Ekscytujące historie Pucharu Tysiąca Drużyn
2021-10-21 16:00:00(ost. akt: 2021-10-21 14:50:39)
PIŁKA NOŻNA\\\ Rozgrywki pucharowe są kopalnią niezwykłych historii o ambicji, krętej drodze do sukcesu i marzeniach, które... się spełniają. M.in. w tegorocznej edycji Fortuna Pucharu Polski do 1/16 finału awansowała IV-ligowa Wieczysta Kraków.
Ziemia lubuska w polskim futbolu wciąż pozostaje na mapie białą plamą - żaden zespół z tego regionu nie dostąpił zaszczytu gry w ekstraklasie, a kibice mocniej przeżywają tam żużlowe zmagania niż mecze piłki nożnej. Miejscowy futbol może jednak pochwalić się jedną z najbardziej niezwykłych historii w dziejach rozgrywek o Puchar Polski. Historią, która jest gotowym scenariuszem na film. Opowieścią o ambicji, umiejętnościach, furze szczęścia i komunistycznych władzach, które sprawiły, że happy end odwołano. Ale po kolei.
Połowa lat 60. ubiegłego wieku, jak na realia życia w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej była niezwykle spokojna. W rządzonym przez towarzysza „Wiesława” Gomułkę kraju nie było jeszcze mowy o antysemickiej zawierusze, która wstrząsnęła Polską trzy lata później, powoli zapominano też o wojennym koszmarze i stalinowskich represjach. Mała stabilizacja. W futbolowej pucharowej rzeczywistości do normalności było jednak niezwykle daleko.
Połowa lat 60. ubiegłego wieku, jak na realia życia w Polskiej Rzeczypospolitej Ludowej była niezwykle spokojna. W rządzonym przez towarzysza „Wiesława” Gomułkę kraju nie było jeszcze mowy o antysemickiej zawierusze, która wstrząsnęła Polską trzy lata później, powoli zapominano też o wojennym koszmarze i stalinowskich represjach. Mała stabilizacja. W futbolowej pucharowej rzeczywistości do normalności było jednak niezwykle daleko.
„Rok 1647 był to dziwny rok, w którym rozmaite znaki na niebie i ziemi zwiastowały jakoweś klęski i nadzwyczajne zdarzenia” – zaczynał „Ogniem i Mieczem” Henryk Sienkiewicz. Parafrazując, to samo można napisać o piłkarskim roku 1965.
Co prawda - w przeciwieństwie do słynnej powieści - tym razem na polskich ziemiach nie pojawiły się szarańcza, kometa czy zaćmienie słońca, ale na nudę i tak narzekać się nie dało. Kibice na drzewach, trzy zwycięskie rzuty monetą i marsz trzecioligowych Czarnych Żagań do finału, w którym zmierzyli się z naszpikowanym gwiazdami Górnikiem Zabrze, to do dziś jedna z najbardziej niezwykłych opowieści, którymi może pochwalić się krajowy futbol. – Gra Czarnych w Pucharze Polski była pierwszym powodem do dumy w powojennym Żaganiu – mówiła w rozmowie z portalem sport.tvn24.pl Wanda Winczaruk, która wówczas była młodą fanką zespołu z lubuskiego. Trzecioligowy zespół pod wodzą trenera Jana Dixy w pierwszej rundzie rozgrywek rozbił 6:0 Karolinę Jaworzyna Śląska, ale nikt nie spodziewał się, że to początek przygody życia. W kolejnych meczach outsiderzy z Żagania zgarniali skalpy Startu Łódź, Polonii Bytom, Pogoni Szczecin, Wisły Kraków i ŁKS Łódź. Co ciekawe, w aż trzech z tych spotkań regulaminowy czas gry i dogrywka to było za mało, żeby wyłonić zwycięzcę. Jako że wówczas nie znano jeszcze serii rzutów karnych, wszystkie te starcia kończyły się... losowaniami. – Pierwszy miał wybrać łodzianin, jako że my byliśmy gospodarzami. Jednak nie mógł się zdecydować. Sędzia poganiał, więc ja złapałem prawą kartkę. Był to jakiś odruch. Potem w ułamku sekundy zdecydowałem się na wzięcie tej, która leżała po lewej stronie – opowiadał o półfinałowym starciu z ŁKS kapitan Czarnych Edward Kuczko. Miał dobre przeczucie. Po raz trzeci ręka lidera zespołu z Żagania okazała się szczęśliwa. Stadion, wokół którego fani gromadzili się nawet na drzewach, wybuchł z radości. Na drodze do pucharu stał już tylko Górnik Zabrze.
Piłkarze byli traktowani w Żaganiu jakby zdobyli mistrzostwo świata. Kibice zbierali wycinki z gazet, zakłady usługowe w mieście obsługiwały zawodników za darmo. Piękna przygoda dobiegła końca w starciu z mistrzem Polski. Górnik na stadionie w Zielonej Górze łatwo rozbił trzecioligowca 4:0. Klasyczny hat-trick legendarnego Ernesta Pohla wystarczył, żeby położyć rywala na łopatki, a po przerwie dzieła zniszczenia dopełnił Musiałek.
Górnik zdobył zatem Puchar Polski i jednocześnie został też mistrzem kraju, więc szykował się do udziału w Pucharze Mistrzów. W takiej sytuacji w Pucharze Zdobywców Pucharów powinien wziąć udział zespół, który przegrał w finale PP, czyli... Czarni. Nic z tego, bo PZPN - obawiając się kompromitacji - nie zdecydował się na to, by trzecioligowy klub z prowincji reprezentował Polskę w Europie.
Piłkarze byli traktowani w Żaganiu jakby zdobyli mistrzostwo świata. Kibice zbierali wycinki z gazet, zakłady usługowe w mieście obsługiwały zawodników za darmo. Piękna przygoda dobiegła końca w starciu z mistrzem Polski. Górnik na stadionie w Zielonej Górze łatwo rozbił trzecioligowca 4:0. Klasyczny hat-trick legendarnego Ernesta Pohla wystarczył, żeby położyć rywala na łopatki, a po przerwie dzieła zniszczenia dopełnił Musiałek.
Górnik zdobył zatem Puchar Polski i jednocześnie został też mistrzem kraju, więc szykował się do udziału w Pucharze Mistrzów. W takiej sytuacji w Pucharze Zdobywców Pucharów powinien wziąć udział zespół, który przegrał w finale PP, czyli... Czarni. Nic z tego, bo PZPN - obawiając się kompromitacji - nie zdecydował się na to, by trzecioligowy klub z prowincji reprezentował Polskę w Europie.
Początek lat 80. to dla futbolu w Gdańsku czas pełen paradoksów. Z jednej strony spadek Lechii w sezonie 1981/82 na trzeci poziom rozgrywkowy, z drugiej w kolejnym roku historyczny triumf w Pucharze Polski, co udało się Lechii jako pierwszemu zespołowi występującemu na tak niskim ligowym poziomie.
Architektami sukcesu było dwóch trenerskich żółtodziobów: 31-letni Jerzy Jastrzębowski oraz rok młodszy Józef Gładysz. Obaj byli jednak wystarczająco starzy, żeby pamiętać historię Czarnych Żagań, i wystarczająco młodzi, żeby wierzyć, że da się ją nie tylko powtórzyć, ale wręcz pójść o krok dalej, zgarniając trofeum. Pucharowa przygoda zaczęła się wedle scenariusza rekomendowanego przez Alfreda Hitchcocka. Najpierw było trzęsienie ziemi, a potem napięcie rosło.
Tym początkowym wstrząsem była wyjazdowa potyczka z występującym w okręgówce Startem Radziejów Kujawski. To jedyny we wspomnianej edycji rozgrywek mecz, w którym Lechia była faworytem i jeden z tych, w których była najbliżej odpadnięcia. Ostatecznie po dogrywce biało-zieloni wygrali 3:2, po dwóch golach Błaszczyka i jednym Marchela. W kolejnej rundzie, już na własnym obiekcie przy ul. Traugutta, Lechia mierzyła się z wyżej notowaną Olimpią Elbląg. Garstka widzów na trybunach nie mogła się spodziewać, że obserwowana przez nich wygrana 2:1 będzie przyczynkiem do tego, żeby za rok na tym samym obiekcie pojawiło się rekordowe 40 tysięcy fanów, którzy będą oglądać Zbigniewa Bońka i Michela Platiniego. Trzecioligowiec rozkręcał się z każdym kolejnym spotkaniem, eliminując po serii rzutów karnych Widzew Łódź i wygrywając po dogrywce ze Śląskiem Wrocław. Na wiosnę trwał marsz zespołu z Gdańska po trofeum. Najpierw w ćwierćfinale po niezwykle trudnym meczu w Sosnowcu strzał Marka Kowalczyka dał gdańszczanom wygraną 1:0 i awans do półfinału. Tam kolejna sensacja – drugoligowy Piast Gliwice wygrał z „Kolejorzem” i to on czekał w finale na zwycięzcę rywalizacji pomiędzy Lechią a Ruchem Chorzów. W zaciętym spotkaniu przez 120 minut nie padła ani jedna bramka i znów lepszy zespół miały wyłonić jedenastki. Tam bohaterem okazał się bramkarz biało-zielonych Tadeusz Fajfer, broniąc dwa strzały. 30 tysięcy fanów na trybunach wpadło w ekstazę. Kibice wiedzieli, że najtrudniejsze mają za sobą, bo rywal w finale będzie mniej wymagający. No i mieli rację. Wystarczyło 38 minut, żeby gdańszczanie po bramkach Górskiego i Kowalczyka prowadzili 2:0. Tego zwycięstwa, pomimo bramki kontaktowej zdobytej przez Kałużyńskiego, nie dali sobie już wydrzeć. Sny się spełniły, trzecioligowiec sięgnął po puchar i mógł się szykować do rywalizacji w Pucharze Zdobywców Pucharów. Jak się miało okazać, była to przygoda krótka, ale godna zapamiętania.
Tym początkowym wstrząsem była wyjazdowa potyczka z występującym w okręgówce Startem Radziejów Kujawski. To jedyny we wspomnianej edycji rozgrywek mecz, w którym Lechia była faworytem i jeden z tych, w których była najbliżej odpadnięcia. Ostatecznie po dogrywce biało-zieloni wygrali 3:2, po dwóch golach Błaszczyka i jednym Marchela. W kolejnej rundzie, już na własnym obiekcie przy ul. Traugutta, Lechia mierzyła się z wyżej notowaną Olimpią Elbląg. Garstka widzów na trybunach nie mogła się spodziewać, że obserwowana przez nich wygrana 2:1 będzie przyczynkiem do tego, żeby za rok na tym samym obiekcie pojawiło się rekordowe 40 tysięcy fanów, którzy będą oglądać Zbigniewa Bońka i Michela Platiniego. Trzecioligowiec rozkręcał się z każdym kolejnym spotkaniem, eliminując po serii rzutów karnych Widzew Łódź i wygrywając po dogrywce ze Śląskiem Wrocław. Na wiosnę trwał marsz zespołu z Gdańska po trofeum. Najpierw w ćwierćfinale po niezwykle trudnym meczu w Sosnowcu strzał Marka Kowalczyka dał gdańszczanom wygraną 1:0 i awans do półfinału. Tam kolejna sensacja – drugoligowy Piast Gliwice wygrał z „Kolejorzem” i to on czekał w finale na zwycięzcę rywalizacji pomiędzy Lechią a Ruchem Chorzów. W zaciętym spotkaniu przez 120 minut nie padła ani jedna bramka i znów lepszy zespół miały wyłonić jedenastki. Tam bohaterem okazał się bramkarz biało-zielonych Tadeusz Fajfer, broniąc dwa strzały. 30 tysięcy fanów na trybunach wpadło w ekstazę. Kibice wiedzieli, że najtrudniejsze mają za sobą, bo rywal w finale będzie mniej wymagający. No i mieli rację. Wystarczyło 38 minut, żeby gdańszczanie po bramkach Górskiego i Kowalczyka prowadzili 2:0. Tego zwycięstwa, pomimo bramki kontaktowej zdobytej przez Kałużyńskiego, nie dali sobie już wydrzeć. Sny się spełniły, trzecioligowiec sięgnął po puchar i mógł się szykować do rywalizacji w Pucharze Zdobywców Pucharów. Jak się miało okazać, była to przygoda krótka, ale godna zapamiętania.
Już w pierwszej rundzie PZP świeżo upieczony beniaminek II ligi wylosował najgorzej jak mógł, trafiając na słynny Juventus z Michelem Platinim i Zbigniewem Bońkiem w składzie. W składzie Starej Damy występowało też pięciu włoskich mistrzów świata: Paolo Rossi, Antonio Cabrini, Claudio Gentile, Gaetano Scirea i Marco Tardelli.
Cuda, które stały się udziałem Lechii na krajowej arenie, okazały się mieć swój kres. W pierwszym spotkaniu, rozegranym w Turynie, gospodarze rozbili outsidera 7:0, rozstrzygając losy awansu. To jednak nie zniechęciło rekordowego tłumu gdańszczan do śledzenia na żywo rewanżu. Na trybunach pojawiło się około 40 tysięcy osób, w tym wzbudzający entuzjazm kibiców Lech Wałęsa, którym ich ulubieńcy sprawili mnóstwo radości, pomimo tego, że w końcówce Zbigniew Boniek dał gościom zwycięstwo.
„Nikła przegrana i to dopiero w ostatnim kwadransie meczu. Do 77. min. lechiści prowadzili 2:1, przez ponad 20 minut drugiej połowy dając próbkę swych prawdziwych możliwości. Stadion zupełnie oszalał, gdy raz po raz bramkarz włoski zmuszony był do pokazania pełni swego kunsztu, a trzeba przyznać, że fach swój zna doskonale. Po szybkich akcjach strzelali wielokrotnie Kowalczyk, Kamiński, Kruszczyński, zawsze na przeszkodzie stawał jednak Tacconi. Piłkarze Juventusu w tym okresie też przeprowadzali ataki, ale rzadziej i zupełnie nieskutecznie. Dopiero widmo porażki zmusiło Włochów do przeprowadzenia generalnej ofensywy, co wiązało się z wejściem na boisko Platiniego. Słynny Francuz nie grał bowiem od początku, co może wynikało ze zlekceważenia rywala. Przekonał się trener Trapattoni, że drużyna z Gdańska ma swoją wartość. Ostatecznie biało-zieloni zeszli z murawy pokonani. Przegrali jednak z arcymistrzami futbolu, którym – co tu ukrywać – sprzyjało trochę szczęście, choć o wszystkim w pierwszej kolejności decydowały umiejętności. W sumie przegrany pojedynek, ale publiczność opuszczała stadion w pełni chyba usatysfakcjonowana” – tak to spotkanie relacjonował „Głos Wybrzeża”.
„Nikła przegrana i to dopiero w ostatnim kwadransie meczu. Do 77. min. lechiści prowadzili 2:1, przez ponad 20 minut drugiej połowy dając próbkę swych prawdziwych możliwości. Stadion zupełnie oszalał, gdy raz po raz bramkarz włoski zmuszony był do pokazania pełni swego kunsztu, a trzeba przyznać, że fach swój zna doskonale. Po szybkich akcjach strzelali wielokrotnie Kowalczyk, Kamiński, Kruszczyński, zawsze na przeszkodzie stawał jednak Tacconi. Piłkarze Juventusu w tym okresie też przeprowadzali ataki, ale rzadziej i zupełnie nieskutecznie. Dopiero widmo porażki zmusiło Włochów do przeprowadzenia generalnej ofensywy, co wiązało się z wejściem na boisko Platiniego. Słynny Francuz nie grał bowiem od początku, co może wynikało ze zlekceważenia rywala. Przekonał się trener Trapattoni, że drużyna z Gdańska ma swoją wartość. Ostatecznie biało-zieloni zeszli z murawy pokonani. Przegrali jednak z arcymistrzami futbolu, którym – co tu ukrywać – sprzyjało trochę szczęście, choć o wszystkim w pierwszej kolejności decydowały umiejętności. W sumie przegrany pojedynek, ale publiczność opuszczała stadion w pełni chyba usatysfakcjonowana” – tak to spotkanie relacjonował „Głos Wybrzeża”.
Marsz Lechii po Puchar Polski i późniejszy mecz z Juventusem był ogromną sensacją, ale nie pierwszą i nie ostatnią w historii rozgrywek. W 1975 roku po krajowe trofeum sięgnęła drugoligowa Stal Rzeszów, o czym wielu kibiców nie pamięta. Przedziwnym zbiegiem okoliczności na swej drodze do wygranej dwukrotnie spotykali ROW Rybnik, w 1/8 finału wygrywając 2:1 z jego pierwszą drużyną, a w finale po serii rzutów karnych pokonując… rezerwy ROW-u!
Tak naprawdę w finale Stal zmierzyła się jeszcze raz z tym samym rywalem, bo w barwach rezerw ROW-u zagrali piłkarze pierwszego składu. Mimo wielkiej wiary w sukces wśród zawodników z Rzeszowa, regulaminowy czas gry i dogrywka nie przyniosły rozstrzygnięcia i trzeba było szykować się na serię rzutów karnych. W niej piłkarze z obu drużyn byli bardzo nieskuteczni. Po sześciu strzałach wciąż było tylko 1:0. Ostatecznie piłkarze Stali utrzymali przewagę, wygrywając po rzutach karnych 3:2.
Żeby docenić „Puchar Tysiąca Drużyn” i jego zdolność do kreowania niezwykłych historii, nie trzeba wcale sięgać daleko w przeszłość. Nawet młodsi kibice pamiętają wspaniałą przygodę występujących na trzecim poziomie rozgrywkowym Błękitnych Stargard z krajowym pucharem w sezonie 2014/15. Po każdej kolejnej sensacji sprawianej przez drużynę prowadzoną przez Krzysztofa Kapuścińskiego, kibice wieszczyli, że to już koniec i Błękitni zaraz odpadną z rozgrywek. I bardzo długo byli w błędzie. Na zwycięskim szlaku zespół ze Stargardu zostawił w pokonanym polu wyżej notowane: Chojniczankę, Gryfa Wejherowo i GKS Tychy, trafiając w ćwierćfinale na ekstraklasową Cracovię. To był sensacyjny pokaz skuteczności i dobrego futbolu, który nie pozostawił najmniejszych wątpliwości, kto jest lepszy. Błękitni zarówno w Krakowie, jak i na własnym stadionie wygrali po 2:0, awansując do półfinału, gdzie czekał na nich Lech Poznań. „Starcie Dawida z Goliatem” – tak media zapowiadały ten dwumecz. Na początku Goliat boleśnie uderzył, już w 9. minucie wychodząc na prowadzenie w wyjazdowym spotkaniu. Dwumecz dopiero się jednak miał rozkręcić. Za sprawą dwóch trafień Tomasza Pustelnika i jednego Łukasza Kosakiewicza gospodarze odrobili stratę, wygrywając 3:1 i zapewniając sobie niezłą sytuację wyjściową przed rewanżem przy ul. Bułgarskiej. W Poznaniu lechici długo bili głową w mur, tracąc jako pierwsi bramkę. Sensacja wisiała w powietrzu, a wszyscy neutralni kibice w kraju ściskali kciuki za outsiderów. Wszystko zmieniła czerwona kartka dla jednego z bohaterów pierwszego spotkania, Kosakiewicza. Grający w dziesiątkę goście szybko stracili dwa gole, heroicznie walcząc w drugiej połowie o utrzymanie korzystnego w kontekście całej rywalizacji wyniku. Ostatecznie jednak Dawid Kownacki doprowadził do dogrywki, w której wycieńczeni grą w osłabieniu Błękitni otrzymali dwa śmiertelne ciosy. Ich piękna przygoda dobiegła końca, ale w sercach fanów zapewnili sobie nieśmiertelność.
Żeby docenić „Puchar Tysiąca Drużyn” i jego zdolność do kreowania niezwykłych historii, nie trzeba wcale sięgać daleko w przeszłość. Nawet młodsi kibice pamiętają wspaniałą przygodę występujących na trzecim poziomie rozgrywkowym Błękitnych Stargard z krajowym pucharem w sezonie 2014/15. Po każdej kolejnej sensacji sprawianej przez drużynę prowadzoną przez Krzysztofa Kapuścińskiego, kibice wieszczyli, że to już koniec i Błękitni zaraz odpadną z rozgrywek. I bardzo długo byli w błędzie. Na zwycięskim szlaku zespół ze Stargardu zostawił w pokonanym polu wyżej notowane: Chojniczankę, Gryfa Wejherowo i GKS Tychy, trafiając w ćwierćfinale na ekstraklasową Cracovię. To był sensacyjny pokaz skuteczności i dobrego futbolu, który nie pozostawił najmniejszych wątpliwości, kto jest lepszy. Błękitni zarówno w Krakowie, jak i na własnym stadionie wygrali po 2:0, awansując do półfinału, gdzie czekał na nich Lech Poznań. „Starcie Dawida z Goliatem” – tak media zapowiadały ten dwumecz. Na początku Goliat boleśnie uderzył, już w 9. minucie wychodząc na prowadzenie w wyjazdowym spotkaniu. Dwumecz dopiero się jednak miał rozkręcić. Za sprawą dwóch trafień Tomasza Pustelnika i jednego Łukasza Kosakiewicza gospodarze odrobili stratę, wygrywając 3:1 i zapewniając sobie niezłą sytuację wyjściową przed rewanżem przy ul. Bułgarskiej. W Poznaniu lechici długo bili głową w mur, tracąc jako pierwsi bramkę. Sensacja wisiała w powietrzu, a wszyscy neutralni kibice w kraju ściskali kciuki za outsiderów. Wszystko zmieniła czerwona kartka dla jednego z bohaterów pierwszego spotkania, Kosakiewicza. Grający w dziesiątkę goście szybko stracili dwa gole, heroicznie walcząc w drugiej połowie o utrzymanie korzystnego w kontekście całej rywalizacji wyniku. Ostatecznie jednak Dawid Kownacki doprowadził do dogrywki, w której wycieńczeni grą w osłabieniu Błękitni otrzymali dwa śmiertelne ciosy. Ich piękna przygoda dobiegła końca, ale w sercach fanów zapewnili sobie nieśmiertelność.
Taki właśnie jest „Puchar Tysiąca Drużyn”. Nieprzewidywalny, romantyczny, pozwalający nieznanym piłkarzom zbudować sobie „pomniki trwalsze niż ze spiżu”.
Na przestrzeni lat wiele się w tych rozgrywkach zmieniało: modyfikowany był ich terminarz czy liczba rozgrywanych spotkań. Ale w gruncie rzeczy cały czas chodzi w nich dokładnie o to samo. O to, żeby piłkarze z niższych lig mieli prawo śnić o wiekopomnych, epickich triumfach. I żeby od czasu do czasu ich sny okazywały się rzeczywistością.
To właśnie dlatego w sezonie 2021/22 sponsor tytularny Fortuna Pucharu Polski – Fortuna Zakłady Bukmacherskie – płaci za każdego gola strzelonego przez teoretycznie słabszy zespół 1000 złotych do budżetu akcji „Puchar 1000 Goli”. Na koniec rozgrywek o pełną pulę (po 1/32 finału jest w niej już 33 000 złotych!) powalczą kluby z niższych lig, które będą mogły wnioskować o dofinansowanie w trzech kategoriach: projekt kibicowski, projekt infrastrukturalny i projekt społeczno-kulturalny. Zwycięzcy każdej z nich podzielą się środkami zebranymi przez cały sezon przez „underdogów”, jak nazywa się zespoły, którym bukmacherzy dają przed meczem mniejsze szanse na zwycięstwo.
MB
To właśnie dlatego w sezonie 2021/22 sponsor tytularny Fortuna Pucharu Polski – Fortuna Zakłady Bukmacherskie – płaci za każdego gola strzelonego przez teoretycznie słabszy zespół 1000 złotych do budżetu akcji „Puchar 1000 Goli”. Na koniec rozgrywek o pełną pulę (po 1/32 finału jest w niej już 33 000 złotych!) powalczą kluby z niższych lig, które będą mogły wnioskować o dofinansowanie w trzech kategoriach: projekt kibicowski, projekt infrastrukturalny i projekt społeczno-kulturalny. Zwycięzcy każdej z nich podzielą się środkami zebranymi przez cały sezon przez „underdogów”, jak nazywa się zespoły, którym bukmacherzy dają przed meczem mniejsze szanse na zwycięstwo.
MB
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez