Albo nokaut, albo szczęście
2017-10-10 11:00:00(ost. akt: 2017-10-09 18:21:08)
— Do zwycięstwa zabrakło tylko nieco więcej agresji z mojej strony — twierdzi Mateusz Żukowski po przegranym pojedynku z Pawłem Gieżyńskim. Piski "Rybak" wystąpił w gali Piaseczno Fight Night VI "Masters Fight Series 1".
— Zdaniem sędziów przegrałeś 1:2. Czujesz się pokonany?
— Prawdę mówiąc... nie. Punktacja oczywiście była taka, a nie inna, ale przez cały pojedynek ani razu nie czułem jakiegokolwiek zagrożenia ze strony rywala. Próbował ciosów w różnych płaszczyznach, lecz zdecydowaną większość wyłapywałem na szczelną gardę lub blokowałem.
— Jak więc oceniasz werdykt?
— W tym przypadku nie ma znaczenia, czy się z nimi zgadzam, czy też nie, bo pretensje mogę mieć tylko do siebie. Wiedziałem, że walczę na wyjeździe, a w takich sytuacjach albo nokautujesz przeciwnika i ucinasz wszelkie spekulacje, albo liczysz na szczęście. No i mi tego szczęścia najwyraźniej zabrakło.
— Z rytmu miała prawo wybić cię również nieoczekiwana zmiana przeciwnika, bo tym samym wszystkie wcześniejsze analizy okazały się niepotrzebne.
— Takie sytuacje nigdy nie są komfortowe, choć w sportach walki się zdarzają. Szczepan Stawiarski, z którym miałem się zmierzyć, ponoć doznał na ostatniej prostej jakiegoś urazu. Szybko znaleziono jego zastępcę. I to nie byle kogo, bo Paweł Gieżyński to naprawdę solidny facet. Największym jego atutem było jednak to, że jest mańkutem. Z leworęcznymi walczy się inaczej, a nie mieliśmy nawet kiedy przeprowadzić pod niego choćby jednego treningu, by zmodyfikować plan. Ostatnie dwa dni były poświęcone bezwzględnie na regenerację, koncentrację i łapanie świeżości. Te kilkadziesiąt godzin przerwy to lekcja, którą wyciągnąłem z przeszłości. Kiedyś też trenowałem przed samymi pojedynkami i przez nieszczęśliwą kontuzję musiałem odwoływać swój udział w gali tuż przed jej startem.
— Jak z twojej strony wyglądała sytuacja w ringu?
— Być może nie mi to oceniać, ale każda z rund wyglądała całkiem przyzwoicie w moim wykonaniu. Bardzo dobrze, zwłaszcza jak na nieoczekiwaną walkę z mańkutem, wychodziła mi obrona...
— Czyli w ataku masz sobie jednak coś do zarzucenia?
— Chyba tak. Wydaje mi się, że trochę przysypiałem, zamiast podkręcać stale tempo. Powinienem zasypywać go seriami, a miałem momenty przestoju. Do zwycięstwa zabrakło nieco agresji z mojej strony. A tak... pojedynek był po prostu bardzo wyrównany.
— Miałeś dość długą przerwę w startach. Może bałeś się, że zardzewiałeś i przy wyższym tempie zabraknie ci pod koniec „paliwa”? Wydaje mi się, że "Rybak" z lutowej wojny z Liukaitisem zmiótłby Gieżyńskiego.
— Dlatego też czuję ogromny niedosyt. Przeciwnik był jak najbardziej do zbicia, choć — muszę szczerze przyznać — Paweł to niezły kozak. Prawdziwy weteran, który występował na wielu ringach w całym kraju i poza nim. Około 200 startów amatorskich i zawodowych... Ewidentnie było czuć, że walka to dla niego nie pierwszyzna. Ma bogate doświadczenie i wie jak z niego korzystać. O swoją kondycję jednak się nie bałem, bo byłem dobrze przygotowany na pełne trzy rundy. Mogłem zawiesić mu poprzeczkę znacznie wyżej.
— Walczyliście w limicie do 86 kg. To dla ciebie optymalna waga?
— W zasadzie tak, choć czasem czuję, że powinienem pójść minimalnie wyżej. Tym bardziej że normalnie ważę jednak kilka kilogramów więcej, a rygorystyczne zbijanie wagi nie jest zbyt zdrowe. Teraz negatywnych efektów nie czuję, ale w przyszłości... Kto wie?
— Była to kolejna twoja walka przed kamerami. Czy z tego powodu nie pojawia się dodatkowy „telewizyjny” stres?
— Gdy wywołują mnie do ringu, gdy słyszę swoje nazwisko, jest tylko pełne skupienie. Kamery nie rozpraszają mojej uwagi tak, jak jeszcze parę lat temu. Jakiś niewielki stres czy lęk oczywiście się pojawia, ale nauczyłem się już jak wygonić z siebie tego tchórza, który sieje strach w mojej głowie (śmiech).
— Na koniec pytanie kluczowe: co dalej z piskim „Rybakiem”?
— Na pewno nieco zmniejszam tempo. Potrzebuję chwili, by złapać nieco powietrza. Będę mógł dzięki temu zadbać o solidne przygotowanie chłopaków z naszego klubu, którzy 29 października wystąpią na Kuźni Mistrzów w Ostrołęce. Poza tym muszę wreszcie nadrobić zaległości czysto prywatne. Pobyć z rodziną, pochodzić na ryby... Nie mam żadnej presji, nie muszę zaraz wracać na ring...
KAMIL KIERZKOWSKI
— Prawdę mówiąc... nie. Punktacja oczywiście była taka, a nie inna, ale przez cały pojedynek ani razu nie czułem jakiegokolwiek zagrożenia ze strony rywala. Próbował ciosów w różnych płaszczyznach, lecz zdecydowaną większość wyłapywałem na szczelną gardę lub blokowałem.
— Jak więc oceniasz werdykt?
— W tym przypadku nie ma znaczenia, czy się z nimi zgadzam, czy też nie, bo pretensje mogę mieć tylko do siebie. Wiedziałem, że walczę na wyjeździe, a w takich sytuacjach albo nokautujesz przeciwnika i ucinasz wszelkie spekulacje, albo liczysz na szczęście. No i mi tego szczęścia najwyraźniej zabrakło.
— Z rytmu miała prawo wybić cię również nieoczekiwana zmiana przeciwnika, bo tym samym wszystkie wcześniejsze analizy okazały się niepotrzebne.
— Takie sytuacje nigdy nie są komfortowe, choć w sportach walki się zdarzają. Szczepan Stawiarski, z którym miałem się zmierzyć, ponoć doznał na ostatniej prostej jakiegoś urazu. Szybko znaleziono jego zastępcę. I to nie byle kogo, bo Paweł Gieżyński to naprawdę solidny facet. Największym jego atutem było jednak to, że jest mańkutem. Z leworęcznymi walczy się inaczej, a nie mieliśmy nawet kiedy przeprowadzić pod niego choćby jednego treningu, by zmodyfikować plan. Ostatnie dwa dni były poświęcone bezwzględnie na regenerację, koncentrację i łapanie świeżości. Te kilkadziesiąt godzin przerwy to lekcja, którą wyciągnąłem z przeszłości. Kiedyś też trenowałem przed samymi pojedynkami i przez nieszczęśliwą kontuzję musiałem odwoływać swój udział w gali tuż przed jej startem.
— Jak z twojej strony wyglądała sytuacja w ringu?
— Być może nie mi to oceniać, ale każda z rund wyglądała całkiem przyzwoicie w moim wykonaniu. Bardzo dobrze, zwłaszcza jak na nieoczekiwaną walkę z mańkutem, wychodziła mi obrona...
— Czyli w ataku masz sobie jednak coś do zarzucenia?
— Chyba tak. Wydaje mi się, że trochę przysypiałem, zamiast podkręcać stale tempo. Powinienem zasypywać go seriami, a miałem momenty przestoju. Do zwycięstwa zabrakło nieco agresji z mojej strony. A tak... pojedynek był po prostu bardzo wyrównany.
— Miałeś dość długą przerwę w startach. Może bałeś się, że zardzewiałeś i przy wyższym tempie zabraknie ci pod koniec „paliwa”? Wydaje mi się, że "Rybak" z lutowej wojny z Liukaitisem zmiótłby Gieżyńskiego.
— Dlatego też czuję ogromny niedosyt. Przeciwnik był jak najbardziej do zbicia, choć — muszę szczerze przyznać — Paweł to niezły kozak. Prawdziwy weteran, który występował na wielu ringach w całym kraju i poza nim. Około 200 startów amatorskich i zawodowych... Ewidentnie było czuć, że walka to dla niego nie pierwszyzna. Ma bogate doświadczenie i wie jak z niego korzystać. O swoją kondycję jednak się nie bałem, bo byłem dobrze przygotowany na pełne trzy rundy. Mogłem zawiesić mu poprzeczkę znacznie wyżej.
— Walczyliście w limicie do 86 kg. To dla ciebie optymalna waga?
— W zasadzie tak, choć czasem czuję, że powinienem pójść minimalnie wyżej. Tym bardziej że normalnie ważę jednak kilka kilogramów więcej, a rygorystyczne zbijanie wagi nie jest zbyt zdrowe. Teraz negatywnych efektów nie czuję, ale w przyszłości... Kto wie?
— Była to kolejna twoja walka przed kamerami. Czy z tego powodu nie pojawia się dodatkowy „telewizyjny” stres?
— Gdy wywołują mnie do ringu, gdy słyszę swoje nazwisko, jest tylko pełne skupienie. Kamery nie rozpraszają mojej uwagi tak, jak jeszcze parę lat temu. Jakiś niewielki stres czy lęk oczywiście się pojawia, ale nauczyłem się już jak wygonić z siebie tego tchórza, który sieje strach w mojej głowie (śmiech).
— Na koniec pytanie kluczowe: co dalej z piskim „Rybakiem”?
— Na pewno nieco zmniejszam tempo. Potrzebuję chwili, by złapać nieco powietrza. Będę mógł dzięki temu zadbać o solidne przygotowanie chłopaków z naszego klubu, którzy 29 października wystąpią na Kuźni Mistrzów w Ostrołęce. Poza tym muszę wreszcie nadrobić zaległości czysto prywatne. Pobyć z rodziną, pochodzić na ryby... Nie mam żadnej presji, nie muszę zaraz wracać na ring...
KAMIL KIERZKOWSKI
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez