później było jeszcze gorzej. Już w pierwszym dniu zawodów okazało się, że polska sztafeta mieszana 4x400 m, która w ubiegłym roku niespodziewanie wygrała igrzyska olimpijskie, w Eugene nie wystartuje w najmocniejszym składzie z powodu... niedostatecznej znajomości przepisów. Jakby nie patrzeć siara i obciach, ale w słowniku prominentnych „działaczy” PZLA powyższe słowa nie występują.
Otóż Anna Kiełbasińska - mająca zapewnienie ze strony szkoleniowców, że pobiegnie wyłącznie w ewentualnym finale miksta, by oszczędzać siły na biegi indywidualne i sztafetę 4x400 m - w przeddzień rywalizacji dowiedziała się, że wcześniejsze ustalenia może wrzucić do kosza, bo … polscy trenerzy nie znali regulaminu zawodów! Tak zaczęło się piekło, z którego ogień, a właściwie błoto zaczęło bryzgać na wszystkie strony. Charakterna Kiełbasińska „walnęła pięścią w stół” i publicznie zakomunikowała: Pacta sunt servanda. W efekcie sprinterki nie zobaczyliśmy w składzie sztafety, która uplasowała się tuż za podium. Rozczarowane koleżanki Anny Kiełbasińskiej nie gryzły się w język, ale wszystkich przebiła Justyna Święty-Ersetic, która wypaliła: „Nie wyobrażam sobie, by teraz stanąć z nią na bieżni i razem biegać w sztafecie”.
Sytuacja zmieniła się o 180 stopni, gdy okazało się, że Anna Kiełbasińska prezentuje najwyższą formę z Polek. Wszak jako jedyna awansowała do finału biegu indywidualnego na 400 m. Pominięcie liderki w składzie sztafety stanowiłoby spektakularny strzał we własne kolano, dlatego w mediach zaczęły pojawiać się informacje o tym, że wojenny topór został zakopany, a „aniołki” wystąpią w sztafecie 4x400 m w najmocniejszym składzie.
Niedźwiedzia przysługa
Paniom niespodziewanie nogę podstawił trener reprezentacji Aleksander Matusiński, który postanowił zagrać va banque i w biegu eliminacyjnym nie wystawił dwóch najlepszych zawodniczek – wspomnianej Anny Kiełbasińskiej oraz Natalii Kaczmarek. Skutkiem tego był brak awansu do finału i oglądanie walki o medale z trybun amerykańskiego stadionu. Co ciekawe ten sam szkoleniowiec niespełna rok wcześniej zarzekał się, że nie zamierza ryzykować w kwestii składu.
„Ja po prostu nie chcę ponosić ryzyka. Były w historii sytuacje, że przegrywaliśmy medale czy miejsca przez zbytnią pewność siebie. Czasami słyszę, że i tak spokojnie weszlibyśmy do finału, więc można było oszczędzać mocniejsze dziewczyny, ale to się łatwo mówi już po biegu. Ja sobie nie pozwolę na ryzyko” – powiedział tuż po IO w Tokio Aleksander Matusiński. Teoretycznie autokompromitacja, z drugiej jednak strony trudno odmówić logiki rozumowaniu trenera Matusińskiego, który - zakładając walkę o najwyższe cele - postanowił oszczędzić siły dwóch najlepszych biegaczek, wierząc, że, co by tu nie mówić, doświadczone zmienniczki nie dopuszczą się blamażu. Stało się inaczej i obiektywnie rzecz biorąc, to trener ponosi odpowiedzialność za ostateczny wynik sztafety. Tyle tylko że mylić się jest rzeczą ludzką, dlatego to akurat szkoleniowcowi można wybaczyć. Trudniej za to zrozumieć totalny brak klasy pana Matusińskiego, który ani myślał uderzyć się w piersi i zamiast tego uderzył w zawodniczkę…
Paniom niespodziewanie nogę podstawił trener reprezentacji Aleksander Matusiński, który postanowił zagrać va banque i w biegu eliminacyjnym nie wystawił dwóch najlepszych zawodniczek – wspomnianej Anny Kiełbasińskiej oraz Natalii Kaczmarek. Skutkiem tego był brak awansu do finału i oglądanie walki o medale z trybun amerykańskiego stadionu. Co ciekawe ten sam szkoleniowiec niespełna rok wcześniej zarzekał się, że nie zamierza ryzykować w kwestii składu.
„Ja po prostu nie chcę ponosić ryzyka. Były w historii sytuacje, że przegrywaliśmy medale czy miejsca przez zbytnią pewność siebie. Czasami słyszę, że i tak spokojnie weszlibyśmy do finału, więc można było oszczędzać mocniejsze dziewczyny, ale to się łatwo mówi już po biegu. Ja sobie nie pozwolę na ryzyko” – powiedział tuż po IO w Tokio Aleksander Matusiński. Teoretycznie autokompromitacja, z drugiej jednak strony trudno odmówić logiki rozumowaniu trenera Matusińskiego, który - zakładając walkę o najwyższe cele - postanowił oszczędzić siły dwóch najlepszych biegaczek, wierząc, że, co by tu nie mówić, doświadczone zmienniczki nie dopuszczą się blamażu. Stało się inaczej i obiektywnie rzecz biorąc, to trener ponosi odpowiedzialność za ostateczny wynik sztafety. Tyle tylko że mylić się jest rzeczą ludzką, dlatego to akurat szkoleniowcowi można wybaczyć. Trudniej za to zrozumieć totalny brak klasy pana Matusińskiego, który ani myślał uderzyć się w piersi i zamiast tego uderzył w zawodniczkę…
Bareja wiecznie żywy
Reprezentacyjny coach - nawiązując do sytuacji, w której polska ekipa nie wiedziała, że w przypadku sztafety mieszanej przed finałem można wymienić tylko jednego zawodnika - powiedział: „ja nie mam obowiązku codziennie sprawdzać przepisów i tego, czy nie dodano w nich jakiegoś punktu. (…) Prawdopodobnie te przepisy zostały wcześniej wysłane do federacji. Tyle że my nie otrzymaliśmy żadnej informacji w tej sprawie z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. (…) Bardziej skupiłbym się na sytuacji, z której wynika, że zawodniczka wie o przepisie od dwóch tygodni, a jednak nie informuje o tym nikogo, zatrzymując to dla siebie, a dodatkowo, kiedy zostaje wystawiona do startu, odmawia udziału w biegu”.
Wedle pokrętnej logiki pana Matusińskiego to zawodnicy są od tego, żeby informować działaczy o przepisach i zmianach regulaminowych. Działacze nie mogą przecież zajmować się tak prozaicznymi sprawami jak czytanie dokumentów. Zawodnik ma więc wiedzieć i pospiesznie donieść, co tam światowa organizacja wydedukowała. O tym, że pan trener plecie androny, zorientował się nawet dyrektor sportowy PZLA Krzysztof Kęcki, który w 2019 roku potrafił powiedzieć, że zawodnik słabszy jedzie na mistrzostwa świata kosztem zawodnika lepszego, bo ten pierwszy: „jest na każdą prośbę, uczestniczy w szkoleniu, nigdy z nim nie ma problemu”. Tym razem pan Kęcki oświadczył: „To nasza wina. Bierzemy ją na siebie. (…) W gorączce przygotowań do mistrzostw nie przekazaliśmy tego trenerom”. Jednakże na pytanie, kto konkretnie nie przekazał, pan dyrektor powiedział: „Teoretycznie powinno tę zmianę wychwycić kilkanaście osób, a nikt nie wychwycił. Generalnie pilnuje tego komisja sędziowska i informuje o zmianach”. Wygląda na to, że kilkunastu działaczy, to zdecydowanie za mało, by przeczytać regulamin zawodów (PZLA ma aż sześciu wiceprezesów – bodajże najwięcej ze wszystkich polskich związków sportowych). Wniosek: potrzeba więcej działaczy! Nawiasem mówiąc, zmiana o tym, że w mikście będzie można zmienić tylko jednego zawodnika rada World Athletics wprowadziła podczas posiedzenia, które odbyło się w Monako 30 listopada i 1 grudnia 2021 roku…
Reprezentacyjny coach - nawiązując do sytuacji, w której polska ekipa nie wiedziała, że w przypadku sztafety mieszanej przed finałem można wymienić tylko jednego zawodnika - powiedział: „ja nie mam obowiązku codziennie sprawdzać przepisów i tego, czy nie dodano w nich jakiegoś punktu. (…) Prawdopodobnie te przepisy zostały wcześniej wysłane do federacji. Tyle że my nie otrzymaliśmy żadnej informacji w tej sprawie z Polskiego Związku Lekkiej Atletyki. (…) Bardziej skupiłbym się na sytuacji, z której wynika, że zawodniczka wie o przepisie od dwóch tygodni, a jednak nie informuje o tym nikogo, zatrzymując to dla siebie, a dodatkowo, kiedy zostaje wystawiona do startu, odmawia udziału w biegu”.
Wedle pokrętnej logiki pana Matusińskiego to zawodnicy są od tego, żeby informować działaczy o przepisach i zmianach regulaminowych. Działacze nie mogą przecież zajmować się tak prozaicznymi sprawami jak czytanie dokumentów. Zawodnik ma więc wiedzieć i pospiesznie donieść, co tam światowa organizacja wydedukowała. O tym, że pan trener plecie androny, zorientował się nawet dyrektor sportowy PZLA Krzysztof Kęcki, który w 2019 roku potrafił powiedzieć, że zawodnik słabszy jedzie na mistrzostwa świata kosztem zawodnika lepszego, bo ten pierwszy: „jest na każdą prośbę, uczestniczy w szkoleniu, nigdy z nim nie ma problemu”. Tym razem pan Kęcki oświadczył: „To nasza wina. Bierzemy ją na siebie. (…) W gorączce przygotowań do mistrzostw nie przekazaliśmy tego trenerom”. Jednakże na pytanie, kto konkretnie nie przekazał, pan dyrektor powiedział: „Teoretycznie powinno tę zmianę wychwycić kilkanaście osób, a nikt nie wychwycił. Generalnie pilnuje tego komisja sędziowska i informuje o zmianach”. Wygląda na to, że kilkunastu działaczy, to zdecydowanie za mało, by przeczytać regulamin zawodów (PZLA ma aż sześciu wiceprezesów – bodajże najwięcej ze wszystkich polskich związków sportowych). Wniosek: potrzeba więcej działaczy! Nawiasem mówiąc, zmiana o tym, że w mikście będzie można zmienić tylko jednego zawodnika rada World Athletics wprowadziła podczas posiedzenia, które odbyło się w Monako 30 listopada i 1 grudnia 2021 roku…
Łubu dubu, łubu dubu
Równie gorąco było z powodu wieloboistki Adrianny Sułek, która po pobiciu rekordu Polski i zajęciu czwartego miejsca nie zamierzała bawić się w eufemizmy. – Jedynym hamulcowym w moim rozwoju jest Polski Związek Lekkiej Atletyki. To, co robi PZLA, to jest po prostu rzucanie kłód pod nogi. Mam już dosyć milczenia. Postanowiłam, że po tych mistrzostwach świata będę o tym mówiła głośno – powiedziała rozgoryczona sportsmenka, po czym dodała: „Inne osoby obawiają się o tym powiedzieć. A ja mam to gdzieś. Ile można? Zostawiam serce na każdym treningu, a oni po prostu utrudniają. I to z pełną premedytacją. Nie obawiam się, że teraz mnie wezwą na dywanik, że cokolwiek mi będą chcieli zrobić. (…) Po Belgradzie [w marcu Sułek zdobyła tam srebrny medal halowych mistrzostw świata – red.] nie otrzymałam gratulacji twarzą w twarz, a tu nie będę o to zabiegać, po prostu przejdę obok. Nawet nie słyszę odpowiedzi na „dzień dobry".
Równie gorąco było z powodu wieloboistki Adrianny Sułek, która po pobiciu rekordu Polski i zajęciu czwartego miejsca nie zamierzała bawić się w eufemizmy. – Jedynym hamulcowym w moim rozwoju jest Polski Związek Lekkiej Atletyki. To, co robi PZLA, to jest po prostu rzucanie kłód pod nogi. Mam już dosyć milczenia. Postanowiłam, że po tych mistrzostwach świata będę o tym mówiła głośno – powiedziała rozgoryczona sportsmenka, po czym dodała: „Inne osoby obawiają się o tym powiedzieć. A ja mam to gdzieś. Ile można? Zostawiam serce na każdym treningu, a oni po prostu utrudniają. I to z pełną premedytacją. Nie obawiam się, że teraz mnie wezwą na dywanik, że cokolwiek mi będą chcieli zrobić. (…) Po Belgradzie [w marcu Sułek zdobyła tam srebrny medal halowych mistrzostw świata – red.] nie otrzymałam gratulacji twarzą w twarz, a tu nie będę o to zabiegać, po prostu przejdę obok. Nawet nie słyszę odpowiedzi na „dzień dobry".
[image]880878[/image]
PZLA w tym wypadku nie zamierzał czekać z reakcją, dlatego wiceprezes Tomasz Majewski próbował sprowadzić panią Adriannę do parteru poprzez wytknięcie jej młodego wieku i „nieznajomości tematu, który porusza”. – Jak człowiek nie wie, o czym mówi, to może mówić bzdury – zakomunikował z pozycji wyroczni prezes, nie omieszkając przy tym subtelnie, aczkolwiek wymownie pogrozić palcem: „Spróbujemy jej to wszystko wytłumaczyć. A jeśli dalej będzie podtrzymywać takie stanowisko w stosunku do związku, niestety bardzo krzywdzące, to będziemy się zastanawiali, jak reagować”.
Adrianna Sułek wyraźnie nie sprostała oczekiwaniom prezesa i zamiast narzekać na warunki podczas zgrupowania przed MŚ, powinna powiedzieć: „Warunki na zgrupowaniach miałyśmy bardzo dobre! Wszystko to jest zasługa naszego prezesa i nie jest prawdą, że nad łóżkami dach przeciekał! Szczególnie, że prawie nie padało! Prezes dba o nas jak ojciec najlepszy!”. Wówczas zdobyłaby serca „działaczy", a tak środowisko wzajemnej adoracji przypnie jej łatkę wichrzyciela i czarnej owcy.
Adrianna Sułek wyraźnie nie sprostała oczekiwaniom prezesa i zamiast narzekać na warunki podczas zgrupowania przed MŚ, powinna powiedzieć: „Warunki na zgrupowaniach miałyśmy bardzo dobre! Wszystko to jest zasługa naszego prezesa i nie jest prawdą, że nad łóżkami dach przeciekał! Szczególnie, że prawie nie padało! Prezes dba o nas jak ojciec najlepszy!”. Wówczas zdobyłaby serca „działaczy", a tak środowisko wzajemnej adoracji przypnie jej łatkę wichrzyciela i czarnej owcy.
Zawodnicy dla związku
Casus Tomasza Majewskiego to pouczająca lekcja, a właściwie przestroga przed tym, jak z zawodnika błyskawicznie można przeistoczyć się w smutnego pana i zostać, jak to powiedział Łukasz Kadziewicz – „dziadersem”. Były siatkarz, odnosząc się do afer związanych z PZLA, napisał: „Bycie dziadersem to indywidualna sprawa, ale jeżeli pracujesz w związkowej centrali, która ma decydować o tym, jak mają rozwijać się młode talenty, to niestety, taka postawa jest naganna”.
– Wszyscy liczyli, że gdy do struktur PZLA wszedł Tomasz Majewski, wiele się zmieni, a relacje zawodników z działaczami ulegną ociepleniu. Ostatecznie okazało się jednak, że nic się nie zmieniło, a tej instytucji potrzebne są gruntowne zmiany na każdym szczeblu – powiedział Marcin Lewandowski, wielokrotny medalista imprez międzynarodowych w biegach średnich, który w tym roku zawiesił kolce na haku. Lewandowski, którego relacje ze związkową centralą nigdy nie należały do najłatwiejszych, stanął murem za lekkoatletami: „Doskonale rozumiem, co czują zawodnicy, bo sam zmagałem się z tym przez lata, aż w końcu powiedziałem pas i zakończyłem karierę. Niestety, od lat powtarzam, że relacje z PZLA wyglądają tak, jakby to zawodnicy byli dla związku, a nie związek dla zawodników. Załatwienie nawet prostej sprawy jest nie lada wyzwaniem i zwykle kończy się na awanturze. Przez kilkanaście lat kariery z kasy PZLA nie otrzymałem ani złotówki. Większość próśb o pomoc kończyła się odmową lub dofinansowaniem ze środków ministerstwa”.
Casus Tomasza Majewskiego to pouczająca lekcja, a właściwie przestroga przed tym, jak z zawodnika błyskawicznie można przeistoczyć się w smutnego pana i zostać, jak to powiedział Łukasz Kadziewicz – „dziadersem”. Były siatkarz, odnosząc się do afer związanych z PZLA, napisał: „Bycie dziadersem to indywidualna sprawa, ale jeżeli pracujesz w związkowej centrali, która ma decydować o tym, jak mają rozwijać się młode talenty, to niestety, taka postawa jest naganna”.
– Wszyscy liczyli, że gdy do struktur PZLA wszedł Tomasz Majewski, wiele się zmieni, a relacje zawodników z działaczami ulegną ociepleniu. Ostatecznie okazało się jednak, że nic się nie zmieniło, a tej instytucji potrzebne są gruntowne zmiany na każdym szczeblu – powiedział Marcin Lewandowski, wielokrotny medalista imprez międzynarodowych w biegach średnich, który w tym roku zawiesił kolce na haku. Lewandowski, którego relacje ze związkową centralą nigdy nie należały do najłatwiejszych, stanął murem za lekkoatletami: „Doskonale rozumiem, co czują zawodnicy, bo sam zmagałem się z tym przez lata, aż w końcu powiedziałem pas i zakończyłem karierę. Niestety, od lat powtarzam, że relacje z PZLA wyglądają tak, jakby to zawodnicy byli dla związku, a nie związek dla zawodników. Załatwienie nawet prostej sprawy jest nie lada wyzwaniem i zwykle kończy się na awanturze. Przez kilkanaście lat kariery z kasy PZLA nie otrzymałem ani złotówki. Większość próśb o pomoc kończyła się odmową lub dofinansowaniem ze środków ministerstwa”.
Swój własny szef
Warto również przywołać historię Damiana Czykiera, syna niegdyś czołowego piłkarza Legii Warszawa. Czykier junior w Eugenne zajął czwarte miejsce w biegu na 110 m przez płotki, ale w bieżącym roku swoje z „działaczami” też musiał przejść. — Problem w Polskim Związku Lekkiej Atletyki pojawia się wtedy, kiedy następuje zmiana trenera. Ucinane jest wtedy bardzo mocno szkolenie, co mocno przeszkadza w pracy. Dlatego musiałem sobie radzić ze środków spoza związku. Byliśmy na obozie klimatycznym, który opłaciłem z własnej kieszeni, z pomocą mojego klubu Podlasie Białystok. Ze swoich nagród musiałem też opłacać swoich szkoleniowców Mikołaja Justyńskiego i Macieja Ryszczuka — powiedział Czykier, dodając, że do końca był problem z przylotem na miejsce jego trenera Mikołaja Justyńskiego, pomimo tego że zawodnik należy do czołowych płotkarzy świata, a w tym roku ustanowił rekord Polski: „W pierwszej wersji trenera nie było w składzie. Przez tydzień prowadziliśmy jednak bardzo twarde negocjacje. Uruchomiliśmy z menedżerem Czesławem Zapałą różne kontakty. W tym także marszałka województwa podlaskiego. Ostatecznie udało się. I z tego się cieszę, bo bez Mikołaja nie byłoby tego sukcesu”.
Warto również przywołać historię Damiana Czykiera, syna niegdyś czołowego piłkarza Legii Warszawa. Czykier junior w Eugenne zajął czwarte miejsce w biegu na 110 m przez płotki, ale w bieżącym roku swoje z „działaczami” też musiał przejść. — Problem w Polskim Związku Lekkiej Atletyki pojawia się wtedy, kiedy następuje zmiana trenera. Ucinane jest wtedy bardzo mocno szkolenie, co mocno przeszkadza w pracy. Dlatego musiałem sobie radzić ze środków spoza związku. Byliśmy na obozie klimatycznym, który opłaciłem z własnej kieszeni, z pomocą mojego klubu Podlasie Białystok. Ze swoich nagród musiałem też opłacać swoich szkoleniowców Mikołaja Justyńskiego i Macieja Ryszczuka — powiedział Czykier, dodając, że do końca był problem z przylotem na miejsce jego trenera Mikołaja Justyńskiego, pomimo tego że zawodnik należy do czołowych płotkarzy świata, a w tym roku ustanowił rekord Polski: „W pierwszej wersji trenera nie było w składzie. Przez tydzień prowadziliśmy jednak bardzo twarde negocjacje. Uruchomiliśmy z menedżerem Czesławem Zapałą różne kontakty. W tym także marszałka województwa podlaskiego. Ostatecznie udało się. I z tego się cieszę, bo bez Mikołaja nie byłoby tego sukcesu”.
[image]880880[/image]
Wracając jednak do Tomasza Majewskiego, to oczekiwania od niego, że stanie po stronie zawodników, być może są nieco na wyrost, bo jako zawodnik nie musiał toczyć żenujących sporów z „działaczami” – jego trener od lat zajmował wpływowe stanowiska w związkowej centrali. Ba, nawet kilka stanowisk jednocześnie! Dość powiedzieć, że przed IO w Rio Henryk Olszewski był wiceprezesem związku ds. sportowych, szefem szkolenia i trenerem kadry. De facto więc odpowiadał sam przed sobą.
„Tomek [Majewski] wiele razy był kapitanem drużyny, odpowiadał za nią. Na pewno nie wstawał i nie krzyczał. Ale nie musiał, miał bezpośredni kontakt z obozem szkoleniowym, bo jego trener był szefem wyszkolenia. Mógł więc po prostu swojemu trenerowi zgłosić, że coś nie gra” – powiedziała Monika Pyrek, wicemistrzyni świata w skoku o tyczce z 2005 i 2009 roku, która - odnosząc się do konfliktu Adrianny Sułek z PZLA - napisała: „Nic się nie zmieniło w sposobie komunikacji na linii związek – zawodnicy…”. Skądinąd Henryk Olszewski to człowiek „niezatapialny”, który pracę w związku zaczął w... 1977 roku.
Takiego szczęścia jak Tomasz Majewski nie ma oszczepnik Marcin Krukowski (rekordzista Polski – 89,55), na temat którego przebojów z PZLA można by zaczernić wiele stron papieru. Przypomnijmy zatem, że jego trener (Michał Krukowski) na IO w Rio przyleciał w ostatniej chwili po interwencji ministra sportu Witolda Bańki. – To zawirowania spowodowane niekompetencją lub złośliwością szefa szkolenia PZLA, który wykreślił mnie z szerokiego składu na Rio, chociaż nie było żadnych przesłanek, że zawodnicy nie rzucą minimów – mówił w 2016 roku trener Krukowski. Wtórował mu Jacek Zamecznik, ówczesny prezes Warszawsko-Mazowieckiego Okręgowego Związku Lekkiej Atletyki, który sprawę skwitował krótko: „To było celowe działanie wiceprezesa PZLA Henryka Olszewskiego”.
Po latach Marcin Krukowski wciąż jest na cenzurowanym. Skreślony ze szkolenia po tym, jak nie zdecydował się przyjąć szczepionki na COVID-19, podczas jednego z wywiadów powiedział: „Oni mogą wszystko. Wiesz, jaki jest zapis w ministerstwie? Nie mogą ingerować w sprawy Związku. Mogą zwolnić wszystkich i pan minister może pogrozić palcem i powiedzieć, że im odetnie pieniądze. Mogą to zrobić i potem oczekiwać konsekwencji, ale nikt nie jest w stanie ich zablokować. Zaraz powiedzą, że brzydko o nich mówię i mnie nie wyślą (na mistrzostwa Europy w Zurychu – red.). Jak chcesz uderzyć psa, to kij znajdziesz”.
„Tomek [Majewski] wiele razy był kapitanem drużyny, odpowiadał za nią. Na pewno nie wstawał i nie krzyczał. Ale nie musiał, miał bezpośredni kontakt z obozem szkoleniowym, bo jego trener był szefem wyszkolenia. Mógł więc po prostu swojemu trenerowi zgłosić, że coś nie gra” – powiedziała Monika Pyrek, wicemistrzyni świata w skoku o tyczce z 2005 i 2009 roku, która - odnosząc się do konfliktu Adrianny Sułek z PZLA - napisała: „Nic się nie zmieniło w sposobie komunikacji na linii związek – zawodnicy…”. Skądinąd Henryk Olszewski to człowiek „niezatapialny”, który pracę w związku zaczął w... 1977 roku.
Takiego szczęścia jak Tomasz Majewski nie ma oszczepnik Marcin Krukowski (rekordzista Polski – 89,55), na temat którego przebojów z PZLA można by zaczernić wiele stron papieru. Przypomnijmy zatem, że jego trener (Michał Krukowski) na IO w Rio przyleciał w ostatniej chwili po interwencji ministra sportu Witolda Bańki. – To zawirowania spowodowane niekompetencją lub złośliwością szefa szkolenia PZLA, który wykreślił mnie z szerokiego składu na Rio, chociaż nie było żadnych przesłanek, że zawodnicy nie rzucą minimów – mówił w 2016 roku trener Krukowski. Wtórował mu Jacek Zamecznik, ówczesny prezes Warszawsko-Mazowieckiego Okręgowego Związku Lekkiej Atletyki, który sprawę skwitował krótko: „To było celowe działanie wiceprezesa PZLA Henryka Olszewskiego”.
Po latach Marcin Krukowski wciąż jest na cenzurowanym. Skreślony ze szkolenia po tym, jak nie zdecydował się przyjąć szczepionki na COVID-19, podczas jednego z wywiadów powiedział: „Oni mogą wszystko. Wiesz, jaki jest zapis w ministerstwie? Nie mogą ingerować w sprawy Związku. Mogą zwolnić wszystkich i pan minister może pogrozić palcem i powiedzieć, że im odetnie pieniądze. Mogą to zrobić i potem oczekiwać konsekwencji, ale nikt nie jest w stanie ich zablokować. Zaraz powiedzą, że brzydko o nich mówię i mnie nie wyślą (na mistrzostwa Europy w Zurychu – red.). Jak chcesz uderzyć psa, to kij znajdziesz”.
Ręce opadają
Wszystkie te sytuacje stanowią jedynie wierzchołek góry lodowej, bo cierpkich słów na temat PZLA ze strony zawodników nie brakuje.
* „Nie jestem w stanie powiedzieć żadnego dobrego słowa o Polskim Związku Lekkiej Atletyki” – Michał Haratyk, mistrz Europy w pchnięciu kulą z 2018 roku;
* „Taki jest polski sportowy świat, bez żadnych zasad, w którym liczą się tylko układy. (…) Odechciewa się trenować... Odechciewa się być w tym światku, w którym na każdym kroku jest dyskryminacja i nierówne traktowanie” – Iwona Bernardelli, maratonka, olimpijka z Rio.
* „Działacze przyczynili się do tego, że nie będzie mnie na imprezie, która miała być ostatnią w mojej karierze” – Adam Kszczot, wicemistrz świata w biegu na 800 m (2015 i 2017);
* „Nie pozwolę, żeby ktoś traktował mnie przez parę lat jak śmiecia„ – Remigiusz Olszewski, szósty zawodnik halowych mistrzostw Europy w biegu na 60 m z 2021 roku.
Najbardziej „podoba” mi się jednak historia z 2007 roku. Hubert Pokrop uzyskuje minimum na Młodzieżowe Mistrzostwa Europy w biegu na 3000 z przeszkodami, ale na europejski czempionat nie jedzie, w odróżnieniu od dwóch jego kolegów, którzy mieli gorsze rezultaty. Ówczesny szef bloku wytrzymałości tłumaczył, że Związek bardzo chciał, żeby Hubert pojechał do Debreczyna, dlatego zgłosił go na 5000 m… Po czym dodał, że Pokrop nie zrobił minimum na 5000 m!
Wszystkie te sytuacje stanowią jedynie wierzchołek góry lodowej, bo cierpkich słów na temat PZLA ze strony zawodników nie brakuje.
* „Nie jestem w stanie powiedzieć żadnego dobrego słowa o Polskim Związku Lekkiej Atletyki” – Michał Haratyk, mistrz Europy w pchnięciu kulą z 2018 roku;
* „Taki jest polski sportowy świat, bez żadnych zasad, w którym liczą się tylko układy. (…) Odechciewa się trenować... Odechciewa się być w tym światku, w którym na każdym kroku jest dyskryminacja i nierówne traktowanie” – Iwona Bernardelli, maratonka, olimpijka z Rio.
* „Działacze przyczynili się do tego, że nie będzie mnie na imprezie, która miała być ostatnią w mojej karierze” – Adam Kszczot, wicemistrz świata w biegu na 800 m (2015 i 2017);
* „Nie pozwolę, żeby ktoś traktował mnie przez parę lat jak śmiecia„ – Remigiusz Olszewski, szósty zawodnik halowych mistrzostw Europy w biegu na 60 m z 2021 roku.
Najbardziej „podoba” mi się jednak historia z 2007 roku. Hubert Pokrop uzyskuje minimum na Młodzieżowe Mistrzostwa Europy w biegu na 3000 z przeszkodami, ale na europejski czempionat nie jedzie, w odróżnieniu od dwóch jego kolegów, którzy mieli gorsze rezultaty. Ówczesny szef bloku wytrzymałości tłumaczył, że Związek bardzo chciał, żeby Hubert pojechał do Debreczyna, dlatego zgłosił go na 5000 m… Po czym dodał, że Pokrop nie zrobił minimum na 5000 m!
PS. Zaraz po wojnie Czesław Miłosz wespół z Jerzym Andrzejewskim odnaleźli kompozytora Władysława Szpilmana i na kanwie jego tragicznych losów napisali scenariusz filmowy pt. „Robinson warszawski”. Wielkimi krokami zbliżał się jednak socrealizm, toteż smutni panowie urzędujący na Mysiej 5 postanowili dokonać „drobnej” korekty owego scenariusza. Otóż cenzurze nie spodobała się postać szwędającego się bez celu polskiego pianisty, dlatego zamieniono go na radzieckiego spadochroniarza…
Działaczom również zdaje się wszystko podobać. No może poza zawodnikami…
MICHAŁ MIESZKO PODOLAK
Działaczom również zdaje się wszystko podobać. No może poza zawodnikami…
MICHAŁ MIESZKO PODOLAK
Komentarze (1) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
Głos #3103893 28 lip 2022 20:11
Świetny artykuł! Nareszcie porządna dziennikarska praca nad tym ciężkim tematem. Barwo. PZLA należy się kontrola NIKu czy coś
Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz