Dakar? Za rok wracam na trasę
2017-01-20 12:00:00(ost. akt: 2017-01-20 19:43:45)
Załamywanie się? Nie ma takiej opcji — mówi 39-letni Sebastian Rozwadowski, olsztyński pilot rajdowy, który wspólnie z litewskim kierowcą Benediktasem Vanagasem pojechał na swój drugi Rajd Dakar i musiał pogodzić się z pechem.
— Dakarowe emocje już opadły?
— Tak naprawdę te emocje jeszcze nie zdążyły się dobrze uaktywnić, jak dla nas ten rajd już się skończył.
— I pozostał ogromny żal?
— Powiem tak: oby ludzie mieli w życiu tylko takie problemy, że im się samochód psuje na Dakarze, to świat byłby naprawdę szczęśliwy. Choć, oczywiście, jest taka sportowa złość i uczucie niemocy, bo dopadła nas awaria sprzętu, na co nie mieliśmy wpływu. A to zawsze jest przykre... Natomiast ja za dobrze znam motorsport, a już także i ten rajd, żeby takie rzeczy miały podciąć mi skrzydła. Odwrotnie: to wręcz motywuje do jeszcze lepszego przygotowania się na przyszły rok, lepszego przygotowania samochodu, a być może do pomyślenia o lepszym serwisie. Myślę o dodatkowej ciężarówce serwisowej T4, która też wyruszy na trasę Dakaru i będzie nas asekurowała na trasie, wioząc części zamienne. Bo — jak się przekonaliśmy na własnej skórze — gdyby taki samochód był, czyli gdyby znalazł się na to dodatkowy budżet, to byśmy mogli kontynuować ten rajd. Oczywiście z kilkugodzinną stratą, ale mimo wszystko dałoby się dalej jechać.
— Dodatkowy budżet to znaczy...
— Żeby posiadać na trasie serwisową „T-czwórkę”, nasz zespół musiałby wystawić do rywalizacji normalną rajdową ciężarówkę z pełną profesjonalną załogą, czyli z kierowcą, pilotem i mechanikiem, która będzie w stanie przejechać cały Dakar. Tak, żeby w razie potrzeby zawsze być te dwie godziny za nami, bo tak te ciężarówki startują. To musiałaby być doświadczona załoga, a auto w pełni homologowane, bo inne nie mogłoby stanąć na starcie. OK, nie interesowałoby ich ściganie się w rywalizacji ciężarówek, ale ewentualna pomoc nam, ale — jak mówię — to nie mogłaby być przypadkowa załoga. Koszta takiego przedsięwzięcia? Dodatkowe 150-200 tysięcy euro w budżecie. A wiadomo jak to jest: jak kołdra jest trochę za krótka, to naciągnięcie jej z jednej strony spowoduje, że gdzie indziej tej kołdry zabraknie...
— Piętnaste miejsce na mecie zajął wasz dobry znajomy Stephan Schott z Niemiec na Mini, z którym na pierwszych dwóch etapach swobodnie wygrywaliście. A przecież celowaliście właśnie w okolice tego 15. miejsca...
— Nie lubię tak gdybać, tym bardziej że Rajd Dakar pokazuje, i nam też to pokazał, że nie ma co robić przed startem jakichś założeń, tylko jechać. Takie dywagacje, że co by było gdyby, że ten przyjechał 15., a my z nim cały czas wygrywaliśmy, tak naprawdę nie mają racji bytu. OK, może i byśmy byli przed nim, ale to tylko może, bo tyle różnych historii mogło się jeszcze nam przydarzyć po drodze: innych awarii, wypadków, pobłądzeń... To, co cieszy i do czego ja się mogę odnieść, to to, że po pierwszych dwóch etapach zajmowaliśmy w pełnej stawce — bo wtedy jechali jeszcze wszyscy zawodnicy — 16. miejsce w generalce.
— Patrząc na 64-letniego Schotta, można chyba powiedzieć, że ładnych parę Dakarów jeszcze przed tobą.
— Mam taką nadzieję (uśmiech). Fakt, „Schotti” jest przykładem tego, że można jeździć długo. Ale nie tylko on, bo stary wyjadacz rajdowych tras Carlos Sainz ma prawie 55 lat i był w ścisłej czołówce rajdu aż do tego swojego spektakularnego wypadku. A Stephane Peterhansel w tym roku skończy 52 lata i właśnie wygrał swój 13. Dakar (w tym siódmy w rywalizacji aut — red.)! Tak, to jest taki sport, gdzie w pewnym momencie wiek staje się atutem. Bo wiek to jest doświadczenie i umiejętność trzeźwego myślenia, a na Dakarze spokój zdecydowanie bierze górę nad młodzieńczą „husarią”.
— Co nie zmienia faktu, że w Rajdzie Dakar ciągle pojawiają się też nowe, młode twarze, tak jak dziewiąty na mecie 32-letni Conrad Rautenbach z Zimbabwe czy o dwa lata starszy 12. Peruwiańczyk Nicolas Fuchs.
— No tak, ale spójrzmy na stratę Rautenbacha do czołówki, która wyniosła grubo ponad cztery godziny (dokładnie: 4:40.13 do Peterhansela — red.). Tu trzeba przypomnieć, że Conrad Rautenbach to jest były kierowca fabryczny teamu Citroena w rajdowych mistrzostwach świata, który już w 2009 roku startował za kierownicą C4 WRC w... Rajdzie Polski (uśmiech). Zresztą jest to taka ogólniejsza tendencja: że zawodnicy WRC coraz chętniej pojawiają się ostatnimi laty na trasie Dakaru. Zobaczmy: dwukrotny mistrz świata Carlos Sainz, dziewięciokrotny mistrz Sebastien Loeb, wicemistrz świata Mikko Hirvonen, mistrz WRC2 Nasser Al-Attiyah, Martin Prokop, wspomniany Rautenbach czy Fuchs jeżdżący cały sezon w WRC2. Oni wszyscy od początku świetnie sobie radzą w Rajdzie Dakar.
— Marne to pocieszenie, ale odpadając z rajdu, znaleźliście się w dość doborowym towarzystwie.
— Tak, na tym samym, trzecim etapie odpadł dwukrotny zwycięzca Dakaru (w 2011 i 2015 — red.) Nasser Al-Attiyah. Co pokazuje, że tegoroczna impreza była wyjątkowo trudna.
— Jak to się stało, że w nowiutkiej toyocie hilux najnowszej specyfikacji już na trzecim etapie padło sprzęgło?
— Na pewno był to nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Bo samo z siebie sprzęgło nie może się spalić tak, jak nasze się spaliło. Być może od razu zostało źle zamontowane, co wyszło dopiero na tym, trzecim etapie, bo dwa poprzednie to były etapy typowo WRC, gdzie sprzęgła w ogóle się nie używało, tylko się jechało pełnym gazem. A na tym trzecim etapie przejechaliśmy raptem 30 kilometrów i stanęliśmy, bo pedał wpadł w podłogę i nie było mowy o dalszej jeździe. Choć nawet w tym trudnym terenie to sprzęgło powinno jeszcze dwa, trzy dni wytrzymać, a potem profilaktycznie byśmy je zmienili. Natomiast u nas ono się całkiem rozsypało. Dlaczego? Sami chcielibyśmy to wiedzieć. Albo wada materiału, albo było źle zamontowane, albo jeszcze coś innego. Po tym, jak to sprzęgło wyglądało, wiadomo tylko tyle, że musiała na nie oddziaływać ogromna temperatura.
— A na tym przymusowym postoju dopadły was chyba wszystkie możliwe „plagi”.
— To było niewiarygodne. W pewnym momencie zacząłem... się już z tego śmiać, bo stwierdziłem, że nie może być gorzej. Że z takich pogodowych historii nie może nam się przydarzyć nic więcej, bo już wszystko nam się przydarzyło. Startowaliśmy w upale i pełnym słońcu, po czym — już stojąc przy tym naszym unieruchomionym aucie — przeżyliśmy w ciągu kilku godzin burzę piaskową, urwanie chmury, gradobicie i wreszcie taką burzę, że aż mnie pięty swędziały od tych piorunów, które strzelały raz po raz koło nas.
— Koniec końców naprawiliście samochód, ale jednak przegraliście z limitem czasowym.
— To było tak, że skończyliśmy naprawę około północy, więc zostało nam tylko sześć godzin, żeby się zmieścić w limicie czasu. A mieliśmy do przejechania 540 km, z czego 340 km odcinka specjalnego. Nie dość że w nocy, to w sytuacji, gdzie ten odcinek diametralnie się zmienił po ulewnych deszczach, bo wezbrały okresowe rzeki i już nic się nie zgadzało z książką drogową. I bez tego to był bardzo trudny odcinek, bo m.in. przebiegał przełęczą na wysokości 5000 m n.p.m. Podsumowując: nie było nawet matematycznych szans, żeby zdążyć na szóstą rano. A nawet gdybyśmy podjęli ryzyko dalszej jazdy, to przejechanie odcinka specjalnego w nocy, gdzie droga nijak się ma do książki drogowej, na sto procent skończyłoby się zgubieniem drogi. Co gorsza, o nabicie sobie guza byłoby łatwo, a w nocy asekuracji medycznej nie ma, bo helikoptery nie latają. Czyli w razie kłopotów, nikt by nam nie udzielił pomocy. Na to nie mogliśmy pójść, bo zdrowie i życie jest zdecydowanie najważniejsze. Ze względów bezpieczeństwa podjęliśmy więc decyzję, że nie będziemy zbędnie ryzykować i odpuszczamy. I że wrócimy do ścigania się za rok.
— Aha, czyli wracacie na Dakar 2018?
— Zdecydowanie tak. Co prawda Benedykt (Benediktas Vanagas — red.) coś tam przebąkuje, że chce poczekać do kwietnia, kiedy zostanie ogłoszona trasa kolejnego Dakaru i zamierza przyjrzeć się tej trasie, ale ja go znam i dobrze wiem, że wracamy za rok (uśmiech). A jeżeli jakimś cudem Benedykt faktycznie zrobiłby sobie przerwę od Dakaru, choć mocno w to wątpię, to ja i tak zamierzam tam wrócić. Tak zakochałem się w tym rajdzie, że zrobię wszystko, żeby znów znaleźć się na jego starcie.
— Dominacja peugeotów była do przewidzenia, a jak skomentujesz występ Jakuba Przygońskiego?
— Super, rewelacja: „Przygon” w zeszłym roku był 15., a teraz już siódmy. OK, jest to zawodnik bardzo doświadczony, bo przejechał już sześć Dakarów na motocyklu, zajmując m.in. szóste miejsce, co jest najlepszym polskim wynikiem w historii startów motocyklistów, ale mimo wszystko to był dopiero drugi jego rajd w samochodzie. A to pokazuje, że to bardzo zdolny i przyszłościowy zawodnik, z którego będziemy mieli jeszcze wiele pociechy. Kuba zrobił tak wielki postęp, że... szacunek. Bardzo się z tego cieszę.
Piotr Sucharzewski
— Tak naprawdę te emocje jeszcze nie zdążyły się dobrze uaktywnić, jak dla nas ten rajd już się skończył.
— I pozostał ogromny żal?
— Powiem tak: oby ludzie mieli w życiu tylko takie problemy, że im się samochód psuje na Dakarze, to świat byłby naprawdę szczęśliwy. Choć, oczywiście, jest taka sportowa złość i uczucie niemocy, bo dopadła nas awaria sprzętu, na co nie mieliśmy wpływu. A to zawsze jest przykre... Natomiast ja za dobrze znam motorsport, a już także i ten rajd, żeby takie rzeczy miały podciąć mi skrzydła. Odwrotnie: to wręcz motywuje do jeszcze lepszego przygotowania się na przyszły rok, lepszego przygotowania samochodu, a być może do pomyślenia o lepszym serwisie. Myślę o dodatkowej ciężarówce serwisowej T4, która też wyruszy na trasę Dakaru i będzie nas asekurowała na trasie, wioząc części zamienne. Bo — jak się przekonaliśmy na własnej skórze — gdyby taki samochód był, czyli gdyby znalazł się na to dodatkowy budżet, to byśmy mogli kontynuować ten rajd. Oczywiście z kilkugodzinną stratą, ale mimo wszystko dałoby się dalej jechać.
— Dodatkowy budżet to znaczy...
— Żeby posiadać na trasie serwisową „T-czwórkę”, nasz zespół musiałby wystawić do rywalizacji normalną rajdową ciężarówkę z pełną profesjonalną załogą, czyli z kierowcą, pilotem i mechanikiem, która będzie w stanie przejechać cały Dakar. Tak, żeby w razie potrzeby zawsze być te dwie godziny za nami, bo tak te ciężarówki startują. To musiałaby być doświadczona załoga, a auto w pełni homologowane, bo inne nie mogłoby stanąć na starcie. OK, nie interesowałoby ich ściganie się w rywalizacji ciężarówek, ale ewentualna pomoc nam, ale — jak mówię — to nie mogłaby być przypadkowa załoga. Koszta takiego przedsięwzięcia? Dodatkowe 150-200 tysięcy euro w budżecie. A wiadomo jak to jest: jak kołdra jest trochę za krótka, to naciągnięcie jej z jednej strony spowoduje, że gdzie indziej tej kołdry zabraknie...
— Piętnaste miejsce na mecie zajął wasz dobry znajomy Stephan Schott z Niemiec na Mini, z którym na pierwszych dwóch etapach swobodnie wygrywaliście. A przecież celowaliście właśnie w okolice tego 15. miejsca...
— Nie lubię tak gdybać, tym bardziej że Rajd Dakar pokazuje, i nam też to pokazał, że nie ma co robić przed startem jakichś założeń, tylko jechać. Takie dywagacje, że co by było gdyby, że ten przyjechał 15., a my z nim cały czas wygrywaliśmy, tak naprawdę nie mają racji bytu. OK, może i byśmy byli przed nim, ale to tylko może, bo tyle różnych historii mogło się jeszcze nam przydarzyć po drodze: innych awarii, wypadków, pobłądzeń... To, co cieszy i do czego ja się mogę odnieść, to to, że po pierwszych dwóch etapach zajmowaliśmy w pełnej stawce — bo wtedy jechali jeszcze wszyscy zawodnicy — 16. miejsce w generalce.
— Patrząc na 64-letniego Schotta, można chyba powiedzieć, że ładnych parę Dakarów jeszcze przed tobą.
— Mam taką nadzieję (uśmiech). Fakt, „Schotti” jest przykładem tego, że można jeździć długo. Ale nie tylko on, bo stary wyjadacz rajdowych tras Carlos Sainz ma prawie 55 lat i był w ścisłej czołówce rajdu aż do tego swojego spektakularnego wypadku. A Stephane Peterhansel w tym roku skończy 52 lata i właśnie wygrał swój 13. Dakar (w tym siódmy w rywalizacji aut — red.)! Tak, to jest taki sport, gdzie w pewnym momencie wiek staje się atutem. Bo wiek to jest doświadczenie i umiejętność trzeźwego myślenia, a na Dakarze spokój zdecydowanie bierze górę nad młodzieńczą „husarią”.
— Co nie zmienia faktu, że w Rajdzie Dakar ciągle pojawiają się też nowe, młode twarze, tak jak dziewiąty na mecie 32-letni Conrad Rautenbach z Zimbabwe czy o dwa lata starszy 12. Peruwiańczyk Nicolas Fuchs.
— No tak, ale spójrzmy na stratę Rautenbacha do czołówki, która wyniosła grubo ponad cztery godziny (dokładnie: 4:40.13 do Peterhansela — red.). Tu trzeba przypomnieć, że Conrad Rautenbach to jest były kierowca fabryczny teamu Citroena w rajdowych mistrzostwach świata, który już w 2009 roku startował za kierownicą C4 WRC w... Rajdzie Polski (uśmiech). Zresztą jest to taka ogólniejsza tendencja: że zawodnicy WRC coraz chętniej pojawiają się ostatnimi laty na trasie Dakaru. Zobaczmy: dwukrotny mistrz świata Carlos Sainz, dziewięciokrotny mistrz Sebastien Loeb, wicemistrz świata Mikko Hirvonen, mistrz WRC2 Nasser Al-Attiyah, Martin Prokop, wspomniany Rautenbach czy Fuchs jeżdżący cały sezon w WRC2. Oni wszyscy od początku świetnie sobie radzą w Rajdzie Dakar.
— Marne to pocieszenie, ale odpadając z rajdu, znaleźliście się w dość doborowym towarzystwie.
— Tak, na tym samym, trzecim etapie odpadł dwukrotny zwycięzca Dakaru (w 2011 i 2015 — red.) Nasser Al-Attiyah. Co pokazuje, że tegoroczna impreza była wyjątkowo trudna.
— Jak to się stało, że w nowiutkiej toyocie hilux najnowszej specyfikacji już na trzecim etapie padło sprzęgło?
— Na pewno był to nieszczęśliwy zbieg okoliczności. Bo samo z siebie sprzęgło nie może się spalić tak, jak nasze się spaliło. Być może od razu zostało źle zamontowane, co wyszło dopiero na tym, trzecim etapie, bo dwa poprzednie to były etapy typowo WRC, gdzie sprzęgła w ogóle się nie używało, tylko się jechało pełnym gazem. A na tym trzecim etapie przejechaliśmy raptem 30 kilometrów i stanęliśmy, bo pedał wpadł w podłogę i nie było mowy o dalszej jeździe. Choć nawet w tym trudnym terenie to sprzęgło powinno jeszcze dwa, trzy dni wytrzymać, a potem profilaktycznie byśmy je zmienili. Natomiast u nas ono się całkiem rozsypało. Dlaczego? Sami chcielibyśmy to wiedzieć. Albo wada materiału, albo było źle zamontowane, albo jeszcze coś innego. Po tym, jak to sprzęgło wyglądało, wiadomo tylko tyle, że musiała na nie oddziaływać ogromna temperatura.
— A na tym przymusowym postoju dopadły was chyba wszystkie możliwe „plagi”.
— To było niewiarygodne. W pewnym momencie zacząłem... się już z tego śmiać, bo stwierdziłem, że nie może być gorzej. Że z takich pogodowych historii nie może nam się przydarzyć nic więcej, bo już wszystko nam się przydarzyło. Startowaliśmy w upale i pełnym słońcu, po czym — już stojąc przy tym naszym unieruchomionym aucie — przeżyliśmy w ciągu kilku godzin burzę piaskową, urwanie chmury, gradobicie i wreszcie taką burzę, że aż mnie pięty swędziały od tych piorunów, które strzelały raz po raz koło nas.
— Koniec końców naprawiliście samochód, ale jednak przegraliście z limitem czasowym.
— To było tak, że skończyliśmy naprawę około północy, więc zostało nam tylko sześć godzin, żeby się zmieścić w limicie czasu. A mieliśmy do przejechania 540 km, z czego 340 km odcinka specjalnego. Nie dość że w nocy, to w sytuacji, gdzie ten odcinek diametralnie się zmienił po ulewnych deszczach, bo wezbrały okresowe rzeki i już nic się nie zgadzało z książką drogową. I bez tego to był bardzo trudny odcinek, bo m.in. przebiegał przełęczą na wysokości 5000 m n.p.m. Podsumowując: nie było nawet matematycznych szans, żeby zdążyć na szóstą rano. A nawet gdybyśmy podjęli ryzyko dalszej jazdy, to przejechanie odcinka specjalnego w nocy, gdzie droga nijak się ma do książki drogowej, na sto procent skończyłoby się zgubieniem drogi. Co gorsza, o nabicie sobie guza byłoby łatwo, a w nocy asekuracji medycznej nie ma, bo helikoptery nie latają. Czyli w razie kłopotów, nikt by nam nie udzielił pomocy. Na to nie mogliśmy pójść, bo zdrowie i życie jest zdecydowanie najważniejsze. Ze względów bezpieczeństwa podjęliśmy więc decyzję, że nie będziemy zbędnie ryzykować i odpuszczamy. I że wrócimy do ścigania się za rok.
— Aha, czyli wracacie na Dakar 2018?
— Zdecydowanie tak. Co prawda Benedykt (Benediktas Vanagas — red.) coś tam przebąkuje, że chce poczekać do kwietnia, kiedy zostanie ogłoszona trasa kolejnego Dakaru i zamierza przyjrzeć się tej trasie, ale ja go znam i dobrze wiem, że wracamy za rok (uśmiech). A jeżeli jakimś cudem Benedykt faktycznie zrobiłby sobie przerwę od Dakaru, choć mocno w to wątpię, to ja i tak zamierzam tam wrócić. Tak zakochałem się w tym rajdzie, że zrobię wszystko, żeby znów znaleźć się na jego starcie.
— Dominacja peugeotów była do przewidzenia, a jak skomentujesz występ Jakuba Przygońskiego?
— Super, rewelacja: „Przygon” w zeszłym roku był 15., a teraz już siódmy. OK, jest to zawodnik bardzo doświadczony, bo przejechał już sześć Dakarów na motocyklu, zajmując m.in. szóste miejsce, co jest najlepszym polskim wynikiem w historii startów motocyklistów, ale mimo wszystko to był dopiero drugi jego rajd w samochodzie. A to pokazuje, że to bardzo zdolny i przyszłościowy zawodnik, z którego będziemy mieli jeszcze wiele pociechy. Kuba zrobił tak wielki postęp, że... szacunek. Bardzo się z tego cieszę.
Piotr Sucharzewski
Źródło: Gazeta Olsztyńska
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez