W planach olimpiada oraz ślub
2024-02-21 15:00:00(ost. akt: 2024-04-03 10:25:43)
Jestem bardzo zaskoczony zwycięstwem w 63. Plebiscycie na 10 Najpopularniejszych Sportowców Województwa, bo miniony rok nie był dla mnie jakoś szczególnie udany, a poza tym zawsze będzie kojarzył mi się z bólem - przyznaje Konrad Bukowiecki.
- Po lutowym mityngu Orlen Cup w Łodzi można było mieć nadzieję, że przed tobą udany 2023 rok, bo zająłeś tam trzecie miejsce z wynikiem 20,71 m, a kilkanaście dni wcześniej Bank Spółdzielczy w Szczytnie przedłużył z tobą umowę sponsorską.
- Rzeczywiście czułem, że jestem dobrze przygotowany do sezonu halowego, więc liczyłem na to, że ze startu na start będę się rozkręcał. Udowodniły to zresztą halowe mistrzostwa Polski, które wygrałem po pchnięciu na odległość 21,55 m.
– Powiedziałeś wtedy, że wcale nie było to dobre pchnięcie, że było to wręcz twoje najbrzydsze w życiu pchnięcie na dwadzieścia jeden i pół metra. Niestety, z ostatniej próby wtedy zrezygnowałeś, a grymas na twojej twarzy nie wróżył niczego dobrego.
- Problemy z łokciem miałem już od jakiegoś czasu, ale liczyłem, że zostało to zaleczone. Okazało się jednak, że ta kontuzja lubi powracać, w efekcie musiałem sobie odpuścić sezon halowy, w tym udział w mistrzostwach Europy. W tym czasie skupiliśmy się na rehabilitacji łokcia, ale okazało się, że nieszczęścia lubią chodzić parami, bo kilka tygodni później zerwałem więzadła krzyżowe. W tym momencie wszystkie moje plany się posypały.
- Mimo tych problemów zdrowotnych, na początku sierpnia po raz drugi w karierze zostałeś mistrzem uniwersjady.
- Bardzo się z tego zwycięstwa ucieszyłem, bo przecież już długo nic nie wygrałem.
- Po zawodach przyznałeś, że cały czas miałeś z tyłu głowy, iż startujesz bez więzadeł. Na pewno w tych warunkach zwycięstwo cieszyło, ale nie wynik...
20,23 metra bez wątpienia było poniżej oczekiwań, tym bardziej że uważałem, iż nawet w takiej sytuacji zdrowotnej powinienem pchać dalej. Minimum 21 metrów. Z drugiej jednak strony warto pamiętać, że nad startem w Chengdu długo się zastanawiałem, ponieważ problemy z łokciem i właściwie brak więzadeł skłaniały mnie do odpuszczenia uniwersjady.
- Cały czas nie mogę sobie wyobrazić, jak w tak siłowym sporcie można radzić sobie bez więzadeł krzyżowych?
- Początkowo sądziłem, że uraz nie jest aż tak poważny. Ot, coś się tam naderwało lub trochę przekręciło. Podobnego zdania był zresztą fizjoterapeuta, tym bardziej że już trzy dni później normalnie chodziłem, chociaż kolano miałem trochę spuchnięte. Badania rezonansem też nie wykazały zerwania, było jedynie widać jakieś uszkodzenia. W tej sytuacji zacząłem rehabilitację i dopiero kolejny rezonans, zrobiony ponad miesiąc później, wykazał, że więzadła są w całości zerwane. Był to dla mnie olbrzymi szok - pierwsze, co mi przyszło do głowy, to operacja, która mogła oznaczać nawet kilkanaście miesięcy rehabilitacji.
- Czyli olimpiadę w Paryżu mógłbyś wtedy jedynie w telewizji obejrzeć, ewentualnie z trybun...
- Dokładnie. Trafiłem jednak na fachowca, który uznał, że mam silne mięśnie czworogłowe i dobrze obudowane kolano, dzięki czemu te mięśnie mogą przejąć rolę więzadeł. Ocenił, że mogę z tym normalnie żyć i trenować, więc w tym momencie operacja jest zbędna. No i dzisiaj normalnie biegam, skaczę i robię przysiady. Więzadeł nie mam, ale dobra informacja jest taka, że dzięki temu po raz drugi zerwać się nie mogą (śmiech).
- Po udanym występie na uniwersjadzie przyszedł fatalny występ na mistrzostwach świata, bo tak należy ocenić wynik 19,21 metra i 28. miejsce.
- Tak, tylko pamiętajmy, że mój wynik z Chengdu też rewelacyjny nie był, z tym że wtedy po tych wszystkich kontuzjach i tak byłem zadowolony, że osiągnąłem ponad 20 metrów. Natomiast na mistrzostwach świata w Budapeszcie podczas jednej z prób poślizgnąłem się, bo padał deszcz, i naderwałem więzadła w kostce. Gdy zobaczyli to fizjoterapeuta i mój tata, który siedział na trybunach, zgodnie uznali, żebym pakował się i poszedł prosto na stół, by zobaczyć, co się stało. Stwierdziłem jednak, że nie po to się rehabilitowałem i tyle wycierpiałem, by teraz sobie odpuścić. Owinąłem taśmami kostkę od góry do dołu i mimo wszystko próbowałem coś zrobić. Ale wyszło, jak wyszło... To wszystko pokazuje, jak bardzo ubiegły rok był dla mnie pechowy.
- Jak w tej sytuacji wyglądały twoje późniejsze treningi?
- W listopadzie przez trzy tygodnie byliśmy w Republice Południowej Afryki, po czym w styczniu poleciałem tam po raz drugi. Zdecydowanie jest to moje ulubione miejsce do treningów i jak tylko będę mógł, to zawsze będę tam wracał.
- Jak obecnie czuje się twój łokieć?
- Nie wchodząc w medyczne szczegóły, problem jest ze ścięgnem tricepsa. Jest to o tyle niewdzięczna kontuzja, że lubi powracać, a jednocześnie nie lubi gwałtownych zmian obciążenia, a pchnięcie kulą to przecież zawsze jest bardzo dynamiczny ruch. Rozwiązaniem jest przebudowanie ścięgna, dlatego na kolejne dwa miesiące mam plan rehabilitacyjno-zabiegowo-treningowy, który - mam nadzieję - pomoże.
- Mimo to ostatnio w wyciskaniu sztangi na klatę podobno osiągnąłeś aż 222,5 kg!
- Tak było, ale nie jest to jakiś rekordowy wynik. Myślę, że obecnie jestem w stanie zakręcić się nawet koło życiówki, która wynosi 235 kg, co świadczy o tym, że jestem na wyżynach swojej siły. Podobnie dobre mam też inne parametry, więc wszystko to składa się w dobrą całość, jest jednak tylko jeden mały problem: otóż nie mogę robić tego, co lubię najbardziej, czyli pchać kulą...
- A tymczasem Paryż się zbliża, a ty wciąż nie masz olimpijskiego minimum.
- Przede wszystkim muszę się wyleczyć, bo jest raczej pewne, że na igrzyska pojadę. Jeśli nie osiągnę minimum, które wynosi 21,50 m, wtedy olimpijską przepustkę zapewni mi miejsce w światowym rankingu. Inna sprawa, że gdyby ranking uwzględniał cały ubiegły rok, to już miałbym minimum, bo przecież podczas halowych mistrzostw Polski osiągnąłem 21,55 m. Jednak ranking uwzględnia wyniki osiągnięte od lipca. Jestem w nim dość daleko, ponieważ ostatnio nie startowałem, ale raczej nie będzie mi trudno w tym rankingu awansować. A gdy już będę w Paryżu, wtedy oczywiście powalczę o najwyższe cele.
- Jak będą wyglądały twoje ostatnie miesiące przed olimpiadą?
- Sezon halowy już sobie odpuściłem, a o lecie jeszcze jest za wcześnie, by powiedzieć coś konkretnego. Na razie cały czas będę mocno trenował, ale bez pchania kulą.
- Co dla kulomiota, przyznasz, jest pewnym problemem...
- Oczywiście. Paradoksalnie mogę robić wszystko, poza kulą, na przykład wyciskam na ławce grubo ponad 200 kilogramów i łokieć w ogóle mnie nie boli! Bo ból odzywa się tylko podczas wyprostu w trakcie pchania kulą. Na pewno w połowie maja chciałbym wrócić do startów - tak jest plan optymistyczny, bo jest uzależniony od tego, jak będzie się łokieć zachowywał. Poza tym chciałbym jeszcze wziąć udział w czerwcowych mistrzostwach Europy.
- Potem od 26 lipca do 11 sierpnia będą igrzyska w Paryżu, ale na wrzesień masz już zaplanowany kolejny ważny „start”.
- Uznaliśmy z Natalią (Kaczmarek, mistrzyni olimpijska w sztafecie mieszanej 4x400 m i wicemistrzyni olimpijska w sztafecie 4x400 m - red.), że już czas najwyższy na ślub (śmiech). Natalia to wszystko ogarnia, ale zatrudniliśmy też specjalistę, bo przecież oboje często w Olsztynie jesteśmy nieobecni. Na razie w tych przedślubnych przygotowaniach moja rola ogranicza się do... przytakiwania i zgadzania się na wszystko, co się podoba mojej przyszłej żonie. A w dniu ślubu będę najszczęśliwszy, widząc, że Natalia jest szczęśliwa.
ARTUR DRYHYNYCZ
- Rzeczywiście czułem, że jestem dobrze przygotowany do sezonu halowego, więc liczyłem na to, że ze startu na start będę się rozkręcał. Udowodniły to zresztą halowe mistrzostwa Polski, które wygrałem po pchnięciu na odległość 21,55 m.
– Powiedziałeś wtedy, że wcale nie było to dobre pchnięcie, że było to wręcz twoje najbrzydsze w życiu pchnięcie na dwadzieścia jeden i pół metra. Niestety, z ostatniej próby wtedy zrezygnowałeś, a grymas na twojej twarzy nie wróżył niczego dobrego.
- Problemy z łokciem miałem już od jakiegoś czasu, ale liczyłem, że zostało to zaleczone. Okazało się jednak, że ta kontuzja lubi powracać, w efekcie musiałem sobie odpuścić sezon halowy, w tym udział w mistrzostwach Europy. W tym czasie skupiliśmy się na rehabilitacji łokcia, ale okazało się, że nieszczęścia lubią chodzić parami, bo kilka tygodni później zerwałem więzadła krzyżowe. W tym momencie wszystkie moje plany się posypały.
- Mimo tych problemów zdrowotnych, na początku sierpnia po raz drugi w karierze zostałeś mistrzem uniwersjady.
- Bardzo się z tego zwycięstwa ucieszyłem, bo przecież już długo nic nie wygrałem.
- Po zawodach przyznałeś, że cały czas miałeś z tyłu głowy, iż startujesz bez więzadeł. Na pewno w tych warunkach zwycięstwo cieszyło, ale nie wynik...
20,23 metra bez wątpienia było poniżej oczekiwań, tym bardziej że uważałem, iż nawet w takiej sytuacji zdrowotnej powinienem pchać dalej. Minimum 21 metrów. Z drugiej jednak strony warto pamiętać, że nad startem w Chengdu długo się zastanawiałem, ponieważ problemy z łokciem i właściwie brak więzadeł skłaniały mnie do odpuszczenia uniwersjady.
- Cały czas nie mogę sobie wyobrazić, jak w tak siłowym sporcie można radzić sobie bez więzadeł krzyżowych?
- Początkowo sądziłem, że uraz nie jest aż tak poważny. Ot, coś się tam naderwało lub trochę przekręciło. Podobnego zdania był zresztą fizjoterapeuta, tym bardziej że już trzy dni później normalnie chodziłem, chociaż kolano miałem trochę spuchnięte. Badania rezonansem też nie wykazały zerwania, było jedynie widać jakieś uszkodzenia. W tej sytuacji zacząłem rehabilitację i dopiero kolejny rezonans, zrobiony ponad miesiąc później, wykazał, że więzadła są w całości zerwane. Był to dla mnie olbrzymi szok - pierwsze, co mi przyszło do głowy, to operacja, która mogła oznaczać nawet kilkanaście miesięcy rehabilitacji.
- Czyli olimpiadę w Paryżu mógłbyś wtedy jedynie w telewizji obejrzeć, ewentualnie z trybun...
- Dokładnie. Trafiłem jednak na fachowca, który uznał, że mam silne mięśnie czworogłowe i dobrze obudowane kolano, dzięki czemu te mięśnie mogą przejąć rolę więzadeł. Ocenił, że mogę z tym normalnie żyć i trenować, więc w tym momencie operacja jest zbędna. No i dzisiaj normalnie biegam, skaczę i robię przysiady. Więzadeł nie mam, ale dobra informacja jest taka, że dzięki temu po raz drugi zerwać się nie mogą (śmiech).
- Po udanym występie na uniwersjadzie przyszedł fatalny występ na mistrzostwach świata, bo tak należy ocenić wynik 19,21 metra i 28. miejsce.
- Tak, tylko pamiętajmy, że mój wynik z Chengdu też rewelacyjny nie był, z tym że wtedy po tych wszystkich kontuzjach i tak byłem zadowolony, że osiągnąłem ponad 20 metrów. Natomiast na mistrzostwach świata w Budapeszcie podczas jednej z prób poślizgnąłem się, bo padał deszcz, i naderwałem więzadła w kostce. Gdy zobaczyli to fizjoterapeuta i mój tata, który siedział na trybunach, zgodnie uznali, żebym pakował się i poszedł prosto na stół, by zobaczyć, co się stało. Stwierdziłem jednak, że nie po to się rehabilitowałem i tyle wycierpiałem, by teraz sobie odpuścić. Owinąłem taśmami kostkę od góry do dołu i mimo wszystko próbowałem coś zrobić. Ale wyszło, jak wyszło... To wszystko pokazuje, jak bardzo ubiegły rok był dla mnie pechowy.
- Jak w tej sytuacji wyglądały twoje późniejsze treningi?
- W listopadzie przez trzy tygodnie byliśmy w Republice Południowej Afryki, po czym w styczniu poleciałem tam po raz drugi. Zdecydowanie jest to moje ulubione miejsce do treningów i jak tylko będę mógł, to zawsze będę tam wracał.
- Jak obecnie czuje się twój łokieć?
- Nie wchodząc w medyczne szczegóły, problem jest ze ścięgnem tricepsa. Jest to o tyle niewdzięczna kontuzja, że lubi powracać, a jednocześnie nie lubi gwałtownych zmian obciążenia, a pchnięcie kulą to przecież zawsze jest bardzo dynamiczny ruch. Rozwiązaniem jest przebudowanie ścięgna, dlatego na kolejne dwa miesiące mam plan rehabilitacyjno-zabiegowo-treningowy, który - mam nadzieję - pomoże.
- Mimo to ostatnio w wyciskaniu sztangi na klatę podobno osiągnąłeś aż 222,5 kg!
- Tak było, ale nie jest to jakiś rekordowy wynik. Myślę, że obecnie jestem w stanie zakręcić się nawet koło życiówki, która wynosi 235 kg, co świadczy o tym, że jestem na wyżynach swojej siły. Podobnie dobre mam też inne parametry, więc wszystko to składa się w dobrą całość, jest jednak tylko jeden mały problem: otóż nie mogę robić tego, co lubię najbardziej, czyli pchać kulą...
- A tymczasem Paryż się zbliża, a ty wciąż nie masz olimpijskiego minimum.
- Przede wszystkim muszę się wyleczyć, bo jest raczej pewne, że na igrzyska pojadę. Jeśli nie osiągnę minimum, które wynosi 21,50 m, wtedy olimpijską przepustkę zapewni mi miejsce w światowym rankingu. Inna sprawa, że gdyby ranking uwzględniał cały ubiegły rok, to już miałbym minimum, bo przecież podczas halowych mistrzostw Polski osiągnąłem 21,55 m. Jednak ranking uwzględnia wyniki osiągnięte od lipca. Jestem w nim dość daleko, ponieważ ostatnio nie startowałem, ale raczej nie będzie mi trudno w tym rankingu awansować. A gdy już będę w Paryżu, wtedy oczywiście powalczę o najwyższe cele.
- Jak będą wyglądały twoje ostatnie miesiące przed olimpiadą?
- Sezon halowy już sobie odpuściłem, a o lecie jeszcze jest za wcześnie, by powiedzieć coś konkretnego. Na razie cały czas będę mocno trenował, ale bez pchania kulą.
- Co dla kulomiota, przyznasz, jest pewnym problemem...
- Oczywiście. Paradoksalnie mogę robić wszystko, poza kulą, na przykład wyciskam na ławce grubo ponad 200 kilogramów i łokieć w ogóle mnie nie boli! Bo ból odzywa się tylko podczas wyprostu w trakcie pchania kulą. Na pewno w połowie maja chciałbym wrócić do startów - tak jest plan optymistyczny, bo jest uzależniony od tego, jak będzie się łokieć zachowywał. Poza tym chciałbym jeszcze wziąć udział w czerwcowych mistrzostwach Europy.
- Potem od 26 lipca do 11 sierpnia będą igrzyska w Paryżu, ale na wrzesień masz już zaplanowany kolejny ważny „start”.
- Uznaliśmy z Natalią (Kaczmarek, mistrzyni olimpijska w sztafecie mieszanej 4x400 m i wicemistrzyni olimpijska w sztafecie 4x400 m - red.), że już czas najwyższy na ślub (śmiech). Natalia to wszystko ogarnia, ale zatrudniliśmy też specjalistę, bo przecież oboje często w Olsztynie jesteśmy nieobecni. Na razie w tych przedślubnych przygotowaniach moja rola ogranicza się do... przytakiwania i zgadzania się na wszystko, co się podoba mojej przyszłej żonie. A w dniu ślubu będę najszczęśliwszy, widząc, że Natalia jest szczęśliwa.
ARTUR DRYHYNYCZ
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez