Doping z trybun mnie nakręca
2017-07-19 13:00:00(ost. akt: 2017-07-19 13:06:52)
— Tegoroczny poziom pchnięcia kulą to jest jakiś kosmos — mówi Konrad Bukowiecki z Gwardii Szczytno, mistrz Europy do lat 23 z Bydgoszczy, trzeci kulomiot Diamentowej Ligi.
— Złoto młodzieżowych mistrzostw Europy, trzykrotnie poprawiany rekord ME U-23 oraz pierwszy, trzeci i czwarty wynik w karierze w sezonie letnim — ładnie się pan wstrzelił z formą na Bydgoszcz...
— Generalnie taki był plan: żeby w Bydgoszczy pokazać się już z trochę lepszej strony niż to było do tej pory. Chociaż ja wcale nie uważam, a takie głosy z zewnątrz zdarzało mi się słyszeć, że to był jakiś słaby sezon w moim wykonaniu. Moim zdaniem, regularne pchanie w granicach 20,60-20,80 metra to nie jest objaw słabej formy. Ta moja dyspozycja była przede wszystkim stabilna, no i wysoka. Ale że w tym roku pchnięcie kulą stoi na takim poziomie, na jakim stoi, więc może te moje miejsca w mityngach nie zawsze wyglądały tak fajnie, jak by się chciało. A w Bydgoszczy najpierw ponad 21 metrów w eliminacjach, w finale też i to dwa razy, więc było naprawdę OK (odpowiednio: 21,26, 21,44 i 21,59 — red.). Najlepsze z tego wszystkiego wydaje mi się to, że bardzo ładne wyniki robiłem już w pierwszych pchnięciach: w eliminacjach 21,26, a finał otworzyłem od 21,44. Z tego się najbardziej cieszę, chyba nawet bardziej niż z tego wyniku 21,59, bo takie otwarcie konkursu z wysokiego pułapu to jest super sprawa.
— Wygrywanie przed swoją publicznością smakuje chyba zupełnie wyjątkowo.
— Na pewno. Tym bardziej że jednak przyszło nas oglądać trochę kibiców. W telewizji mogło to wyglądać słabo, bo po prostu stadion w Bydgoszczy jest duży: mieści 20 tysięcy osób. A te siedem tysięcy ludzi na lekkiej atletyce to jest niezły wynik... Naprawdę bardzo fajnie to wygląda: widownia mnie słucha, jak podniosę rękę i poproszę o kibicowanie, to ten doping zaraz się wzmaga, po udanym pchnięciu jest aplauz z trybun, spikerzy wychwytują nasze próby i też zachęcają widzów do kibicowania. To wielka zaleta tego, że takie mistrzostwa zorganizowano w Polsce.
— Czyli jak wchodzi pan do koła, to niekoniecznie oczekuje pan ciszy na trybunach?
— Nie, bo ja lubię, jak jest głośno i jest wrzawa (uśmiech). A im więcej ludzi na to patrzy, tym lepiej. Bardziej się wtedy nakręcam.
— Wracając do mocnych otwarć: tak samo było na niedzielnym mityngu Diamentowej Ligi w Rabacie, dokąd udał się pan prosto z Bydgoszczy. Pierwsza kolejka i 21,12 m, co ostatecznie dało panu czwarte miejsce (później były jeszcze próby na 20,53 i 20,91 — red.).
— Tak, tylko że ja... nic nie pamiętam z tego konkursu (uśmiech). Bo byłem, i dalej jestem, tak zmęczony, że masakra (rozmowę przeprowadzono w poniedziałek — red.). Po dwóch dniach takich emocjonalnych startów w Bydgoszczy, z presją, stresem i emocjami, tak naprawdę cały następny dzień spędziłem w podróży do Maroka. Samolot miałem o 19. następnego dnia po finale, we Frankfurcie lądowanie i przesiadka na lot do Casablanki, a na koniec jeszcze jazda samochodem do Rabatu. W hotelu byłem o wpół do czwartej nad ranem, przespałem się tylko parę godzin, a o osiemnastej miałem start. A zaraz po zawodach, też bez żadnego spania, samolot i powrót do kraju. Tak naprawdę, jestem teraz po dwóch, a praktycznie nawet po trzech, nieprzespanych nocach, więc czuję się bardzo zmęczony. Ale pomimo zmęczenia i dwóch bardzo dobrych startów, bo ja te eliminacje i finał w Bydgoszczy traktuję jako dwa różne starty, uzyskałem w Rabacie 21,12 m, czyli też całkiem ładny wynik.
— Widać, że złapał pan stabilizację wyników powyżej granicy 21 metrów...
— Miejmy nadzieję, choć nie chcę zapeszać, bo różnie z tą stabilizacją może być, ale trzy razy z rzędu pchnąłem powyżej 21 metrów, więc rzeczywiście wygląda to nieźle.
— Mała poprawka: cztery razy, bo przed MME była Diamentowa Liga w Lozannie i 21,03.
— Racja, cztery razy z rzędu (uśmiech). Widać, że kula zaczyna daleko latać, choć te ostatnie dni trochę mnie podmęczyły, więc przypuszczam, że teraz czeka mnie lekki dół. Bo najzwyczajniej w świecie muszę się zregenerować. Na szczęście do mistrzostw świata w Londynie zostały jeszcze prawie trzy tygodnie.
— A będzie się działo w Londynie, bo poziom kuli w tym sezonie jest kosmiczny. Ze swoim, świetnym przecież wynikiem 21,59, sytuuje się pan na dziewiątym miejscu na świecie (prowadzi Ryan Crouser z USA, 22,65 — red.)...
— Po Bydgoszczy przesunąłem się na siódme miejsce, ale w weekend wyprzedzili mnie na tych listach David Storl z Niemiec ze swoim 21,87, no i Jamajczyk O'Dayne Richards, który pchnął w Rabacie 21,96. Fakt, to jest jakiś kosmos...
— Do mistrzostw świata będzie pan miał już trochę luźniej ze startami?
— Niekoniecznie (uśmiech). W weekend mamy mistrzostwa Polski w Białymstoku, a później jest jeszcze Festiwal Rzutów im. Kamili Skolimowskiej w Cetniewie (29 Iipca — red.), tak że dwa sprawdziany przed Londynem jeszcze przede mną.
PIOTR SUCHARZEWSKI
— Generalnie taki był plan: żeby w Bydgoszczy pokazać się już z trochę lepszej strony niż to było do tej pory. Chociaż ja wcale nie uważam, a takie głosy z zewnątrz zdarzało mi się słyszeć, że to był jakiś słaby sezon w moim wykonaniu. Moim zdaniem, regularne pchanie w granicach 20,60-20,80 metra to nie jest objaw słabej formy. Ta moja dyspozycja była przede wszystkim stabilna, no i wysoka. Ale że w tym roku pchnięcie kulą stoi na takim poziomie, na jakim stoi, więc może te moje miejsca w mityngach nie zawsze wyglądały tak fajnie, jak by się chciało. A w Bydgoszczy najpierw ponad 21 metrów w eliminacjach, w finale też i to dwa razy, więc było naprawdę OK (odpowiednio: 21,26, 21,44 i 21,59 — red.). Najlepsze z tego wszystkiego wydaje mi się to, że bardzo ładne wyniki robiłem już w pierwszych pchnięciach: w eliminacjach 21,26, a finał otworzyłem od 21,44. Z tego się najbardziej cieszę, chyba nawet bardziej niż z tego wyniku 21,59, bo takie otwarcie konkursu z wysokiego pułapu to jest super sprawa.
— Wygrywanie przed swoją publicznością smakuje chyba zupełnie wyjątkowo.
— Na pewno. Tym bardziej że jednak przyszło nas oglądać trochę kibiców. W telewizji mogło to wyglądać słabo, bo po prostu stadion w Bydgoszczy jest duży: mieści 20 tysięcy osób. A te siedem tysięcy ludzi na lekkiej atletyce to jest niezły wynik... Naprawdę bardzo fajnie to wygląda: widownia mnie słucha, jak podniosę rękę i poproszę o kibicowanie, to ten doping zaraz się wzmaga, po udanym pchnięciu jest aplauz z trybun, spikerzy wychwytują nasze próby i też zachęcają widzów do kibicowania. To wielka zaleta tego, że takie mistrzostwa zorganizowano w Polsce.
— Czyli jak wchodzi pan do koła, to niekoniecznie oczekuje pan ciszy na trybunach?
— Nie, bo ja lubię, jak jest głośno i jest wrzawa (uśmiech). A im więcej ludzi na to patrzy, tym lepiej. Bardziej się wtedy nakręcam.
— Wracając do mocnych otwarć: tak samo było na niedzielnym mityngu Diamentowej Ligi w Rabacie, dokąd udał się pan prosto z Bydgoszczy. Pierwsza kolejka i 21,12 m, co ostatecznie dało panu czwarte miejsce (później były jeszcze próby na 20,53 i 20,91 — red.).
— Tak, tylko że ja... nic nie pamiętam z tego konkursu (uśmiech). Bo byłem, i dalej jestem, tak zmęczony, że masakra (rozmowę przeprowadzono w poniedziałek — red.). Po dwóch dniach takich emocjonalnych startów w Bydgoszczy, z presją, stresem i emocjami, tak naprawdę cały następny dzień spędziłem w podróży do Maroka. Samolot miałem o 19. następnego dnia po finale, we Frankfurcie lądowanie i przesiadka na lot do Casablanki, a na koniec jeszcze jazda samochodem do Rabatu. W hotelu byłem o wpół do czwartej nad ranem, przespałem się tylko parę godzin, a o osiemnastej miałem start. A zaraz po zawodach, też bez żadnego spania, samolot i powrót do kraju. Tak naprawdę, jestem teraz po dwóch, a praktycznie nawet po trzech, nieprzespanych nocach, więc czuję się bardzo zmęczony. Ale pomimo zmęczenia i dwóch bardzo dobrych startów, bo ja te eliminacje i finał w Bydgoszczy traktuję jako dwa różne starty, uzyskałem w Rabacie 21,12 m, czyli też całkiem ładny wynik.
— Widać, że złapał pan stabilizację wyników powyżej granicy 21 metrów...
— Miejmy nadzieję, choć nie chcę zapeszać, bo różnie z tą stabilizacją może być, ale trzy razy z rzędu pchnąłem powyżej 21 metrów, więc rzeczywiście wygląda to nieźle.
— Mała poprawka: cztery razy, bo przed MME była Diamentowa Liga w Lozannie i 21,03.
— Racja, cztery razy z rzędu (uśmiech). Widać, że kula zaczyna daleko latać, choć te ostatnie dni trochę mnie podmęczyły, więc przypuszczam, że teraz czeka mnie lekki dół. Bo najzwyczajniej w świecie muszę się zregenerować. Na szczęście do mistrzostw świata w Londynie zostały jeszcze prawie trzy tygodnie.
— A będzie się działo w Londynie, bo poziom kuli w tym sezonie jest kosmiczny. Ze swoim, świetnym przecież wynikiem 21,59, sytuuje się pan na dziewiątym miejscu na świecie (prowadzi Ryan Crouser z USA, 22,65 — red.)...
— Po Bydgoszczy przesunąłem się na siódme miejsce, ale w weekend wyprzedzili mnie na tych listach David Storl z Niemiec ze swoim 21,87, no i Jamajczyk O'Dayne Richards, który pchnął w Rabacie 21,96. Fakt, to jest jakiś kosmos...
— Do mistrzostw świata będzie pan miał już trochę luźniej ze startami?
— Niekoniecznie (uśmiech). W weekend mamy mistrzostwa Polski w Białymstoku, a później jest jeszcze Festiwal Rzutów im. Kamili Skolimowskiej w Cetniewie (29 Iipca — red.), tak że dwa sprawdziany przed Londynem jeszcze przede mną.
PIOTR SUCHARZEWSKI
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez