Amerykańska przygoda Kacpra
2024-06-27 15:00:00(ost. akt: 2024-06-27 08:50:18)
SIATKÓWKA\\\ Olsztynianin Kacper Dobrowolski jako zawodnik Georgetown College Athletic został mistrzem amerykańskiej ligi uniwersyteckiej. Jak syn Macieja Dobrowolskiego, byłego rozgrywającego AZS Olsztyn, wspomina trzy lata spędzone za wielką wodą?
Pochodzący z Olsztyna Kacper Dobrowolski przygodę z siatkówką jako kadet rozpoczął w barwach Chemika. Kiedy osiągnął wiek juniora, przeniósł się do AZS Olsztyn, z którym występował m.in. podczas finałów młodzieżowych mistrzostw Polski. Przez okres swojej kariery w siatkówce młodzieżowej występował na pozycji rozgrywającego - tej samej, co niegdyś jego ojciec Maciej, były gracz m.in. AZS Olsztyn, Resovii Rzeszów i Skry Bełchatów, mistrz Polski oraz medalista Ligi Mistrzów i Klubowych Mistrzostw Świata. O ile jednak Maciej Dobrowolski pierwsze kroki w poważnej siatkówce stawiał w stolicy Warmii i Mazur, a następnie wyjechał do Austrii, o tyle jego syn swój pierwszy poważny klub znalazł w... Stanach Zjednoczonych. Jednak za oceanem nie ma profesjonalnej ligi siatkówki na wysokim poziomie, dlatego o sile dyscypliny stanowią rozgrywki uniwersyteckie. Młody siatkarz wybrał uniwersytet w Georgetown w stanie Kentucky, gdzie reprezentował barwy tamtejszego Georgetown College Athletics. Ważna była dla niego dalsza kariera siatkarska, jednak zależało mu też na tym, żeby w tym wieku (Kacper Dobrowolski urodził się w 2001 roku) wybrać odpowiednie studia i kontynuować naukę. Cztery lata temu nie mógł wyobrazić sobie lepszego zakończenia przygody w Georgetown, bo niedawno - oprócz zdobytego tytułu licencjata - wraz ze swoimi kolegami z drużyny wywalczył mistrzostwo ligi amerykańskiej NAIA.
Drużyna Georgetown College Athletics awansowała do finałów ligi NAIA po wygraniu rozgrywek w swojej konferencji Mid-South. Przed krajowymi finałami drużyna Kacpra Dobrowolskiego została sklasyfikowana dopiero na siódmym miejscu z dwunastu. Zadecydował o tym Power Ranking, w którym amerykańscy trenerzy oceniali uczestników finału od najmocniejszego do najsłabszego. Jak się okazało, ranking nie znalazł potwierdzenia na boisku, bo ostatecznie mistrzem została ekipa, którą sklasyfikowano dopiero na siódmej pozycji!
- Skąd pomysł na Stany Zjednoczone, przecież uczyć się i grać w siatkówkę można też w Europie, gdzie ten sport jest zdecydowanie popularniejszy?
- Kiedy wybierałem uczelnię, to panował okres pandemii. Nie wiadomo było wtedy, jakie będą losy sportu. Wszyscy siedzieli w domach, a rozgrywki ligowe zostały przedwcześnie zakończone. Rodzice chcieli, abym miał plan B na wypadek kontuzji lub gdyby coś innego się zdarzyło. Zdawałem sobie z tego sprawę, że cztery lata temu mój poziom siatkarski nie był na tyle wysoki, żebym mógł grać na wysokim poziomie w Europie. Dlatego wylot do Stanów Zjednoczonych był dla mnie ratunkiem i - jak się potem okazało - była to naprawdę dobra decyzja.
- Szybko się w nowym środowisku zaaklimatyzowałeś?
- USA to kompletnie inny świat. To, co widzimy na filmach, często ma swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Jeśli mieszka się tutaj przez dłuższy okres, to te różnice kulturowe są odczuwalne. Wydawało mi się, że mówię dobrze po angielsku, ale kiedy doszły do codziennych rozmów skróty czy slangi, to zderzenie było ogromne. Przez pierwsze dwa miesiące byłem wyciszony i mocno zestresowany rozmową z innymi ludźmi. Wynikało to z kompleksu posiadania akcentu i że mój język nie był na tyle dobry, jak miejscowych. Dużo pomogła mi jednak siatkówka. Mój ojciec również grał w siatkówkę, a to łączyło się z częstymi podróżami. Dlatego byłem przystosowany do szybkiej zmiany otoczenia. Przez pierwszy semestr musiałem przyzwyczaić się do tego, jak prowadzone są zajęcia dydaktyczne. Dochodziło do tego inne podejście profesorów, trenerów i studentów. Wszyscy jednak byli bardzo otwarci, dzięki czemu potrafiłem się tam odnaleźć.
- Czy przed wylotem do Stanów Zjednoczonych otrzymałeś jakieś cenne ojcowskie rady?
- Oczywiście. Najczęściej powtarzał mi, abym odważnie grał na boisku. Wsparcie od taty mam zawsze. Z rodzicami jestem w kontakcie codziennie od momentu wylotu do USA. Kiedy miałem lepsze lub gorsze momenty, to zawsze mogłem z nimi porozmawiać.
- Jakie są różnice pomiędzy siatkówką w Polsce i w Stanach Zjednoczonych?
- U nas często zdarza się, że nastolatek gra już w pierwszej lub drugiej lidze, a niekiedy nawet dostaje szansę w PlusLidze. Natomiast w amerykańskich uniwersytetach zespoły są budowane z jednego rocznika. Jest tam też profesjonalna liga, ale jej poziom jest bardzo niski, więc młodzi siatkarze nie mają możliwości, aby grać u boku doświadczonych graczy. Ich mocną stroną jest natomiast przygotowanie fizyczne, bo od najmłodszych lat mają zajęcia w siłowni, poza tym kluby współpracują z trenerami przygotowania fizycznego. Jeśli już wspomniałem o trenerach, to uważam, że europejscy są bardziej stanowczy i bezpośredni. Ze swojego doświadczenia wiem, że szkoleniowcy w USA nie powiedzą wprost, że zawodnik zagrał źle, tylko wyrażą to tak, aby go nie urazić.
- Siatkarze grający na amerykańskich uniwersytetach w większości przypadków opuszczają je po zakończeniu studiów, czyli w wieku 23 lat. Czy uważasz, że tak późne wyjście z poziomu ligi akademickiej do profesjonalnego grania może mieć wpływ na sytuację reprezentacji Stanów Zjednoczonych? Już teraz mówi się przecież o braku następców takich amerykańskich gwiazd jak Matthew Anderson czy Micah Christenson.
- Nawet jeśli siatkarz już teraz prezentuje wysoki poziom, to woli poczekać i skończyć studia. Problemem jest to, że jeśli siatkarz grający w drużynie uniwersyteckiej zrobi sobie przerwę na grę np. w Europie, to już nie może wrócić na studia. Po powrocie nie dostanie stypendium sportowego i będzie musiał zapłacić sam na ponowne zapisanie się na uczelnię. Mało jest takich przypadków, w których siatkarz wylatuje do lepszej ligi i gra na bardzo wysokim poziomie. Zdarzają się jednak wyjątki. Panuje zasada “coś za coś” - gram na niższym poziomie przez cztery lata, ale w zamian otrzymuję dyplom, czyli pewnego rodzaju zabezpieczenie.
- W Georgetown College Athletic występowałeś wraz z trzema innymi Polakami - Michałem Bąkiem, Adamem Szewińskim i Krzysztofem Kowalskim. Pewnie z taką ekipą życie na obczyźnie było łatwiejsze?
- Oczywiście. Przyjście do zespołu Michała Bąka i Adama Szewińskiego znacząco rozluźniło i poprawiło atmosferę w zespole. Śmialiśmy się z chłopakami, że jako 22- czy 23-latkowie jesteśmy najbardziej doświadczonymi siatkarzami w drużynie, a w I lidze czy PlusLidze moglibyśmy jedynie podawać piłki lub rozwieszać siatkę.
Bardzo dobrze się rozumieliśmy na treningu, ale też się dobrze bawiliśmy. W przypadku moim i Krzysztofa Kowalskiego był to ostatni rok studiów, więc chcieliśmy to wykorzystać jak najlepiej.
- Spodziewaliście się zdobycie mistrzostwa ligi NAIA? W turnieju finałowym wygraliście wszystkie cztery mecze, w tym m.in. z poprzednim mistrzem, czyli Vanguard University, i z ekipą The Master’s University, która w 25 meczach fazy zasadniczej przegrała tylko raz.
- Każdy mecz miał inną historię. Wydaje mi się, że nasz zespół miał korzystne losowanie. Jadąc na ten turniej, założyliśmy od razu, że na początek wygramy z debiutantem, czyli Lawrence University, które nie należało do faworytów. W drugim pojedynku z Vanguard University bardzo dobrze przygotowaliśmy się taktycznie. Wiedzieliśmy, że grają szybko i są dobrze przygotowani fizycznie, więc duży nacisk położyliśmy na grę blokiem. No i w ten sposób zdobyliśmy aż 18 punktów! W trzecim meczu z Saint Xavier prowadziliśmy 2:0, lecz rywale zdołali doprowadzić do tie-breaka. Wtedy pojawiło się trochę stresu, ponieważ w poprzednim sezonie ta sama sytuacja miała miejsce i to wtedy Saint Xavier wygrało, a my odpadliśmy z turnieju. Tym razem jednak udało nam się odegrać. The Master’s University wygrywało mecze w fazie zasadniczej nie tylko z czołowymi zespołami naszej ligi, ale również z tymi z czołowej ligi NCAA. My mieliśmy jednak fizyczną przewagę nad nimi. Poza tym rywale tego dnia nie zagrali najlepszej siatkówki, my natomiast wręcz przeciwnie.
- Jak więc podsumujesz ostatni sezon w wykonaniu swojej drużyny?
- Nasza forma falowała. Mieliśmy mecze naprawdę bardzo dobre, ale zdarzyły się też takie, w których zaprezentowaliśmy niski poziom. Wydaje mi się, że w trafiliśmy z formą na turniej finałowy. Myślę, że cały zespół zaprezentował świetne przygotowania taktyczne do każdego meczu. Przez ostatnie cztery lata sporo przeszliśmy. W ostatnich trzech edycjach turnieju finałowego regularnie odpadaliśmy i dopadały nas problemy zdrowotne. W tym roku złożyło się tak, że każdy był zdrowy. Mieliśmy też kilka problemów z naszym pierwszym trenerem Jimem Dwyerem. Jako że nie mieliśmy sztabu szkoleniowego, to musieliśmy przejąć trenerską inicjatywę. To wszystko spowodowało, że na ten turniej wszyscy się połączyliśmy. W sumie wykonaliśmy kawał dobrej roboty.
- Co to oznacza, że przejęliście trenerską inicjatywę?
- Na przykład pisaliśmy raporty z meczów na temat gry naszego przeciwnika.
Każdy zawodnik był odpowiedzialny za inny element. Czasami kończyliśmy mecz o godzinie 16, po czym siedzieliśmy do nocy i tworzyliśmy raport z gry kolejnego rywala. Następnego dnia oglądamy wideo z jego ostatniego meczu i okazuje się, że my to wszystko już rozpracowaliśmy i się sprawdziło.
- Jak z perspektywy rozgrywającego wygląda gra w tak trudnym i emocjonującym turnieju, gdzie gra się o najważniejsze trofeum rozgrywek? Siatkarz na tej pozycji musi mieć jednak bardzo dużą odporność psychiczną.
- Na pewno jest to ciekawe przeżycie. Dużą rolę w takich turniejach odgrywa intensywność. Graliśmy codziennie przez cztery dni, z każdym meczem dochodziło zmęczenie, więc każdy trzeba było inaczej rozplanować. Rywale jednak doskonale wiedzieli, że często gramy środkiem i na wyższej piłce, ponieważ mieliśmy najwyższy zespół w lidze. W moim przypadku najważniejsza była kwestia odnalezienia lidera w odpowiednim momencie i to przyniosło efekt. Nie prowadziłem zbędnych kalkulacji.
- Siatkówka w Stanach Zjednoczonych ustępuje popularnością takim dyscyplinom jak koszykówka, futbol amerykański czy baseball. Na mecze siatkarskie ligi NCAA czy kadry narodowej publiczność jednak zazwyczaj dopisuje. A jak to wyglądało w przypadku ligi NAIA?
- Niestety, otoczka wokół turnieju finałowego była słaba. Mecze rozgrywaliśmy w Centar Rapids w stanie Iowa. Hala, w której graliśmy, mogłaby spokojnie pomieścić około siedmiu tysięcy widzów, tymczasem na trybunach była jedynie garstka kibiców. Chyba największym problemem było to, że finały po raz trzeci rzędu odbyły w stanie Iowa. Jest tam parę drużyn siatkarskich, ale jednocześnie nie jest to miejsce, gdzie ta dyscyplina cieszy się popularnością. Druga sprawa to spore odległości - na przykład my na turniej jechaliśmy aż 11 godzin. Tak długa podróż na pewno skutecznie odstraszyła wielu naszych kibiców. W trakcie fazy zasadniczej zdarzało się, niezbyt jednak często, że nasza hala w Georgetown była pełna. W kwestii zapełnienia trybun wszystko zależy od tego, jaki sport jest w konkretnym uniwersytecie najpopularniejszy.
- Medialnie siatkówka w Stanach Zjednoczonych istnieje dzięki lidze NCAA. Czym różni się ona od NAIA?
- Dużo osób myśli, że NAIA to zaplecze NCAA. W Stanach Zjednoczonych jest kilka różnych organizacji sportowych. Ta najważniejsza to właśnie NCAA - znajdują się w niej duże uczelnie, na których studiuje po 10 tysięcy osób, z ogromnymi budżetami i świetnym zapleczem sportowym. NCAA jest podzielona na trzy dywizje, z tym że nie jest to podział wynikający z poziomu sportowego, tylko z tego, na ile dana uczelnia może sobie pozwolić, bo wszystko kręci się wokół stypendium i budżetu.
Natomiast NAIA to organizacja dla uniwersytetów z mniejszym budżetem, gdzie uczy się od czterech do pięciu tysięcy studentów.
- W mediach społecznościowych ogłosiłeś, że od jesieni tego roku będziesz pracował w sztabie szkoleniowym żeńskiej drużyny Charleston Southern University, grającej w I dywizji ligi NCAA. Dlaczego taki wybór, a nie kontynuowanie kariery siatkarskiej?
- Lecąc na studia do Stanów Zjednoczonych, otrzymuje się czteroletnią licencję na uprawianie sportu. Po tych czasie student ma wybór - albo gra dalej profesjonalnie, albo idzie do pracy. Ja zdecydowałem się na studia magisterskie, co oznacza, że już wykorzystałem swoją licencję, z tego powodu już nie mogę grać w zespole męskim. Natomiast przejście do zespołu żeńskiego umożliwi mi otrzymanie stypendium. Jednocześnie sam też będę trenował z zespołem oraz przeniosę się również na siatkówkę plażową i na trawie. “Trenerka” zaczęła mi się jednak podobać, głównie moje zainteresowanie padło na nowinki taktyczne. Będzie to dobra okazja na zdobycie doświadczenia - kto wie, może w przyszłości zostanę trenerem?
- Czy po amerykańskim sukcesie otrzymałeś może jakąś propozycję z Polski?
- Tak naprawdę nie szukałem klubu w Polsce, bo już w grudniu 2023 roku podjąłem decyzję, że zostaję w Stanach Zjednoczonych. Możliwe, że gdybym wrócił do kraju, wtedy znalazłbym sobie jakiś klub. Tylko że w USA mieszkam już cztery lata, żyje mi się tu bardzo dobrze i teraz ciężko byłoby mi wrócić do Polski, by podjąć inną pracę niż siatkówka. Przyzwyczaiłem się już do amerykańskiej kultury i tutejszego stylu życia. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
Janusz Siennicki
- Kiedy wybierałem uczelnię, to panował okres pandemii. Nie wiadomo było wtedy, jakie będą losy sportu. Wszyscy siedzieli w domach, a rozgrywki ligowe zostały przedwcześnie zakończone. Rodzice chcieli, abym miał plan B na wypadek kontuzji lub gdyby coś innego się zdarzyło. Zdawałem sobie z tego sprawę, że cztery lata temu mój poziom siatkarski nie był na tyle wysoki, żebym mógł grać na wysokim poziomie w Europie. Dlatego wylot do Stanów Zjednoczonych był dla mnie ratunkiem i - jak się potem okazało - była to naprawdę dobra decyzja.
- Szybko się w nowym środowisku zaaklimatyzowałeś?
- USA to kompletnie inny świat. To, co widzimy na filmach, często ma swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości. Jeśli mieszka się tutaj przez dłuższy okres, to te różnice kulturowe są odczuwalne. Wydawało mi się, że mówię dobrze po angielsku, ale kiedy doszły do codziennych rozmów skróty czy slangi, to zderzenie było ogromne. Przez pierwsze dwa miesiące byłem wyciszony i mocno zestresowany rozmową z innymi ludźmi. Wynikało to z kompleksu posiadania akcentu i że mój język nie był na tyle dobry, jak miejscowych. Dużo pomogła mi jednak siatkówka. Mój ojciec również grał w siatkówkę, a to łączyło się z częstymi podróżami. Dlatego byłem przystosowany do szybkiej zmiany otoczenia. Przez pierwszy semestr musiałem przyzwyczaić się do tego, jak prowadzone są zajęcia dydaktyczne. Dochodziło do tego inne podejście profesorów, trenerów i studentów. Wszyscy jednak byli bardzo otwarci, dzięki czemu potrafiłem się tam odnaleźć.
- Czy przed wylotem do Stanów Zjednoczonych otrzymałeś jakieś cenne ojcowskie rady?
- Oczywiście. Najczęściej powtarzał mi, abym odważnie grał na boisku. Wsparcie od taty mam zawsze. Z rodzicami jestem w kontakcie codziennie od momentu wylotu do USA. Kiedy miałem lepsze lub gorsze momenty, to zawsze mogłem z nimi porozmawiać.
- Jakie są różnice pomiędzy siatkówką w Polsce i w Stanach Zjednoczonych?
- U nas często zdarza się, że nastolatek gra już w pierwszej lub drugiej lidze, a niekiedy nawet dostaje szansę w PlusLidze. Natomiast w amerykańskich uniwersytetach zespoły są budowane z jednego rocznika. Jest tam też profesjonalna liga, ale jej poziom jest bardzo niski, więc młodzi siatkarze nie mają możliwości, aby grać u boku doświadczonych graczy. Ich mocną stroną jest natomiast przygotowanie fizyczne, bo od najmłodszych lat mają zajęcia w siłowni, poza tym kluby współpracują z trenerami przygotowania fizycznego. Jeśli już wspomniałem o trenerach, to uważam, że europejscy są bardziej stanowczy i bezpośredni. Ze swojego doświadczenia wiem, że szkoleniowcy w USA nie powiedzą wprost, że zawodnik zagrał źle, tylko wyrażą to tak, aby go nie urazić.
- Siatkarze grający na amerykańskich uniwersytetach w większości przypadków opuszczają je po zakończeniu studiów, czyli w wieku 23 lat. Czy uważasz, że tak późne wyjście z poziomu ligi akademickiej do profesjonalnego grania może mieć wpływ na sytuację reprezentacji Stanów Zjednoczonych? Już teraz mówi się przecież o braku następców takich amerykańskich gwiazd jak Matthew Anderson czy Micah Christenson.
- Nawet jeśli siatkarz już teraz prezentuje wysoki poziom, to woli poczekać i skończyć studia. Problemem jest to, że jeśli siatkarz grający w drużynie uniwersyteckiej zrobi sobie przerwę na grę np. w Europie, to już nie może wrócić na studia. Po powrocie nie dostanie stypendium sportowego i będzie musiał zapłacić sam na ponowne zapisanie się na uczelnię. Mało jest takich przypadków, w których siatkarz wylatuje do lepszej ligi i gra na bardzo wysokim poziomie. Zdarzają się jednak wyjątki. Panuje zasada “coś za coś” - gram na niższym poziomie przez cztery lata, ale w zamian otrzymuję dyplom, czyli pewnego rodzaju zabezpieczenie.
- W Georgetown College Athletic występowałeś wraz z trzema innymi Polakami - Michałem Bąkiem, Adamem Szewińskim i Krzysztofem Kowalskim. Pewnie z taką ekipą życie na obczyźnie było łatwiejsze?
- Oczywiście. Przyjście do zespołu Michała Bąka i Adama Szewińskiego znacząco rozluźniło i poprawiło atmosferę w zespole. Śmialiśmy się z chłopakami, że jako 22- czy 23-latkowie jesteśmy najbardziej doświadczonymi siatkarzami w drużynie, a w I lidze czy PlusLidze moglibyśmy jedynie podawać piłki lub rozwieszać siatkę.
Bardzo dobrze się rozumieliśmy na treningu, ale też się dobrze bawiliśmy. W przypadku moim i Krzysztofa Kowalskiego był to ostatni rok studiów, więc chcieliśmy to wykorzystać jak najlepiej.
- Spodziewaliście się zdobycie mistrzostwa ligi NAIA? W turnieju finałowym wygraliście wszystkie cztery mecze, w tym m.in. z poprzednim mistrzem, czyli Vanguard University, i z ekipą The Master’s University, która w 25 meczach fazy zasadniczej przegrała tylko raz.
- Każdy mecz miał inną historię. Wydaje mi się, że nasz zespół miał korzystne losowanie. Jadąc na ten turniej, założyliśmy od razu, że na początek wygramy z debiutantem, czyli Lawrence University, które nie należało do faworytów. W drugim pojedynku z Vanguard University bardzo dobrze przygotowaliśmy się taktycznie. Wiedzieliśmy, że grają szybko i są dobrze przygotowani fizycznie, więc duży nacisk położyliśmy na grę blokiem. No i w ten sposób zdobyliśmy aż 18 punktów! W trzecim meczu z Saint Xavier prowadziliśmy 2:0, lecz rywale zdołali doprowadzić do tie-breaka. Wtedy pojawiło się trochę stresu, ponieważ w poprzednim sezonie ta sama sytuacja miała miejsce i to wtedy Saint Xavier wygrało, a my odpadliśmy z turnieju. Tym razem jednak udało nam się odegrać. The Master’s University wygrywało mecze w fazie zasadniczej nie tylko z czołowymi zespołami naszej ligi, ale również z tymi z czołowej ligi NCAA. My mieliśmy jednak fizyczną przewagę nad nimi. Poza tym rywale tego dnia nie zagrali najlepszej siatkówki, my natomiast wręcz przeciwnie.
- Jak więc podsumujesz ostatni sezon w wykonaniu swojej drużyny?
- Nasza forma falowała. Mieliśmy mecze naprawdę bardzo dobre, ale zdarzyły się też takie, w których zaprezentowaliśmy niski poziom. Wydaje mi się, że w trafiliśmy z formą na turniej finałowy. Myślę, że cały zespół zaprezentował świetne przygotowania taktyczne do każdego meczu. Przez ostatnie cztery lata sporo przeszliśmy. W ostatnich trzech edycjach turnieju finałowego regularnie odpadaliśmy i dopadały nas problemy zdrowotne. W tym roku złożyło się tak, że każdy był zdrowy. Mieliśmy też kilka problemów z naszym pierwszym trenerem Jimem Dwyerem. Jako że nie mieliśmy sztabu szkoleniowego, to musieliśmy przejąć trenerską inicjatywę. To wszystko spowodowało, że na ten turniej wszyscy się połączyliśmy. W sumie wykonaliśmy kawał dobrej roboty.
- Co to oznacza, że przejęliście trenerską inicjatywę?
- Na przykład pisaliśmy raporty z meczów na temat gry naszego przeciwnika.
Każdy zawodnik był odpowiedzialny za inny element. Czasami kończyliśmy mecz o godzinie 16, po czym siedzieliśmy do nocy i tworzyliśmy raport z gry kolejnego rywala. Następnego dnia oglądamy wideo z jego ostatniego meczu i okazuje się, że my to wszystko już rozpracowaliśmy i się sprawdziło.
- Jak z perspektywy rozgrywającego wygląda gra w tak trudnym i emocjonującym turnieju, gdzie gra się o najważniejsze trofeum rozgrywek? Siatkarz na tej pozycji musi mieć jednak bardzo dużą odporność psychiczną.
- Na pewno jest to ciekawe przeżycie. Dużą rolę w takich turniejach odgrywa intensywność. Graliśmy codziennie przez cztery dni, z każdym meczem dochodziło zmęczenie, więc każdy trzeba było inaczej rozplanować. Rywale jednak doskonale wiedzieli, że często gramy środkiem i na wyższej piłce, ponieważ mieliśmy najwyższy zespół w lidze. W moim przypadku najważniejsza była kwestia odnalezienia lidera w odpowiednim momencie i to przyniosło efekt. Nie prowadziłem zbędnych kalkulacji.
- Siatkówka w Stanach Zjednoczonych ustępuje popularnością takim dyscyplinom jak koszykówka, futbol amerykański czy baseball. Na mecze siatkarskie ligi NCAA czy kadry narodowej publiczność jednak zazwyczaj dopisuje. A jak to wyglądało w przypadku ligi NAIA?
- Niestety, otoczka wokół turnieju finałowego była słaba. Mecze rozgrywaliśmy w Centar Rapids w stanie Iowa. Hala, w której graliśmy, mogłaby spokojnie pomieścić około siedmiu tysięcy widzów, tymczasem na trybunach była jedynie garstka kibiców. Chyba największym problemem było to, że finały po raz trzeci rzędu odbyły w stanie Iowa. Jest tam parę drużyn siatkarskich, ale jednocześnie nie jest to miejsce, gdzie ta dyscyplina cieszy się popularnością. Druga sprawa to spore odległości - na przykład my na turniej jechaliśmy aż 11 godzin. Tak długa podróż na pewno skutecznie odstraszyła wielu naszych kibiców. W trakcie fazy zasadniczej zdarzało się, niezbyt jednak często, że nasza hala w Georgetown była pełna. W kwestii zapełnienia trybun wszystko zależy od tego, jaki sport jest w konkretnym uniwersytecie najpopularniejszy.
- Medialnie siatkówka w Stanach Zjednoczonych istnieje dzięki lidze NCAA. Czym różni się ona od NAIA?
- Dużo osób myśli, że NAIA to zaplecze NCAA. W Stanach Zjednoczonych jest kilka różnych organizacji sportowych. Ta najważniejsza to właśnie NCAA - znajdują się w niej duże uczelnie, na których studiuje po 10 tysięcy osób, z ogromnymi budżetami i świetnym zapleczem sportowym. NCAA jest podzielona na trzy dywizje, z tym że nie jest to podział wynikający z poziomu sportowego, tylko z tego, na ile dana uczelnia może sobie pozwolić, bo wszystko kręci się wokół stypendium i budżetu.
Natomiast NAIA to organizacja dla uniwersytetów z mniejszym budżetem, gdzie uczy się od czterech do pięciu tysięcy studentów.
- W mediach społecznościowych ogłosiłeś, że od jesieni tego roku będziesz pracował w sztabie szkoleniowym żeńskiej drużyny Charleston Southern University, grającej w I dywizji ligi NCAA. Dlaczego taki wybór, a nie kontynuowanie kariery siatkarskiej?
- Lecąc na studia do Stanów Zjednoczonych, otrzymuje się czteroletnią licencję na uprawianie sportu. Po tych czasie student ma wybór - albo gra dalej profesjonalnie, albo idzie do pracy. Ja zdecydowałem się na studia magisterskie, co oznacza, że już wykorzystałem swoją licencję, z tego powodu już nie mogę grać w zespole męskim. Natomiast przejście do zespołu żeńskiego umożliwi mi otrzymanie stypendium. Jednocześnie sam też będę trenował z zespołem oraz przeniosę się również na siatkówkę plażową i na trawie. “Trenerka” zaczęła mi się jednak podobać, głównie moje zainteresowanie padło na nowinki taktyczne. Będzie to dobra okazja na zdobycie doświadczenia - kto wie, może w przyszłości zostanę trenerem?
- Czy po amerykańskim sukcesie otrzymałeś może jakąś propozycję z Polski?
- Tak naprawdę nie szukałem klubu w Polsce, bo już w grudniu 2023 roku podjąłem decyzję, że zostaję w Stanach Zjednoczonych. Możliwe, że gdybym wrócił do kraju, wtedy znalazłbym sobie jakiś klub. Tylko że w USA mieszkam już cztery lata, żyje mi się tu bardzo dobrze i teraz ciężko byłoby mi wrócić do Polski, by podjąć inną pracę niż siatkówka. Przyzwyczaiłem się już do amerykańskiej kultury i tutejszego stylu życia. Zobaczymy, co przyniesie przyszłość.
Janusz Siennicki
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez