Nadal czuję się siatkarzem

2018-08-01 14:00:00(ost. akt: 2018-08-01 14:10:17)
Paweł Woicki

Paweł Woicki

Autor zdjęcia: www.plusliga.pl

- Jeszcze nie mogę sobie pozwolić na zmianę profesji, bo mam zbyt dużo chęci do grania — uśmiecha się Paweł Woicki z Indykpolu AZS. Olsztyński rozgrywający przez dwa miesiące był jednym z asystentów trenera kadry Vitala Heynena.
— Wyjątkowo pracowite lato za panem.
— Na pewno ciężkie przestawienie się na „tryb” trenerski, bo to duża zmiana, zwłaszcza psychiczna. Ale to było bardzo ciekawe doświadczenie, dużo dające i to nie tylko czysto sportowo czy trenersko, ale i życiowo. Mam nadzieję, że to nie był tylko epizod. A nawet jeśli, to i tak jestem bardzo zadowolony z tych dwóch miesięcy.

— „Trenerka” to ciężki kawałek chleba?
— Nawet bardzo, dużo ciężej jest być trenerem niż zawodnikiem. O zupełnie innych rzeczach się myśli, a już nie mówię o rozliczaniu z wyników i odpowiedzialności... Zawodnikowi się wydaje, że jego praca jest bardzo ciężka, ale to naprawdę nie ma porównania z pracą trenerską. Zresztą, ligowych trenerów w PlusLidze jest tylko czternastu, a zawodników lekko licząc ze 160-170, no i już to pokazuje, że znaleźć sobie miejsce w roli szkoleniowca to jest niezwykle trudna sprawa. A wśród trenerów nie ma u nas limitów obcokrajowców...

— Czyli co: spojrzenie na ten fach z drugiej strony pozwala inaczej do niego podejść?
— Na pewno. Szybko się nabiera szacunku do tej pracy. Będąc trenerem, zwraca się uwagę na takie rzeczy, że ja — mimo dużego doświadczenia zawodniczego — nawet nie zdawałem sobie sprawy z tego, jakimi szczegółami trener musi się zajmować. I to był dla mnie największy przeskok: uświadomienie sobie tego wszystkiego.

— Na przykład jakimi szczegółami?
— Zobaczenie, jak ważne są relacje w drużynie, no i pilnowanie tej atmosfery. Nie wiedziałem, że trenerzy muszą poświęcać temu aż tyle uwagi. Wydawało mi się, że to jest jakaś samoistna sprawa, która po prostu dzieje się sama. A to nie jest tak, bo trzeba dbać o wiele różnych aspektów, żeby ta atmosfera była. I żeby tych kilkunastu ludzi płynnie się dogadywało ze sobą na boisku.

— I jakie wnioski na przyszłość? Zamierza pan być trenerem?
— Powiem tak: marzyć można, jednak to jest tak ciężki kawałek chleba, że powiedzieć „Tak, chciałbym być trenerem” jeszcze można, ale już mówienie, że będzie się trenerem, to... broń Boże przed takimi deklaracjami. Bo jeżeli ktoś tak mówi, to znaczy, że nie wie, jak ciężka to jest robota. Dlatego ja nie powiem, że na pewno będę trenerem.

— Ale nie mówi pan nie?
— Myślę, że to jest bardzo ciekawa praca. Bardzo ciekawa (uśmiech). Inna taka uderzająca rzecz: dla siatkarza kończy się sezon i są trzy miesiące wolnego, natomiast będąc trenerem — nawet „tylko ”ligowym — trzeba pracować przez 11 i pół miesiąca. Podejrzewam, że można sobie zrobić 10-14 dni wolnego, a tak to się cały rok pracuje. Cały czas trzeba myśleć i rozwijać się, bo siatkówka jest tak dynamicznym sportem, że nie da się odpalić grilla i trzy miesiące odpoczywać...

— Jaką rolę miał pan w sztabie trenerskim Vitala Heynena?
— Z mojego punktu widzenia, role były jasne. Największym doświadczeniem trenerskim, wiedzą dysponuje Mieszko Gogol i to bezapelacyjnie. Później jest Sebastian Pawlik, który pracował z młodzieżą, osiągał wielkie sukcesy i jest fachowcem (jeden z dwóch trenerów mistrzów świata i Europy juniorów, w której to drużynie grali m.in. Jakub Kochanowski i Bartosz Kwolek — red.). Bo to nie jest tak, że dostał super chłopaków, oni sobie grali, a on siedział na ławce i im nie przeszkadzał. Nie, to jest naprawdę kawał dobrego trenera. A ja najbardziej mogłem na to wszystko spojrzeć jeszcze ze strony zawodnika. I myślę, że właśnie tego oczekiwał ode mnie trener Heynen: żeby czuć trochę drużynę, ale z tej drugiej strony. Żeby wiedzieć, czego mogą oczekiwać zawodnicy w danych sytuacjach... Nie pchałem się do innych spraw, bo tam były mądrzejsze głowy i to zdecydowanie, Oczywiście, na tyle, na ile mogłem, to pomagałem. Jeśli była taka potrzeba, to i w pracy z rozgrywającymi, co było normalne, bo sam jestem rozgrywającym i znam wiele ćwiczeń. Ale to nie było tak, że gdzieś się pchałem na siłę. Nie, to trener Heynen decydował, gdzie jest potrzebna pomoc. I tu nie było jakiegoś sztywnego podziału ról, bo każdy z asystentów w równej mierze się w to angażował. Bardzo często wymienialiśmy się poglądami i nie byłem traktowany jak piąte koło u wozu. Dyskutowaliśmy w szerokim gronie, staraliśmy się pomagać, jak tylko mogliśmy, żeby pierwszy trener dostał jak najwięcej wypadkowych, zgadzaliśmy się z nim albo i nie, ścieraliśmy się, a strategiczne decyzje podejmował trener Heynen. Dla mnie to było bardzo ciekawe, nowe i dobre doświadczenie, bo mogłem analizować mecze. A poza tym ja bardzo lubię rozmawiać o siatkówce konkretnie i analitycznie. Dlatego będzie nam bardzo brakowało Daniela w drużynie (mowa o Danielu Plińskim, środkowym Indykpolu AZS, który po ostatnim sezonie zakończył wyczynową karierę — red.)...

— Kadrowicze przyzwyczaili się do Pawła Woickiego w sztabie szkoleniowym?
— Nie do końca, czasem sam musiałem ich przyzwyczajać do tego, żeby się przyzwyczaili do mojej nowej roli. Zdarzyło się, że gdzieś tam nie było przez chwilę rozgrywającego i usłyszałem „Weź, wystaw piłkę, Mały”. No i trzeba było interweniować, że jednak nie tym razem (śmiech). A mówiąc poważniej: super mi się współpracowało ze wszystkimi i myślę, że wszyscy bardzo profesjonalnie podeszli do kogoś, kto na co dzień jest ich kolegą z boiska. Z większością tych chłopaków miałem okazję zagrać co najmniej jeden sezon w jednej drużynie, tak że myślę, że to też było moim atutem.

— Kadra od niedzieli pracuje na zgrupowaniu w Zakopanem, ale pana trenerska przygoda z reprezentacją się zakończyła, bo już za tydzień Indykpol AZS rusza z przygotowaniami do sezonu.
— Zgadza się. Na razie jeszcze nie mogę sobie pozwolić na to, żeby zmienić profesję, bo mam zbyt dużo chęci do grania (uśmiech). Mimo, że to świetna praca, świetne doświadczenie, z którego jestem bardzo zadowolony, to ja nadal czuję się siatkarzem. I to takim z dużymi jeszcze ambicjami i rezerwami. Ja nie widzę jeszcze końcowego „światełka w tunelu”...

— Wracając do reprezentacji, co ta drużyna może zdziałać na wrześniowych mistrzostwach świata?
— Bardzo dużo będzie zależeć od zdrowia, a jak wszystko będzie OK, to ta drużyna już pokazała w Lidze Narodów, że jest w stanie wygrać z Rosją czy Francją. Moim zdaniem, pierwsza piątka jest osiągalna. Obrona tytułu? Myślę, że nie ma co myśleć o końcowym celu, bo najpierw trzeba się skupić na pojedynczych krokach: zdobywaniu punktów i setów w meczu, no i wygrywaniu kolejnych pojedynków. W tym pierwszym etapie absolutnie kluczowe znaczenie będzie miał mecz z Iranem (kolejni rywale Polaków to Kuba, Portoryko, Finlandia, właśnie Iran i współgospodarz MŚ, Bułgaria — red.). Wygrywając z nimi, dosyć fajnie może się otworzyć ścieżka do dalszego grania...

— W tym samym czasie Indykpol AZS z panem w składzie będzie w pełni przygotowań do sezonu. Jak pan widzi ten nieco zmieniony zespół?
— Od samego początku będziemy praktycznie w pełnym składzie, bo tylko bez Robberta Andringi przygotowującego się z Holandią do MŚ, a z mojego doświadczenia wynika, że to może być nasz wielki atut. Co do innych, to Szczecin się bardzo wzmocnił, Jastrzębie i Resovia to samo, Skra i ZAKSA pozostały na wysokim poziomie, a są jeszcze Warszawa, Gdańsk, Radom, Zawiercie... Będzie bardzo ciekawie, a ja mam nadzieję, że my też — po raz kolejny spokojnie robiąc swoją pracę — do czegoś ciekawego dojdziemy. No i bardzo jestem ciekaw pucharów: tego, jak nam się uda godzić te dwa fronty (w I rundzie Pucharu CEV olsztynianie zagrają z fińskim Hurrikaani Loimaa — red.). To dobra okazja, żeby wskoczyć na kolejny poziom rozwoju. Będziemy chcieli dojść jak najdalej, bo przecież po to się pracuje: żeby wygrywać. Niczego nie obiecuję, ale chciałbym, żeby kibice w Uranii zobaczyli w tym sezonie jak najwięcej ciekawych postaci siatkarskich, także zagranicznych. Żeby coś w Olsztynie drgnęło. pes