To miłe, gdy ktoś nas docenia
2020-02-25 10:00:00(ost. akt: 2020-02-25 09:25:42)
- Dziękuję czytelnikom i mam nadzieję, że za rok będę na balu – mówi 23-letni Konrad Bukowiecki, zwycięzca głosowania w 59. Plebiscycie, który został wybrany przez kapitułę Plebiscytu także najpopularniejszym sportowcem Olsztyna.
– Najpierw najważniejsze: dlaczego nie było pana na ogłoszeniu wyników plebiscytu oraz na Balu Sportowca?
– Bardzo żałuję, ale już od dawna miałem zaplanowane w tym terminie zawody w Madrycie. Nawet coś tam kombinowałem, że może uda się przebukować bilet, ale ani nie dało rady przyspieszyć powrotu, ani opóźnić balu (uśmiech).
– Jak pan się czuje, będąc w centrum zainteresowania, bo nie dość, że wygrał pan 59. plebiscyt, to na dodatek redakcyjna Kapituła uznała pana za Najpopularniejszego Sportowca Olsztyna?
– W życiu sportowca, zwłaszcza jak się osiąga jakieś tam sukcesy, takie sytuacje to normalna kolej rzeczy. I dla mnie są to naprawdę bardzo miłe sytuacje. Bo takie docenienie przez kibiców, którzy wysyłają kupony czy sms-y, jest miłe. Dlatego bardzo żałuję, że akurat w tym roku nie mogłem być na Balu Sportowca.
– Nie ma tego złego, bo wszelkie splendory i komplementy zebrali w pana imieniu rodzice, więc – mówiąc żartem – pana notowania w domu rodzinnym poszybowały wysoko...
– Najważniejsze, że dobrze się bawili (śmiech). No i fajne jest to, że moi rodzice pomagają mi nie tylko w sprawach, powiedzmy, treningu, ale i w takich momentach, jak ten: kiedy potrzebuję zastępstwa. Wiem, że lepszych „pełnomocników” nie mógłbym sobie wymarzyć, a myślę, że i dla nich to była fajna sprawa: odebrać w imieniu syna dwie takie nagrody.
– Wygrał pan dwie z trzech ostatnich edycji naszego plebiscytu. Teraz był pan mniej zaskoczony niż dwa lata temu?
– Szczerze mówiąc, wprost przeciwnie: w tym roku byłem bardziej zaskoczony. Powiem tak: nie ujmując nic plebiscytowi, sama jego nazwa wskazuje, że to jest plebiscyt na najpopularniejszego sportowca, a nie na najlepszego. A to są dwie kompletnie różne sprawy, które trzeba rozgraniczyć. Co nie zmienia faktu, że jest mi bardzo miło, że znów zostałem tym najpopularniejszym.
– Polscy lekkoatleci odnoszą ostatnimi czasy takie sukcesy, że pana dyscyplina coraz bardziej wychodzi z cienia.
– Jak najbardziej. Idziemy w górę i to w bardzo dobrym tempie, co jest zauważalne na każdej płaszczyźnie: bo to i coraz więcej mityngów jest organizowanych w Polsce, i coraz więcej ludzi na nie przychodzi, i coraz częściej jesteśmy w telewizji. No i coraz chętniej interesują się nami sponsorzy. I na pewno jest tak, że sukcesy – bo lekkoatleci praktycznie z każdej imprezy przywożą worek medali – napędzają to, że ludzie chcą nas oglądać i nam kibicować.
– Nie zmienił pan zdania o 2019 roku: że to był jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, sezonów w pana dotychczasowej karierze?
– Bez wątpienia, bo nie dość, że w swojej kategorii wiekowej zrobiłem wszystko, co mogłem, czyli zdobyłem mistrzostwo Europy, wygrałem Uniwersjadę, pobiłem rekord Europy, a mówię tu o kategorii młodzieżowej, czyli do lat 23. A przecież jeszcze zaliczyłem fajny sezon letni w seniorskiej kuli. Przede wszystkim ustabilizowałem się na wysokim poziomie, bo pchnięć powyżej 21 metrów miałem naprawdę bardzo dużo: o ile się nie mylę, 17 razy kończyłem konkurs z wynikiem ponad 21 m. No i w końcu te upragnione 22 metry, więc też super (22,25 podczas Memoriału Kamili Skolimowskiej w Chorzowie – red.), no i jeszcze ścisły finał mistrzostw świata w Doha. Był to zatem najlepszy sezon w karierze, ale mam nadzieję, że tylko w tej dotychczasowej (śmiech).
– Ten rok też pan otworzył z przytupem: pięć startów w 11 dni, a w najlepszym z nich 21,88 m, czyli tegoroczny wynik numer jeden na świecie.
– Wyszło całkiem nieźle, bo trzy razy kończyłem konkurs z wynikiem powyżej 21 metrów, ale moja forma nie jest jeszcze stabilna, nie taka, jak bym chciał. Wynika to z tego, że brakuje mi jeszcze treningów, a brakuje, bo bardzo późno skończyłem poprzedni sezon: po 20 października miałem jeszcze start w Igrzyskach Wojskowych. Przez to później zacząłem też przygotowania do tegorocznego sezonu w hali. Porównując liczbę pchnięć na treningach lub liczbę ton przerzuconych w siłowni, mogę powiedzieć, że w tym roku miałem tych treningów dużo mniej. A to wpływa na stabilność formy. Jednak to jest tylko sezon halowy, który – po odwołaniu mistrzostw świata w Chinach – zaraz mi się kończy, bo jeszcze tylko zostały mistrzostwa Polski w Toruniu. Przed sezonem letnim na pewno zdążę wykonać taką pracę, jaką powinienem.
– Po Toruniu wszystkie siły i myśli skieruje pan pewnie na początek sierpnia...
– I igrzyska w Tokio (śmiech). Pierwsze starty w sezonie letnim mam już zaplanowane i potwierdzone, wszystkie obozy też mam dograne, więc cały przedolimpijski plan jest rozpisany. Teraz trzeba tylko skrupulatnie go zrealizować, uniknąć kontuzji i będzie dobrze. Jak będzie zdrowie, to robotę zrobię.
– Latem też będzie pan tak gonił z zawodów na zawody, tak jak na początku lutego?
– Na pewno będzie sporo startów, bo organizatorzy mityngów tak je rozplanowali, żeby było ich dużo przed igrzyskami, więc trzeba będzie się do tego dostosować. Natomiast powiedzmy sobie wprost: ja nie biegam maratonów, tylko pcham kulą. Na jednym treningu mam po 30-40 pchnięć, więc oddanie sześciu prób na zawodach nie jest dla mnie jakimś wielkim wysiłkiem fizycznym. Już większym są przeloty i dojazdy. Natomiast jest też tak, że inaczej się trenuje, a zupełnie inaczej startuje. To jest całkiem inny poziom emocji.
– Patrząc na pana, można odnieść wrażenie, że pan w warunkach startowych czuje się jak ryba w wodzie...
– Od 2009 roku, kiedy zacząłem startować, tych moich startów nazbierało się naprawdę mnóstwo. Ostatnio policzyłem, że w samej tylko seniorskiej kuli, czyli od 2015, miałem ponad 150 startów. A pewnie drugie tyle było w poprzednich sześciu latach. Dlatego mnie już mało co jest w stanie zaskoczyć na zawodach czy mityngach.
– Kończąc, życzę wygrania 60. Plebiscytu, bo to by oznaczało, że zrobił pan w 2020 roku coś wielkiego...
– W olimpijskim roku też bym sobie tego życzył (śmiech)...
Piotr Sucharzewski
– Bardzo żałuję, ale już od dawna miałem zaplanowane w tym terminie zawody w Madrycie. Nawet coś tam kombinowałem, że może uda się przebukować bilet, ale ani nie dało rady przyspieszyć powrotu, ani opóźnić balu (uśmiech).
– Jak pan się czuje, będąc w centrum zainteresowania, bo nie dość, że wygrał pan 59. plebiscyt, to na dodatek redakcyjna Kapituła uznała pana za Najpopularniejszego Sportowca Olsztyna?
– W życiu sportowca, zwłaszcza jak się osiąga jakieś tam sukcesy, takie sytuacje to normalna kolej rzeczy. I dla mnie są to naprawdę bardzo miłe sytuacje. Bo takie docenienie przez kibiców, którzy wysyłają kupony czy sms-y, jest miłe. Dlatego bardzo żałuję, że akurat w tym roku nie mogłem być na Balu Sportowca.
– Nie ma tego złego, bo wszelkie splendory i komplementy zebrali w pana imieniu rodzice, więc – mówiąc żartem – pana notowania w domu rodzinnym poszybowały wysoko...
– Najważniejsze, że dobrze się bawili (śmiech). No i fajne jest to, że moi rodzice pomagają mi nie tylko w sprawach, powiedzmy, treningu, ale i w takich momentach, jak ten: kiedy potrzebuję zastępstwa. Wiem, że lepszych „pełnomocników” nie mógłbym sobie wymarzyć, a myślę, że i dla nich to była fajna sprawa: odebrać w imieniu syna dwie takie nagrody.
– Wygrał pan dwie z trzech ostatnich edycji naszego plebiscytu. Teraz był pan mniej zaskoczony niż dwa lata temu?
– Szczerze mówiąc, wprost przeciwnie: w tym roku byłem bardziej zaskoczony. Powiem tak: nie ujmując nic plebiscytowi, sama jego nazwa wskazuje, że to jest plebiscyt na najpopularniejszego sportowca, a nie na najlepszego. A to są dwie kompletnie różne sprawy, które trzeba rozgraniczyć. Co nie zmienia faktu, że jest mi bardzo miło, że znów zostałem tym najpopularniejszym.
– Polscy lekkoatleci odnoszą ostatnimi czasy takie sukcesy, że pana dyscyplina coraz bardziej wychodzi z cienia.
– Jak najbardziej. Idziemy w górę i to w bardzo dobrym tempie, co jest zauważalne na każdej płaszczyźnie: bo to i coraz więcej mityngów jest organizowanych w Polsce, i coraz więcej ludzi na nie przychodzi, i coraz częściej jesteśmy w telewizji. No i coraz chętniej interesują się nami sponsorzy. I na pewno jest tak, że sukcesy – bo lekkoatleci praktycznie z każdej imprezy przywożą worek medali – napędzają to, że ludzie chcą nas oglądać i nam kibicować.
– Nie zmienił pan zdania o 2019 roku: że to był jeden z najlepszych, o ile nie najlepszy, sezonów w pana dotychczasowej karierze?
– Bez wątpienia, bo nie dość, że w swojej kategorii wiekowej zrobiłem wszystko, co mogłem, czyli zdobyłem mistrzostwo Europy, wygrałem Uniwersjadę, pobiłem rekord Europy, a mówię tu o kategorii młodzieżowej, czyli do lat 23. A przecież jeszcze zaliczyłem fajny sezon letni w seniorskiej kuli. Przede wszystkim ustabilizowałem się na wysokim poziomie, bo pchnięć powyżej 21 metrów miałem naprawdę bardzo dużo: o ile się nie mylę, 17 razy kończyłem konkurs z wynikiem ponad 21 m. No i w końcu te upragnione 22 metry, więc też super (22,25 podczas Memoriału Kamili Skolimowskiej w Chorzowie – red.), no i jeszcze ścisły finał mistrzostw świata w Doha. Był to zatem najlepszy sezon w karierze, ale mam nadzieję, że tylko w tej dotychczasowej (śmiech).
– Ten rok też pan otworzył z przytupem: pięć startów w 11 dni, a w najlepszym z nich 21,88 m, czyli tegoroczny wynik numer jeden na świecie.
– Wyszło całkiem nieźle, bo trzy razy kończyłem konkurs z wynikiem powyżej 21 metrów, ale moja forma nie jest jeszcze stabilna, nie taka, jak bym chciał. Wynika to z tego, że brakuje mi jeszcze treningów, a brakuje, bo bardzo późno skończyłem poprzedni sezon: po 20 października miałem jeszcze start w Igrzyskach Wojskowych. Przez to później zacząłem też przygotowania do tegorocznego sezonu w hali. Porównując liczbę pchnięć na treningach lub liczbę ton przerzuconych w siłowni, mogę powiedzieć, że w tym roku miałem tych treningów dużo mniej. A to wpływa na stabilność formy. Jednak to jest tylko sezon halowy, który – po odwołaniu mistrzostw świata w Chinach – zaraz mi się kończy, bo jeszcze tylko zostały mistrzostwa Polski w Toruniu. Przed sezonem letnim na pewno zdążę wykonać taką pracę, jaką powinienem.
– Po Toruniu wszystkie siły i myśli skieruje pan pewnie na początek sierpnia...
– I igrzyska w Tokio (śmiech). Pierwsze starty w sezonie letnim mam już zaplanowane i potwierdzone, wszystkie obozy też mam dograne, więc cały przedolimpijski plan jest rozpisany. Teraz trzeba tylko skrupulatnie go zrealizować, uniknąć kontuzji i będzie dobrze. Jak będzie zdrowie, to robotę zrobię.
– Latem też będzie pan tak gonił z zawodów na zawody, tak jak na początku lutego?
– Na pewno będzie sporo startów, bo organizatorzy mityngów tak je rozplanowali, żeby było ich dużo przed igrzyskami, więc trzeba będzie się do tego dostosować. Natomiast powiedzmy sobie wprost: ja nie biegam maratonów, tylko pcham kulą. Na jednym treningu mam po 30-40 pchnięć, więc oddanie sześciu prób na zawodach nie jest dla mnie jakimś wielkim wysiłkiem fizycznym. Już większym są przeloty i dojazdy. Natomiast jest też tak, że inaczej się trenuje, a zupełnie inaczej startuje. To jest całkiem inny poziom emocji.
– Patrząc na pana, można odnieść wrażenie, że pan w warunkach startowych czuje się jak ryba w wodzie...
– Od 2009 roku, kiedy zacząłem startować, tych moich startów nazbierało się naprawdę mnóstwo. Ostatnio policzyłem, że w samej tylko seniorskiej kuli, czyli od 2015, miałem ponad 150 startów. A pewnie drugie tyle było w poprzednich sześciu latach. Dlatego mnie już mało co jest w stanie zaskoczyć na zawodach czy mityngach.
– Kończąc, życzę wygrania 60. Plebiscytu, bo to by oznaczało, że zrobił pan w 2020 roku coś wielkiego...
– W olimpijskim roku też bym sobie tego życzył (śmiech)...
Piotr Sucharzewski
Konrad Bukowiecki w mistrzowskim stylu wygrał 59. edycję plebiscytu
Fot. Zbigniew Woźniak
Fot. Zbigniew Woźniak
Ewa Zimnoch (Citi Handlowy w Olsztynie) i Joanna Klimek (Citibank Europe) oraz Ireneusz Bukowiecki, który odebrał nagrodę w imieniu syna
Fot. Zbigniew Woźniak
Fot. Zbigniew Woźniak
Statuetkę dla Najpopularniejszego Sportowca Olsztyna, którym został Konrad Bukowiecki, wręczył prezydent Piotr Grzymowicz
Fot. Zbigniew Woźniak
Fot. Zbigniew Woźniak