Jerzy Budziłek: wyznawałem zasadę, że jest czas na pracę i na odpoczynek
2020-05-27 12:00:00(ost. akt: 2020-05-27 10:22:59)
Jerzy Budziłek wspomina czasy, gdy na mecze jeździło się Nyskami albo Lublinem z plandeką i ławkami, a boiska “szynowano”, czyli do traktora doczepiano szynę kolejową, która wygładzała plac. Opowiada też o trenerskiej pracy m.in. w Stomilu Olsztyn, Warmii Olsztyn, Świcie Nowy Dwór Mazowiecki i Polonii Lidzbark Warmiński.
- Skąd pan pochodzi?
- Urodziłem się 4 sierpnia 1953 roku w Czarnem w województwie pomorskim. Tam jest takie duże więzienie. Mój tata był oficerem i był „ganiany” po poligonach. Mieszkałem tam jedynie dwa lata, bo kolejne dwa spędziłem w Giżycku, potem - do 1964 roku - był Elbląg, aż w końcu przeprowadziliśmy się do Olsztyna. Zamieszkaliśmy przy ulicy Gietkowskiej, gdzie znajdowało się boisko, na którym grał OKS. No i był taki moment, że w juniorach OKS-u grali prawie wszyscy chłopcy z Gietkowskiej. Byli też starsi chłopcy z ulicy Żeromskiego, tacy troszkę chuligani.
- Z kim pan wtedy grał?
- M.in. ze Zbyszkiem Kubelskim, Andrzejem Pacochą, Leszkiem Pawlusem i Leszkiem Burzynowskim, a moim pierwszym trenerem był Jan Woźnica.
- Przeprowadzono jakiś nabór?
- Nie. Graliśmy na podwórku, a on, idąc na trening, obserwował nas i najzdolniejszych „wyciągał”. Akurat byliśmy dosyć zdolną ekipą, więc prawie każdego z podwórka brał ze sobą na trening. Rywalizowaliśmy bodajże z Gwardią, Warmią, Sokołem Ostróda oraz z drużynami z Iławy, Działdowa i Kętrzyna. Z wyjazdami bywało różnie. Jeździliśmy Nyskami albo Lublinem z plandeką i ławkami, a każdy miał w plecaku kanapki. Klub zabezpieczał sprzęt. Sytuacja się polepszyła, gdy powstał Olsztyński Zakład Opon Samochodowych, bo objął patronat nad klubem, który nazywał się OKS OZOS. Na mecze dojeżdżaliśmy już autokarem i dostawaliśmy 37,50 zł diety. Kiedy byłem trampkarzem, zespół seniorów występował w klasie okręgowej, a gdy byłem już w drużynie juniorów starszych, OKS OZOS grał w III lidze. W III lidze co najmniej przez jedną połowę na boisku musiał być junior, więc gdy trafiłem do seniorów, to najczęściej zmienialiśmy się z Andrzejem Pacochą. Występowałem jako boczny napastnik albo pomocnik, a graliśmy w grudziądzkich korkotrampkach - były najlepsze, ponieważ na Gietkowskiej były piaszczyste, klepiskowe boiska. Jak trochę popadał deszcz, to robiło się błoto, zaś jak było sucho, to strasznie się kurzyło. Ale zazwyczaj boisko było lekko podlewane, a przed treningiem je „szynowano”, czyli do traktora doczepiano szynę kolejową, która wygładzała powierzchnię. Dopiero wtedy piłeczka „chodziła”.
Trenerem pierwszego zespołu był Aleksander Kupcewicz, który wziął paru juniorów i dawał nam szansę gry w III lidze. Pamiętam, że wygraliśmy na Gietkowskiej z Widzewem Łódź 2:0, a obie bramki zdobył Janusz Adamczyk, junior. Widzew awansował po tamtym sezonie do II ligi, a potem do pierwszej. A mieliśmy przyjemność grać z nimi na klepisku. Łodzianie byli mocno zdziwieni, że przyszło grać im w takich warunkach.
Z OKS-em najwyżej grałem w II lidze. Trenował nas Henryk „Burza” Szczepański i cały czas mecze rozgrywaliśmy przy ulicy Gietkowskiej, bo obecny stadion otwarty został na dożynki w 1978 roku. Potem w III lidze graliśmy na boisku Warmii, zresztą po awansie także tam graliśmy.
- Wielu kibiców przychodziło na wasze mecze?
- Na II ligę wszystkie miejsca były zajęte, czyli było cztery-pięć tysięcy kibiców. Na początku seniorzy pracowali w OZOS-ie od godziny 10, ale potem byli już tylko na etatach, bo dyrektorem fabryki był pan Leonhard, zagorzały kibic piłkarski. Tak naprawdę to dzięki niemu powstał stadion przy Piłsudskiego. Ja jednak wielkiej kariery nie zrobiłem, ale od zawsze ciągnęło mnie do trenowania. W 1976 roku ukończyłem kurs instruktorski, taki podstawowy, a dwa lata później zacząłem pracować z młodzieżą. Co prawda grałem później jeszcze w OKS-ie, ale tylko w okręgówce w drugim zespole. Ostatecznie przestałem grać w wieku 28-29 lat. W tym czasie robiłem uprawnienia do prowadzenia zespołu. Potem skończyłem Akademię Wychowania Fizycznego w Katowicach, gdzie studiowałem zaocznie. Mieliśmy fajną grupę: Drzewiecki grał w Ruchu Chorzów, Kosiński w Stali Mielec, a poza tym było… dziewięciu szermierzy! Na drugim roku na zajęcia z nami trafił jeszcze Waldemar Fornalik, który grał w Ruchu i ciężko było mu połączyć studia dzienne z grą w piłkę. Dobrze go znam, więc bardzo mu kibicuje. Na AWF-ie zrobiłem uprawnienia trenera drugiej klasy oraz magistra wychowania fizycznego. Rok po studiach zdobyłem uprawnienia trenera klasy pierwszej. Miałem więc uprawnienia do prowadzenia wszystkich zespołów na dowolnym poziomie rozgrywkowym, jednak po wprowadzeniu licencji „UEFA” utraciłem taką możliwość, dlatego postanowiłem zrobić kurs UEFA A.
Pracę zacząłem w 1978 roku z rocznikiem 1964, w którym byli m.in. Mierzejewski, Dwórznicki, Sender, Burzyński, Szymczak, Olendrzyński, Mrachacz i Reginis.
- Ale wcześniej, bo już w 1974 roku, został pan mistrzem Polski juniorów.
- Bo zanim zacząłem przygodę z trenerką, to Jerzy Masztaler zaproponował mi funkcję asystenta. W rzeczywistości jednak pełniłem nieco inną rolę. Pomagałem trenerowi w zajęciach, ale głównie organizowałem chłopakom... czas wolny. Chłopcy mieli po około 18 lat, a ja byłem od nich zaledwie 3 lata starszy. Większość zawodników z tej grupy grała później w II lidze w Stomilu. W finale mistrzostw Polski juniorów zmierzyliśmy się z Szombierkami Bytom i wygraliśmy 2:0, a obie bramki strzelił Sławek Masztaler – młodszy brat trenera.
Graliśmy wtedy na stadionie Legii przed finałem Pucharu Polski. Pamiętam, że telewizja się spóźniła na mecz i przyjechała przy stanie 1:0 dla nas. Postanowiono więc... nagrać podobną akcję do tej, z której padł ten pierwszy gol. Po zwycięstwie trener Masztaler musiał zgodnie z tradycją wejść do autokaru „na czworaka”, a my w nagrodę pojechaliśmy pociągiem na turniej do Genewy w Szwajcarii. Wyjazd ufundował nam PZPN. Była to fajna przygoda i mocne ekipy, m.in. Tottenham. Zajęliśmy czwarte lub piąte miejsce na bodajże 12 zespołów. A potem - jak już wspomniałem - zrobiłem kurs instruktora i zacząłem samodzielnie trenować młodzież w 1978 r. Prowadziłem także wielokrotnie juniorską reprezentację województwa, dwukrotnie byliśmy w finałach ogólnopolskich.
- A w 1986 roku zdobył pan nawet wicemistrzostwo Polski juniorów!
- Wygraliśmy rozgrywki makroregionalne, w których grały drużyny z czterech okręgów, i pojechaliśmy na finały. Właśnie w tym okresie studiowałem, więc pomagał mi Józef Łobocki. Finały odbyły się w Piotrkowie Trybunalskim. Wygraliśmy swoją grupę, a w półfinale bezbramkowo zremisowaliśmy z Piotrcovią, bo sędzia „pilnował wyniku”. Nie zareagował nawet wtedy, gdy w polu karnym rywali obrońca kopnął Mariusza Wiśniewskiego w twarz. Ostatecznie w karnych wygraliśmy 5:4, ale w finale Mariusz na jedno oko nie widział. W ostatnim meczu przegraliśmy 1:2 z Błękitnymi Raciąż, których prowadził mój kolega Andrzej Nizielski - kiedyś graliśmy w Gwardii Olsztyn. Jakiś miesiąc po finale na konsultację kadry narodowej powołano kilku zawodników od nas i z Raciąża. Okazało się, że dwóch rywali było w... wojsku, czyli w finałach zagrali niezgodnie z regulaminem, bo byli starsi. Zostaliśmy oszukani. W dzisiejszych czasach drużyna Błękitnych zostałaby zdyskwalifikowana i ukarana. W naszym zespole grali m.in.: Tomek Nowak, Robert Kiłdanowicz, Andrzej Bohdanowicz, Piotr Tyszkiewicz, Marek Maciejewski, Sławomir Serewiś, Dariusz Lisiecki i Waldemar Ząbecki.
Potem prowadziłem w okręgówce rezerwy Stomilu, aż któregoś dnia pan Rudnicki, kadrowy OZOS-u, powiedział: „Jurek, obejmiesz pierwszy zespół, ale na razie jako pełniący obowiązki”. No i w 1991 roku awansowaliśmy do II ligi, a w kolejnym sezonie się w niej utrzymaliśmy. O awans do II ligi biliśmy się z Polonią Warszawa. Zajęliśmy wtedy drugie miejsce, ale dzięki reorganizacji rozgrywek awansowały dwa najlepsze zespoły.
- Czy z tego okresu jakiś konkretny mecz zapadł panu w pamięć?
- W Krakowie z Cracovią, już w II lidze. Mecz był na starym stadionie z torem kolarskim. Padał deszcz. Ktoś oddał strzał, a na bramce stał Andrzej Bohdanowicz. Piłka co prawda przeleciała mu przez ręce, ale nie przekroczyła linii bramkowej. Sędzia podszedł kawałek w stronę naszego pola karnego i po kilku sekundach wskazał na środek boiska. Gol dla Cracovii! Udało nam się jednak wyrównać, a potem wyjść na prowadzenie. Jednak dziesięć minut przed końcem sędzia przerwał mecz z powodu silnego deszczu, a już Cracovię na widelcu mieliśmy. Gospodarze odpoczęli i po wznowieniu gry strasznie na nas ruszyli. Kilka razy piłka przeszła tuż obok słupka, ale ostatecznie wygraliśmy 2:1.
- Potem trenował pan Olimpię Olsztynek.
- Zespół był wówczas w III lidze. Niestety, w sezonie 1993/94 zabrakło nam dwóch punktów do utrzymania się w lidze. Pamiętam, że na mecz do Warszawy pojechaliśmy... ciężarówką Star, w której na dodatek strasznie śmierdziało spalinami. Kiedy wjechaliśmy do Warszawy, powiedziałem kierowcy, żeby pod żadnym pozorem nie wjeżdżał na stadion. Zatrzymaliśmy się jakieś pół kilometra wcześniej i poszliśmy na piechotę, żeby nie było wstydu (śmiech).
Natomiast w sezonie 1996/97 wprowadziłem Warmię Olsztyn do II ligi. Ostatni mecz sezonu graliśmy wtedy na wyjeździe z Olimpią Warszawa. Mieliśmy tyle samo punktów, ale do awansu wystarczył nam remis, bo u siebie wygraliśmy. Po przedmeczowej odprawie przypadkiem wszedłem do jakiegoś pokoju, a tam na stołach szampany torty i ciastka. Pomyślałem sobie, że pewnie będą nas „kręcić”. Na stadion przyjechały aż trzy obsady sędziowskie, po czym było losowanie. Prowadziliśmy po bramce Zejera, Olimpia wyrównała z rzutu wolnego, jednak Andrzej Kłosowski zapewnił nam zwycięstwo, zdobywając bramkę cztery minuty po wejściu na boisko. Po uzyskaniu awansu podrzuciłem do góry swoje buty w geście zwycięstwa i… do Olsztyna wróciłem już bez butów. Był to ciekawy moment w historii warmińsko-mazurskiego futbolu, bo Stomil grał na najwyższym poziomie rozgrywkowym, Warmia i Jeziorak Iława na drugim, a poza tym w III lidze mieliśmy cztery zespoły.
- Jak wyglądał drugoligowy sezon Warmii?
- W rundzie jesiennej zdobyliśmy 15 punktów. Był trochę nieciekawy układ, bo z faworytami większość meczów graliśmy na własnym boisku, a z zespołami będącymi w naszym zasięgu graliśmy spotkania wyjazdowe. Z silnymi drużynami większość spotkań zremisowaliśmy, a na wyjazdach nie szło nam najlepiej. Mieliśmy jednak młody zespół, średnia wieku niecałe 22 lata. A byłaby jeszcze niższa, ale Adam Zejer trochę ją podnosił (śmiech). Świetny gracz, to on prowadził naszą grę, dzielił i rządził na boisku.
- A druga runda?
- Wiosną zespół zdobył kilka punktów i spadł z II ligi, ale ja już wtedy nie pracowałem w Warmii. Cztery mecze przed zakończeniem rozgrywek objąłem Świt. Co prawda spadliśmy z ligi, ale prezes Świtu dał mi wolną rękę w budowaniu zespołu, więc ściągnąłem paru chłopaków z Olsztyna i awansowaliśmy do II ligi.
Potem byłem trenerem Polonii Lidzbark Warmiński, z którą w sezonie 2000/01 awansowaliśmy do III ligi i zdobyliśmy Wojewódzki Puchar Polski. Po pięciu czy sześciu kolejkach byliśmy na czele tabeli, ale mieliśmy spore braki kadrowe, co potem przełożyło się na wyniki. Na dodatek w przerwie zimowej paru zawodników nam „wyciągnęli”, m.in. Zejera czy Sławka Przybylińskiego. W efekcie spadliśmy, chociaż niewiele brakowało do utrzymania. Wróciłem więc do Stomilu, który grał w II lidze, a po pół roku zostałem trenerem czwartoligowego Motoru Lubawa, jednocześnie pracując w Gimnazjalnym Ośrodku Szkolenia Sportowego Młodzieży w Piłce Nożnej. Przez chwilę w roli „strażaka” prowadziłem Stomil jeszcze w 2008 i 2009 r.
- Jakim trenerem był Jerzy Budziłek? Dawał w kość, a może potrafił odpowiednio zmotywować?
- Motywowanie to teraz takie popularne określenie, bo wcześniej zagrzewało się do walki. Dla mnie najważniejszy jest dobry kontakt z piłkarzami, dlatego nie byłem katem ani despotą, tylko prowadziłem zespół na przyjacielskich relacjach. Wyznawałem też zasadę: jest czas na pracę i jest czas na odpoczynek, no i jakoś to funkcjonowało i przynosiło efekty.
Mariusz Bojarowski i Emil Wojda
* Autorzy są pracownikami Warmińsko-Mazurskiego Związku Piłki Nożnej. Zapis całej rozmowy jest na stronie wmzpn.pl
- Urodziłem się 4 sierpnia 1953 roku w Czarnem w województwie pomorskim. Tam jest takie duże więzienie. Mój tata był oficerem i był „ganiany” po poligonach. Mieszkałem tam jedynie dwa lata, bo kolejne dwa spędziłem w Giżycku, potem - do 1964 roku - był Elbląg, aż w końcu przeprowadziliśmy się do Olsztyna. Zamieszkaliśmy przy ulicy Gietkowskiej, gdzie znajdowało się boisko, na którym grał OKS. No i był taki moment, że w juniorach OKS-u grali prawie wszyscy chłopcy z Gietkowskiej. Byli też starsi chłopcy z ulicy Żeromskiego, tacy troszkę chuligani.
- Z kim pan wtedy grał?
- M.in. ze Zbyszkiem Kubelskim, Andrzejem Pacochą, Leszkiem Pawlusem i Leszkiem Burzynowskim, a moim pierwszym trenerem był Jan Woźnica.
- Przeprowadzono jakiś nabór?
- Nie. Graliśmy na podwórku, a on, idąc na trening, obserwował nas i najzdolniejszych „wyciągał”. Akurat byliśmy dosyć zdolną ekipą, więc prawie każdego z podwórka brał ze sobą na trening. Rywalizowaliśmy bodajże z Gwardią, Warmią, Sokołem Ostróda oraz z drużynami z Iławy, Działdowa i Kętrzyna. Z wyjazdami bywało różnie. Jeździliśmy Nyskami albo Lublinem z plandeką i ławkami, a każdy miał w plecaku kanapki. Klub zabezpieczał sprzęt. Sytuacja się polepszyła, gdy powstał Olsztyński Zakład Opon Samochodowych, bo objął patronat nad klubem, który nazywał się OKS OZOS. Na mecze dojeżdżaliśmy już autokarem i dostawaliśmy 37,50 zł diety. Kiedy byłem trampkarzem, zespół seniorów występował w klasie okręgowej, a gdy byłem już w drużynie juniorów starszych, OKS OZOS grał w III lidze. W III lidze co najmniej przez jedną połowę na boisku musiał być junior, więc gdy trafiłem do seniorów, to najczęściej zmienialiśmy się z Andrzejem Pacochą. Występowałem jako boczny napastnik albo pomocnik, a graliśmy w grudziądzkich korkotrampkach - były najlepsze, ponieważ na Gietkowskiej były piaszczyste, klepiskowe boiska. Jak trochę popadał deszcz, to robiło się błoto, zaś jak było sucho, to strasznie się kurzyło. Ale zazwyczaj boisko było lekko podlewane, a przed treningiem je „szynowano”, czyli do traktora doczepiano szynę kolejową, która wygładzała powierzchnię. Dopiero wtedy piłeczka „chodziła”.
Trenerem pierwszego zespołu był Aleksander Kupcewicz, który wziął paru juniorów i dawał nam szansę gry w III lidze. Pamiętam, że wygraliśmy na Gietkowskiej z Widzewem Łódź 2:0, a obie bramki zdobył Janusz Adamczyk, junior. Widzew awansował po tamtym sezonie do II ligi, a potem do pierwszej. A mieliśmy przyjemność grać z nimi na klepisku. Łodzianie byli mocno zdziwieni, że przyszło grać im w takich warunkach.
Z OKS-em najwyżej grałem w II lidze. Trenował nas Henryk „Burza” Szczepański i cały czas mecze rozgrywaliśmy przy ulicy Gietkowskiej, bo obecny stadion otwarty został na dożynki w 1978 roku. Potem w III lidze graliśmy na boisku Warmii, zresztą po awansie także tam graliśmy.
- Wielu kibiców przychodziło na wasze mecze?
- Na II ligę wszystkie miejsca były zajęte, czyli było cztery-pięć tysięcy kibiców. Na początku seniorzy pracowali w OZOS-ie od godziny 10, ale potem byli już tylko na etatach, bo dyrektorem fabryki był pan Leonhard, zagorzały kibic piłkarski. Tak naprawdę to dzięki niemu powstał stadion przy Piłsudskiego. Ja jednak wielkiej kariery nie zrobiłem, ale od zawsze ciągnęło mnie do trenowania. W 1976 roku ukończyłem kurs instruktorski, taki podstawowy, a dwa lata później zacząłem pracować z młodzieżą. Co prawda grałem później jeszcze w OKS-ie, ale tylko w okręgówce w drugim zespole. Ostatecznie przestałem grać w wieku 28-29 lat. W tym czasie robiłem uprawnienia do prowadzenia zespołu. Potem skończyłem Akademię Wychowania Fizycznego w Katowicach, gdzie studiowałem zaocznie. Mieliśmy fajną grupę: Drzewiecki grał w Ruchu Chorzów, Kosiński w Stali Mielec, a poza tym było… dziewięciu szermierzy! Na drugim roku na zajęcia z nami trafił jeszcze Waldemar Fornalik, który grał w Ruchu i ciężko było mu połączyć studia dzienne z grą w piłkę. Dobrze go znam, więc bardzo mu kibicuje. Na AWF-ie zrobiłem uprawnienia trenera drugiej klasy oraz magistra wychowania fizycznego. Rok po studiach zdobyłem uprawnienia trenera klasy pierwszej. Miałem więc uprawnienia do prowadzenia wszystkich zespołów na dowolnym poziomie rozgrywkowym, jednak po wprowadzeniu licencji „UEFA” utraciłem taką możliwość, dlatego postanowiłem zrobić kurs UEFA A.
Pracę zacząłem w 1978 roku z rocznikiem 1964, w którym byli m.in. Mierzejewski, Dwórznicki, Sender, Burzyński, Szymczak, Olendrzyński, Mrachacz i Reginis.
- Ale wcześniej, bo już w 1974 roku, został pan mistrzem Polski juniorów.
- Bo zanim zacząłem przygodę z trenerką, to Jerzy Masztaler zaproponował mi funkcję asystenta. W rzeczywistości jednak pełniłem nieco inną rolę. Pomagałem trenerowi w zajęciach, ale głównie organizowałem chłopakom... czas wolny. Chłopcy mieli po około 18 lat, a ja byłem od nich zaledwie 3 lata starszy. Większość zawodników z tej grupy grała później w II lidze w Stomilu. W finale mistrzostw Polski juniorów zmierzyliśmy się z Szombierkami Bytom i wygraliśmy 2:0, a obie bramki strzelił Sławek Masztaler – młodszy brat trenera.
Graliśmy wtedy na stadionie Legii przed finałem Pucharu Polski. Pamiętam, że telewizja się spóźniła na mecz i przyjechała przy stanie 1:0 dla nas. Postanowiono więc... nagrać podobną akcję do tej, z której padł ten pierwszy gol. Po zwycięstwie trener Masztaler musiał zgodnie z tradycją wejść do autokaru „na czworaka”, a my w nagrodę pojechaliśmy pociągiem na turniej do Genewy w Szwajcarii. Wyjazd ufundował nam PZPN. Była to fajna przygoda i mocne ekipy, m.in. Tottenham. Zajęliśmy czwarte lub piąte miejsce na bodajże 12 zespołów. A potem - jak już wspomniałem - zrobiłem kurs instruktora i zacząłem samodzielnie trenować młodzież w 1978 r. Prowadziłem także wielokrotnie juniorską reprezentację województwa, dwukrotnie byliśmy w finałach ogólnopolskich.
- A w 1986 roku zdobył pan nawet wicemistrzostwo Polski juniorów!
- Wygraliśmy rozgrywki makroregionalne, w których grały drużyny z czterech okręgów, i pojechaliśmy na finały. Właśnie w tym okresie studiowałem, więc pomagał mi Józef Łobocki. Finały odbyły się w Piotrkowie Trybunalskim. Wygraliśmy swoją grupę, a w półfinale bezbramkowo zremisowaliśmy z Piotrcovią, bo sędzia „pilnował wyniku”. Nie zareagował nawet wtedy, gdy w polu karnym rywali obrońca kopnął Mariusza Wiśniewskiego w twarz. Ostatecznie w karnych wygraliśmy 5:4, ale w finale Mariusz na jedno oko nie widział. W ostatnim meczu przegraliśmy 1:2 z Błękitnymi Raciąż, których prowadził mój kolega Andrzej Nizielski - kiedyś graliśmy w Gwardii Olsztyn. Jakiś miesiąc po finale na konsultację kadry narodowej powołano kilku zawodników od nas i z Raciąża. Okazało się, że dwóch rywali było w... wojsku, czyli w finałach zagrali niezgodnie z regulaminem, bo byli starsi. Zostaliśmy oszukani. W dzisiejszych czasach drużyna Błękitnych zostałaby zdyskwalifikowana i ukarana. W naszym zespole grali m.in.: Tomek Nowak, Robert Kiłdanowicz, Andrzej Bohdanowicz, Piotr Tyszkiewicz, Marek Maciejewski, Sławomir Serewiś, Dariusz Lisiecki i Waldemar Ząbecki.
Potem prowadziłem w okręgówce rezerwy Stomilu, aż któregoś dnia pan Rudnicki, kadrowy OZOS-u, powiedział: „Jurek, obejmiesz pierwszy zespół, ale na razie jako pełniący obowiązki”. No i w 1991 roku awansowaliśmy do II ligi, a w kolejnym sezonie się w niej utrzymaliśmy. O awans do II ligi biliśmy się z Polonią Warszawa. Zajęliśmy wtedy drugie miejsce, ale dzięki reorganizacji rozgrywek awansowały dwa najlepsze zespoły.
- Czy z tego okresu jakiś konkretny mecz zapadł panu w pamięć?
- W Krakowie z Cracovią, już w II lidze. Mecz był na starym stadionie z torem kolarskim. Padał deszcz. Ktoś oddał strzał, a na bramce stał Andrzej Bohdanowicz. Piłka co prawda przeleciała mu przez ręce, ale nie przekroczyła linii bramkowej. Sędzia podszedł kawałek w stronę naszego pola karnego i po kilku sekundach wskazał na środek boiska. Gol dla Cracovii! Udało nam się jednak wyrównać, a potem wyjść na prowadzenie. Jednak dziesięć minut przed końcem sędzia przerwał mecz z powodu silnego deszczu, a już Cracovię na widelcu mieliśmy. Gospodarze odpoczęli i po wznowieniu gry strasznie na nas ruszyli. Kilka razy piłka przeszła tuż obok słupka, ale ostatecznie wygraliśmy 2:1.
- Potem trenował pan Olimpię Olsztynek.
- Zespół był wówczas w III lidze. Niestety, w sezonie 1993/94 zabrakło nam dwóch punktów do utrzymania się w lidze. Pamiętam, że na mecz do Warszawy pojechaliśmy... ciężarówką Star, w której na dodatek strasznie śmierdziało spalinami. Kiedy wjechaliśmy do Warszawy, powiedziałem kierowcy, żeby pod żadnym pozorem nie wjeżdżał na stadion. Zatrzymaliśmy się jakieś pół kilometra wcześniej i poszliśmy na piechotę, żeby nie było wstydu (śmiech).
Natomiast w sezonie 1996/97 wprowadziłem Warmię Olsztyn do II ligi. Ostatni mecz sezonu graliśmy wtedy na wyjeździe z Olimpią Warszawa. Mieliśmy tyle samo punktów, ale do awansu wystarczył nam remis, bo u siebie wygraliśmy. Po przedmeczowej odprawie przypadkiem wszedłem do jakiegoś pokoju, a tam na stołach szampany torty i ciastka. Pomyślałem sobie, że pewnie będą nas „kręcić”. Na stadion przyjechały aż trzy obsady sędziowskie, po czym było losowanie. Prowadziliśmy po bramce Zejera, Olimpia wyrównała z rzutu wolnego, jednak Andrzej Kłosowski zapewnił nam zwycięstwo, zdobywając bramkę cztery minuty po wejściu na boisko. Po uzyskaniu awansu podrzuciłem do góry swoje buty w geście zwycięstwa i… do Olsztyna wróciłem już bez butów. Był to ciekawy moment w historii warmińsko-mazurskiego futbolu, bo Stomil grał na najwyższym poziomie rozgrywkowym, Warmia i Jeziorak Iława na drugim, a poza tym w III lidze mieliśmy cztery zespoły.
- Jak wyglądał drugoligowy sezon Warmii?
- W rundzie jesiennej zdobyliśmy 15 punktów. Był trochę nieciekawy układ, bo z faworytami większość meczów graliśmy na własnym boisku, a z zespołami będącymi w naszym zasięgu graliśmy spotkania wyjazdowe. Z silnymi drużynami większość spotkań zremisowaliśmy, a na wyjazdach nie szło nam najlepiej. Mieliśmy jednak młody zespół, średnia wieku niecałe 22 lata. A byłaby jeszcze niższa, ale Adam Zejer trochę ją podnosił (śmiech). Świetny gracz, to on prowadził naszą grę, dzielił i rządził na boisku.
- A druga runda?
- Wiosną zespół zdobył kilka punktów i spadł z II ligi, ale ja już wtedy nie pracowałem w Warmii. Cztery mecze przed zakończeniem rozgrywek objąłem Świt. Co prawda spadliśmy z ligi, ale prezes Świtu dał mi wolną rękę w budowaniu zespołu, więc ściągnąłem paru chłopaków z Olsztyna i awansowaliśmy do II ligi.
Potem byłem trenerem Polonii Lidzbark Warmiński, z którą w sezonie 2000/01 awansowaliśmy do III ligi i zdobyliśmy Wojewódzki Puchar Polski. Po pięciu czy sześciu kolejkach byliśmy na czele tabeli, ale mieliśmy spore braki kadrowe, co potem przełożyło się na wyniki. Na dodatek w przerwie zimowej paru zawodników nam „wyciągnęli”, m.in. Zejera czy Sławka Przybylińskiego. W efekcie spadliśmy, chociaż niewiele brakowało do utrzymania. Wróciłem więc do Stomilu, który grał w II lidze, a po pół roku zostałem trenerem czwartoligowego Motoru Lubawa, jednocześnie pracując w Gimnazjalnym Ośrodku Szkolenia Sportowego Młodzieży w Piłce Nożnej. Przez chwilę w roli „strażaka” prowadziłem Stomil jeszcze w 2008 i 2009 r.
- Jakim trenerem był Jerzy Budziłek? Dawał w kość, a może potrafił odpowiednio zmotywować?
- Motywowanie to teraz takie popularne określenie, bo wcześniej zagrzewało się do walki. Dla mnie najważniejszy jest dobry kontakt z piłkarzami, dlatego nie byłem katem ani despotą, tylko prowadziłem zespół na przyjacielskich relacjach. Wyznawałem też zasadę: jest czas na pracę i jest czas na odpoczynek, no i jakoś to funkcjonowało i przynosiło efekty.
Mariusz Bojarowski i Emil Wojda
* Autorzy są pracownikami Warmińsko-Mazurskiego Związku Piłki Nożnej. Zapis całej rozmowy jest na stronie wmzpn.pl
Komentarze (4) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych
Zaloguj się lub wejdź przez
Tak to bylo #2927954 | 148.75.*.* 31 maj 2020 17:15
Panie Budziek tych zawodnikow ktorych pan wymienil Mierzejewski Olendrzyński, Mrachacz.nie ujmujac nic im ale w tamtych czasch to mieszalismy nimi jak chcielismy grajac po przeciwnych stronach.Czy to bylo na trenigach czy w jakis turniejach oranizowanych przez miasto Olsztyn.I zgadzam sie z poprzednimi komentarzami ze trener Budzilek wystawial tylko swoich pupilkow inni nie mieli szans sie przebic.Kiedys przyszedl chlopak ktory uczyl sie w Olsztynie ala pochodzil z Niedzicy .Juz na pierwszym trenigu widac bylo ze chlopak ma niezla technike i wyroznial sie na tle innych juz od dawna trenujacych. Na kolejnych trenigach przyszlo nam grac ze soba swietnie sie rozumielismy ze dokpalismy pupulkom pana Budzilka tyle ze az sam trener Budzilek sie zdenerwowal.Myslicie ze wystapilismy w jakims meczu? Nic podobnego dalej grali jego faworyci.Chlopak z Niedzicy odszedl bo mowi ze traci czas bo ilu ich mamy jeszcze posadzic na tylki kiwajac ich jak choragiewki i strzelajac kolejne bramki?-tak mowil.Odszedl a ja jeszcze potrenowalem 3 miesiace i tez odszedlem
odpowiedz na ten komentarz
Emigrant #2927945 | 148.75.*.* 31 maj 2020 16:31
Trener Budzilek zawsze wystawia swoich pupilkow .Gdy inni nowi zawodnicy byli lepsi.Kiedys po trenigu podszedl do mnie zawodnik i powiedzial ze tak nie bedziesz gral w meczach bo trener Budzilek jest dobrym kolega mojego taty i to ja bede gral a nie ty-I wiecie ze mial racje-oszedlem ze Stomilu a po mnie odeszli nastepni.Szkoda bo Stomil byl mi bliski i do dzis jest.A trener Budzilek zabral niektorym zawodnikom dobrze sie rozwijajacym marzenia o graniu w Stomilu.Chcialem tylko wspomiec swietnego czlowieka w Stomilu nazywal sie chyba Mieczyslaw Wysocki ktory w Stomilu byl chyba niedoceniany a teraz juz chyba zapomniany,ale szanowany przez wszystkich
odpowiedz na ten komentarz
Edek #2927398 | 5.172.*.* 30 maj 2020 08:03
To prawda , trener zawsze wstawiał swoich pupili . Wiem coś o tym bo trenowałem u niego w Warmii, pościągał swoich przydupasów i oni grali, nawet jak Kaczor bramkarz przyszedł na mecz na kacu i z podbitymi oczami to też go wystawił w pierwszym składzie a rezerwowy bramkarz wtedy nieźle się zagotował i zaraz zrezygnował. I tak to wyglądało w Wrmii.
Ocena komentarza: warty uwagi (2) odpowiedz na ten komentarz
Byly junior #2927369 | 148.75.*.* 29 maj 2020 22:52
Trenowalem u pana Budzilka w Juniorach trzeba przyznac ze do nas w tamtych czasach byl w porzadku trenerem.Lubilem grac przeciwko trenerowi bo pare siatek udalo mi sie mu zalozyc,ale bardziej chodzilo o to ze trener Budzilek z nami gral na trenigach po kolezensku mial siwetna kiwke.lubilem tez grac na trenigach razem z nim bo dobrze sie rozumielismy Tylko troche za bardzo wstawial do skladu swoich pupilkow.Kiedys na trenigu wystawl najlepszy sklad przeciwko nowym zawodnikom.Dokopalismy im 5:2 za tydzien bylo 7:3.A grali tam Mierzejewski Pele Dzienia Bako,Pijawa.Boniek Lisek (to byly ksywki chlopakow) i chyba Zejer.Ale jak przychodzilo do meczu trener wstawial tamtych.Dlatego duzo ludzi odchodzilo ze Stmilu,bo trener i tak tamtych zawsze wstawial do skladu.Pozniej gralem w turnieju dzikich druzyn.Grali tam chlopaki ze Stomilu ,dokopalismy im i zajelismy pierwsze miejsce w Olsztynie i tak bylo przez nastepne 2 -3lata .Ale dobrze wspominam trenera Budzilka i pozdrawiam
Ocena komentarza: warty uwagi (1) odpowiedz na ten komentarz