Gdyby Polska pokonała Kamerun, to wciąż bym na ławce siedział

2020-04-18 12:00:00(ost. akt: 2020-04-17 10:06:14)
Janusz Kupcewicz

Janusz Kupcewicz

Autor zdjęcia: archiwum domowe

Wszystko zaczęło się w Warmii Olsztyn. Później był Stomil, Arka Gdynia i Lech Poznań, z którego Janusz Kupcewicz, bo o nim mowa, za 380 tys. dolarów trafił do Saint-Etienne. Był na dwóch mundialach, a w kadrze wystąpił 20 razy.
- Urodził się pan w Gdańsku, ale karierę piłkarską zaczął w Warmii Olsztyn. Jak to się stało?
- Tata ukończył studia na Politechnice Gdańskiej – inżynierię budownictwa lądowego. Ponadto zrobił uprawnienia trenerskie pierwszej klasy, pozwalające prowadzić zespoły z najwyższej ligi. No i postanowił nie podejmować pracy w wyuczonym zawodzie, tylko grać w piłkę. Był wówczas zawodnikiem pierwszoligowej Lechii Gdańsk. Potem był szkoleniowcem w Ostrowcu Świętokrzyskim i Kraśniku. A na Warmię i Mazury przeniósł się za namową pana Masztalera, który był dyrektorem w „kolejówce”. Bardzo fajnie układała się ich współpraca. Mieli pomysł, żeby do internatu ściągać wyróżniającą się młodzież, zapewniając jej jednocześnie wyżywienie i edukację. Mój tata jeździł, szukał młodych, uzdolnionych zawodników i w ten sposób budowali zespół. Była to Warmia Olsztyn (Jan Masztaler był wielkim sympatykiem i propagatorem sportu - to on do Olsztyna ściągnął m.in. Stanisława Zduńczyka, który po latach został pierwszym siatkarzem-olimpijczykiem z naszego regionu - red.). Ja uczyłem się najpierw w Szkole Podstawowej nr 5, potem poszedłem do Technikum Kolejowego, a gdy je skończyłem, wtedy przeniosłem się do Gdyni. Jednak zanim do tego doszło, to w Olsztynie grałem w juniorskich zespołach i zawsze z tatą jeździłem na obozy wraz z seniorami. Rodzice nas wychowali na ludzi, ale na podwórku też kształtował się nasz charakter. Cały czas utrzymuję kontakt z Jurkiem Budziłkiem, Zbyszkiem Kubelskim i Andrzejem Pacochą.

- Domyślam się, że pańskim pierwszym trenerem był ojciec?
- Jak tylko się urodziłem, to już do kołyski dostałem pierwszą piłkę od niego. A potem budził mnie o szóstej rano, jeszcze przed szkołą, i wspólnie ćwiczyliśmy różne elementy gry. No i kilka lat później grałem już w Warmii Olsztyn, bodajże zaczynałem w trampkarzach u pana Zbyszka Lewickiego. Jeździliśmy wtedy trochę po województwie, więc cały region miałem „obcykany”. Przypomina mi się pewna sytuacja: nie pamiętam dokładnie, kto był rywalem, ale nie mieliśmy żadnego transportu i ostatecznie podstawiono nam ciężarówkę marki Star, która była brudna od przewożenia cementu. Mama ubrała mnie wtedy w garnitur młodzieżowy, żebym ładnie wyglądał. No i siedzieliśmy z tyłu na takich fotelach, które „latały” i odbijały się od wnętrza pojazdu. W sumie byliśmy przygotowani na tego typu sytuacje, nikt nie marudził, tylko cieszyliśmy się, że w ogóle mogliśmy pojechać. Ale kiedy wróciłem i pokazałem mamie garnitur, to nie była zbyt szczęśliwa…

- Ile lat spędził pan w Warmii?
- Około czterech. W wieku 13-14 lat chciałem trafić do OKS OZOS, czyli dzisiejszego Stomilu, ponieważ mój tata także tam przechodził. W Warmii wtedy zaczęło się źle dziać, a w OKS OZOS nastawały lepsze czasy. Zostałem wówczas zawieszony, ponieważ Warmia nie chciała mnie puścić i sprawa trafiła do PZPN. Przez to nie grałem w żadnych oficjalnych rozgrywkach niemalże przez rok. Trenowałem normalnie z drużyną, ale nie mogłem wystąpić w oficjalnym meczu.
Domyślam się, że to był ewenement w skali kraju, że chłopak w moim wieku nie mógł z tego powodu grać. Drużyna wówczas występowała bodajże w III lidze i swoje spotkania rozgrywała przy ul. Gietkowskiej. Było to piaszczyste boisko. Nawet grając w II lidze tam odbywały się treningi. Nieopodal była hala, w której znajdowały się szatnie. Warunki może nie były idealne, ale myślę, że w innych miejscowościach były zbliżone. Z Warmii i Mazur pochodziło paru dobrych zawodników. W tamtym okresie do Francji wyjechał Zbigniew Szłykowicz, który grał w Warmii, natomiast Wiesław Lendzion trafił do Wisły Kraków. Olsztyn zawsze słynął z dobrej młodzieży, a jednak obiektów jak nie było, tak nie ma nadal.

- Jak wyglądało przejście z piłki juniorskiej do seniorskiej?
- Ciekawie (śmiech). Tata zabierał mnie na mecze, ale bywało, że przez 90 minut się rozgrzewałem i nie wszedłem (śmiech). Fajną pakę mieliśmy, właśnie z Jurkiem Budziłkiem, Zbyszkiem Kubelskim i Andrzejem Pacochą. Od czasach juniorskich występowałem jako środkowy pomocnik i cały czas bardzo dużo pracowałem z tatą nad techniką, bo on żył piłką nożną i moje wyszkolenie było jego oczkiem w głowie. Kochał piłkę, zostawił swój zawód i zaangażował się w futbol, pomimo tego, że jako inżynier prawdopodobnie mógłby zarobić więcej.

- Czym na boisku charakteryzował się Janusz Kupcewicz?
- Przede wszystkim przeglądem pola, wyszkoleniem technicznym i wykonywaniem stałych fragmentów gry. Dużo nad tym pracowałem w młodzieńczych latach. Mam wrażenie, że obecnie sporej grupie zawodników w naszej Ekstraklasie piłka przy nodze po prostu przeszkadza. Nam wtedy treningi na nierównościach pomogły kształtować technikę. Ktoś może ze mną polemizować, że kiedyś tempo gry było wolniejsze niż obecnie, ale dobrze wyszkolony piłkarz zawsze poradziłby sobie, niezależnie w jakich czasach. Wydaje mi się, że kiedyś na jedenastu zawodników wychodzących na boisko, co najmniej sześciu lub siedmiu było dobrze wyszkolonych technicznie, a pozostali mieli lepsze warunki fizyczne. Teraz te proporcje się zmieniły. Jak jest już czterech piłkarzy z dobrą techniką, to już jest nieźle.

- W jakiej lidze grał pan w Stomilu?
- W drugiej, ale nie wiem, ile razy wystąpiłem w barwach Stomilu. Przypomina mi się jeden mecz, kiedy było wiadomo, że odchodzę do Arki Gdynia. Było to spotkanie z Motorem Lublin, które musieliśmy wygrać, aby uniknąć spadku. Wiadomo, że lepiej jest, kiedy opuszcza się zespół, który utrzymuje się, a nie kiedy spada. No i wygraliśmy 1:0 po bramce Zbyszka Kubelskiego, który występował w juniorskiej reprezentacji Polski.

- Pan także w niej występował w czasach gry w Stomilu...
- Tak. Wówczas nie było podziału na kadry U-18, U-17 i tak dalej. Była jedna kadra do lat 18, którą prowadził Marian Szczechowicz. Sporo było wyjazdów do krajów bloku wschodniego. Lataliśmy m.in. do Bułgarii i Rumunii. Ale kiedy popłynęliśmy promem do Szwecji, to zobaczyliśmy inny świat, ładne boiska i inne obiekty. Mieliśmy fajną kadrę: Zbigniew Boniek, Marek Dziuba, Henryk Miłoszewicz. Pomimo że nie zakwalifikowaliśmy się wówczas do mistrzostw Europy, to wielu zawodników zaistniało później w seniorskiej reprezentacji.

- Jak trafił pan do Arki?
- Propozycje miałem chyba z każdego zespołu I ligi, a ich przedstawiciele byli u mnie w domu na rozmowach. Legia mnie chciała, trener Strejlau, z którym współpracowałem potem w Grecji, bardzo wtedy naciskał na moje przejście do Warszawy. Górnik Zabrze też był zainteresowany, ale wybrałem Gdynię. Dlaczego? Pamiętajmy, że w Górniku na mojej pozycji grał wtedy Zygmunt Szołtysik, a w Legii Kazimierz Deyna. Raczej nie przebiłbym się do pierwszego składu w żadnej z tych drużyn. Prasa na mój temat pisała wtedy niesamowite rzeczy, m.in. że jestem drugim Włodzimierzem Lubańskim, ale z moim ówczesnym zbyt cienkim charakterem, mało przebojowym, miałbym trudności w odnalezieniu się w Zabrzu. Podobnie byłoby w Warszawie - wielu dobrych graczy tam przepadło, bo miasto ich „wciągnęło”. Dlatego wybrałem Arkę, która była beniaminkiem, i był to wybór słuszny, bo przede wszystkim chciałem regularnie grać. Przez dwa lata mieszkałem razem z bratem, aż w końcu dostałem mieszkanie, za które zresztą zapłaciłem, aby było własnościowe.

- Jak wyglądały początki w szatni Arki?
- Myślę, że podobnie jak to ma miejsce teraz, czyli trzeba po prostu było udowodnić swoją wartość, pokazać na boisku swoje atuty. Wszędzie panują określone reguły, do których trzeba się dostosować. No i w Gdyni też tak było, przez co w pierwszym sezonie przez pierwsze pół roku grałem, a kolejne pół roku już nie. Arka ostatecznie spadła z I ligi, ale postanowiłem zostać. Starszyzna zaczęła mnie nieco inaczej postrzegać, tym bardziej że zostałem królem strzelców w II lidze, chociaż grałem jako pomocnik. Pamiętam pewną historię z czasów, gdy trenerem był Grzegorz Polakow. Otóż przed wyjazdem na zgrupowanie do Starogardu Gdańskiego zażyczył sobie, żeby kierownik drużyny do autokaru zapakował… 20 kilofów! Kiedy dotarliśmy na miejsce, okazało się, że za budynkiem hotelowym było miejsce, w którym mamy... kopać dołki. Miało to nam pomóc w rozbudowie górnych partii ciała. Zazwyczaj używało się do tego piłek lekarskich albo czegoś w tym rodzaju, a trener Polakow wymyślił sobie kilofy (śmiech). No i krew się lała, bo piłkarze do tak ciężkiej pracy nie byli przyzwyczajeni. Mówiono, że Polakow wprowadził nowe metody szkoleniowe, czyli kilofy. Ale ja akurat się wyłgałem od tego, ponieważ miałem i nadal mam problemy z kręgosłupem, kilkukrotnie leżałem na wyciągach w szpitalu.

- W Arce spędził pan aż osiem lat…
- I nie żałuję. Z Arką zdobyłem przecież Puchar Polski. A do Lecha odszedłem, kiedy Arka spadła z I ligi, bo chciałem utrzymać się w reprezentacji. Z Lechem zdobyłem mistrzostwo Polski, zagrałem w mistrzostwach świata. Pierwsze powołanie do reprezentacji dostałem w 1976 r. W meczu z Argentyną wszedłem na ostatnie 25 minut i tak naprawdę… praktycznie stałem w miejscu. Atmosfera, powietrze, klimat były bardzo specyficzne. Rozgrzałem się, wyszedłem na boisko, ale miałem nogi jak z waty i wysokie ciśnienie. Organizm nie wytrzymał takiej dawki stresu. Przegraliśmy 1:2, ale warto wspomnieć, że w tym spotkaniu reprezentacyjny debiut zaliczyli także Stanisław Burzyński oraz Zbigniew Boniek.

- Potem zagrał pan ze Szwecją, Finlandią, Rumunią i Hiszpanią.
- Z Hiszpanią graliśmy w Barcelonie, wygraliśmy 2:1, a obie bramki strzelił Andrzej Iwan. Wygrać z Hiszpanią na ich terenie to była wielka sztuka. Pamiętam ten mecz z jeszcze jednego powodu, bo Włodek Smolarek krzyczał na trenera Ryszarda Kuleszę, żeby zmienił Adama Walczaka, który debiutował w kadrze na pozycji stopera. Smolarek tak pewnie czuł się w reprezentacji, że sobie na to pozwolił, a dla Włodka był to zaledwie drugi mecz w kadrze. Ta sytuacja pokazała też, jakim mocnym charakterem dysponował Smolarek, podobnie jak inni zawodnicy Widzewa Łódź.

- W 1978 roku pojechał pan na mistrzostwa świata, jednak w Argentynie był pan jedynie rezerwowym…
- Bodajże dwukrotnie siedziałem na ławce, bo było nas tam 22, więc nie wszyscy mogli być nawet na ławce rezerwowych. Miałem wejść na boisko na ostatnie 20 minut w meczu z Argentyną, który przegraliśmy 0:2, jednak wówczas przepisy były troszkę inne. Asystentem trenera Jacka Gmocha był Waldemar Obrębski, który jednocześnie był selekcjonerem reprezentacji młodzieżowej i olimpijskiej. Powiedział Gmochowi, że moje wejście na boisko nie zmieni oblicza spotkania, a zamknie mi drogę do występu w kadrze olimpijskiej, bowiem jeżeli na mistrzostwach świata zagrało się chociaż minutę, wtedy nie można było występować w eliminacjach do igrzysk. Przez to nie zagrałem wtedy na Mundialu. Tak jak i na igrzyskach w Moskwie, bo nie zdołaliśmy na nie awansować. A ja w meczu eliminacyjnym z Czechami dostałem czerwoną kartkę, więc olimpijskiej reprezentacji niewiele pomogłem, a może nawet zaszkodziłem.

- Cztery lata później już na mistrzostwach świata pan zagrał…
- Bo w życiu trzeba zawsze mieć sporo szczęścia. To samo jest w sporcie: pierwszy mecz z Włochami - ja siedzę na trybunach, drugi mecz z Kamerunem – ja znów na trybunach. Z Włochami bezbramkowy wynik uznano za niezły, ale już taki sam rezultat z Kamerunem nikogo nie zadowolił. Ktoś więc zadecydował, że trzeba postawić na mnie, a nie na Włodka Ciołka, który mógł zastąpić Zbigniewa Bońka, bo tego z kolei - ze względu na polityczne naciski - chciano wycofać z reprezentacji i odesłać do kraju. Jedni twierdzą, że była to decyzja trenera Piechniczka, inni, że jest to zasługa trenera Hajdasa, który był w sztabie szkoleniowym. Zostałem zatem włączony do szerokiej kadry, a następnie dowiedziałem się, że w meczu z Peru już wystąpię. Wygraliśmy wtedy 5:1, a ja zaliczyłem jedną asystę i asystę drugiego stopnia. Wyszedłem na to spotkanie bez stresu, bo tak naprawdę niczym nie ryzykowałem. Nawet gdybyśmy odpadli już w tej fazie, to cała krytyka spadłaby na zawodników, którzy grali w poprzednich dwóch meczach, czyli Bońka, Smolarka, Janasa. Podejrzewam, że gdyby Polska pokonała Kamerun chociaż 1:0, to do tej pory siedziałbym na trybunach (śmiech).
Ale jak już wskoczyłem do zespołu, to grałem w nim do końca naszej przygody z Mundialem. W meczu o trzecie miejsce z Francją do przerwy prowadziliśmy 2:1, a ja zaliczyłem asystę przy bramce Stefana Majewskiego. Kiedy jednak schodziliśmy do szatni, to zauważyłem, że Włodek Ciołek się rozgrzewa. Pomyślałem, że pewnie wejdzie w moje miejsce, jak wskazywałaby logika, ponieważ grał na mojej pozycji. Ale okazało się, że Waldemar Matysik miał odwodniony organizm, nie kontaktował i nie wiedział, co się dzieje. Musiał więc wejść za niego inny defensywny pomocnik, czyli Roman Wójcicki. W tej sytuacji decyzja o mojej zmianie została odwołana, no i tuż na początku drugiej połowy z rzutu wolnego zdobyłem gola. Czyli zdobyłem medal, dałem coś reprezentacji i w ważnym momencie strzeliłem bramkę, którą dedykowałem mojemu świętej pamięci tacie, który był wtedy ciężko chory. A Matysik po roku doszedł do pełni sprawności i zagrał w kolejnych mistrzostwach świata w 1986 r. W kadrze był odpowiedzialny za tzw. „czarną robotę”. Trzeba to także docenić, a nie wychwalać jedynie strzelców bramek.
Po wygranym 3:2 meczu z Francją niektórzy deprecjonowali nasze osiągnięcie, ponieważ nie zagrało kilku podstawowych piłkarzy francuskich. Ale półtora miesiąca później nadarzyła się okazja do rewanżu, no i na stadionie Parc des Princes w Paryżu zwyciężyliśmy z gospodarzami 4:0, a ja zdobyłem dwa gole.
To jest wynik, który prędko nie zostanie powtórzony, bo aktualnie jesteśmy daleko za Francuzami.
Niestety, w 1986 roku na Mundial już nie pojechałem, chociaż regularnie grałem w mocnej lidze francuskiej. Zostałem „odstrzelony” przez to, że złapałem kontuzję mięśnia dwugłowego uda przed meczem ze Szwajcarią, na który zostałem powołany. Cóż, była w kadrze pewna osoba, której zapewne nie pasowało, żebym pojechał do w Meksyku. No i nie pojechałem...

- Po udanym Mundialu w Hiszpanii przeniósł się pan do Lecha Poznań.
- Prywatni sponsorzy zrobili zrzutkę i wykupili mnie z Arki, która miała otrzymać jakiś procent od mojego kolejnego transferu. Trenerem Lecha był wtedy Wojciech Łazarek i już w pierwszym sezonie zdobyliśmy mistrzostwo Polski, a ja strzeliłem 9 bramek, w tym dwie bardzo ważne w ostatnim decydującym meczu z Górnikiem Zabrze. Potem wyjechałem do Francji, a w Lechu na moje miejsce ściągnięto Henryka Miłoszewicza (z Legii Warszawa - red.). Generalnie w Poznaniu było bardzo dobrze, chociaż czasy dobre nie były. Radość jednak była ogromna, bo był to pierwszy w historii Lecha tytuł mistrza Polski.

- Czy poza ofertą z Francji były jeszcze inne zagraniczne propozycje?
- Pół roku wcześniej miałem ofertę z Włoch, ale nie puszczono mnie, ponieważ obowiązywał wtedy przepis, zgodnie z którym za granicę można było wyjechać dopiero po skończeniu 28 lat. A ja wówczas miałem 27. Zbyszka Bońka puszczono do Włoch wcześniej, bo miał tylko 26 lat, ale Juventus zapłacił za niego aż 2 miliony dolarów. Puszczono też Władka Żmudę, za którego Verona zapłaciła 450 tys. dolarów, ale on miał już 28 lat. Natomiast za mnie Saint-Etienne zapłaciło 380 tys. dolarów i był to wtedy trzeci największy transfer w historii polskiej piłki. Niestety, Saint-Etienne miało sporo problemów finansowych, chociaż klub był bardzo lubiany we Francji.
Oczywiście wyjechałem razem z rodziną, bo wszędzie, gdzie wyjeżdżałem, zabierałem ją ze sobą. We Francji był inny świat. Gdyby nie kontuzja oraz operacja pachwiny i brzucha, to bardzo możliwe, że nie wróciłbym już do Polski. We Francji nie zrobiłem jednak furory. Pierwszy sezon był jeszcze przyzwoity, jednak w drugim doznałem tej kontuzji i przez 8 miesięcy nie grałem.

- W efekcie przeniósł się pan do Grecji?
- Tak, chociaż miałem także ofertę z Niemiec, ale po odniesionej kontuzji musiałbym pojechać na testy do VfB Stuttgart, zaś grecka Larissa zaproponowała mi umowę bez żadnych testów. Trener Andrzej Strejlau zażyczył sobie, żeby mieć mnie w swoim składzie. Wybrałem zatem mniejsze ryzyko, ale i także mniejsze pieniądze. Dodatkowym argumentem był... Krzysztof Adamczyk, który też grał w Larissie. Nasze rodziny bardzo się zaprzyjaźniły, dobry kontakt miałem też z trenerem Strejlauem, który nie tylko ściągał do swoich drużyn Polaków, ale także na nich stawiał. Nawet po kontuzji od razu wstawił mnie do składu, pomimo że Larissa wygrała poprzedni mecz na wyjeździe. Wśród Greków była to sytuacja nie do pomyślenia, bo gdyby przegrał, stałby się pewnie najbardziej znienawidzonym trenerem, który zamiast stawiać na zawodników z Grecji, wstawia do składu Kupcewicza z Polski.

- Jak wyglądał ten sezon w Larissie?
- Graliśmy w europejskich pucharach, ponieważ wcześniej Larissa zdobyła Puchar Grecji. Odpadliśmy jednak w dwumeczu z Sampdorią, a ligowy sezon zakończyliśmy w środku tabeli. Klub zaproponował mi przedłużenie umowy, ale Strejlau zrezygnował z posady, a Jacek Gmoch, który go zastąpił, nie chciał Kupcewicza, tylko jakiegoś Szweda. Wróciłem więc do Polski, związałem się z Lechią Gdańsk, a po dwóch sezonach przeniosłem się do tureckiego Adanasporu. Przestrzegano mnie, żebym nie jechał z rodziną, bo to 850 km od Stambułu, że to „dziczyzna”. Jednak bardzo miło zostaliśmy tam przyjęci. Warunki klimatyczne były rzeczywiście ciężkie, bo w trakcie dnia temperatura oscylowała w okolicach 40 stopni Celsjusza. Niestety, dały tam o sobie znać problemy z kręgosłupem.

- Ma pan jakieś niespełnione piłkarskie marzenie?
- Brakuje mi występu na igrzyskach oraz medalu olimpijskiego. Przynajmniej do końca życia miałbym zagwarantowaną emeryturę. Co prawda zdobyłem medal mistrzostw świata, ale za to się u nas sportowej emerytury nie dostaje.
Mariusz Bojarowski i Emil Wojda
* Autorzy są pracownikami Warmińsko-Mazurskiego Związku Piłki Nożnej. Pełen zapis rozmowy jest na stronie wmzpn.pl


Komentarze (4) pokaż wszystkie komentarze w serwisie

Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.

Zacznij od: najciekawszych najstarszych najnowszych

Zaloguj się lub wejdź przez FB

  1. docho #2909005 | 83.9.*.* 19 kwi 2020 21:51

    Kolejny któremu trzeba pomóc na starość .

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-8) odpowiedz na ten komentarz

  2. Magnet #2908487 | 148.75.*.* 18 kwi 2020 19:59

    Komentarz nisko oceniony. Kliknij aby przeczytać. Tym zawodnikiem z kadry ktory chcial zeby Kupcewicz nie pojechal byl Boniek.Boniek wogole nie lubil Kupcewicza bo bal sie ze go wygryzie z kadry.Panie Januszu dla mnie jest pan jednym najlepszych rozgrywajacych polskich pilkarzy.Dzisiejsi kopacze kadry typu lewadowski w tamtych latach nie mieliby miejsca lV lidzy A Wy w dzisiejszych czasach gralibyscie w najlepszych klubach swiata

  3. ~~Zgred #2908443 | 5.172.*.* 18 kwi 2020 17:56

    Z niecierpliwością czekam na wywiad z następcą śp Alojzego Jarguza Szymonem Czyżewskim z Olsztyna.Zdrowia życzę

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) odpowiedz na ten komentarz

  4. Były ministrant 1964-71 w Olsztynie #2908335 | 5.172.*.* 18 kwi 2020 14:06

    Kiedy odbyła się ta rozmowa?.Przypomnę tylko że Zbyszek Kubelski niedawno zmarł.Pozdrawiam brata Janusza Zbyszka.Inne sprawy pozostawię milczeniem.Znający temat wiedzą o czym piszę.Miłej soboty i zdrowia,zdrowia życzę

    Ocena komentarza: poniżej poziomu (-1) odpowiedz na ten komentarz pokaż odpowiedzi (1)