Hejterzy...? Oni nie są w stanie mnie dotknąć

2017-07-16 22:26:11(ost. akt: 2017-07-19 22:59:29)

Autor zdjęcia: archiwum prywatne

— Gdy widzę, jak przebiegają przygotowania niektórych czołowych polskich pięściarzy czy zawodników MMA, to łapię się za głowę. To dramat — mówi Cezary Samełko. Z jednym z nielicznych pięściarzy zawodowych z Mazur rozmawiamy m.in. o rozpoczęciu pracy szkoleniowca, kontrowersyjnych metodach treningowych, miejscu alkoholu w sportowym fachu oraz... piciu własnego moczu.
— Do niedawna byłeś jednym z niewielu pięściarzy zawodowych z Mazur. Od 2014 roku, po znokautowaniu Gorana Ristica, nie walczyłeś już ani razu. Co z karierą?
— Nie zapowiada się, żebym wrócił między liny, choć rękawic na kołku nie zawiesiłem i cały czas trenuję. Nie planuję też starać się o dołączenie do żadnej ze stajni promotorskich, bo dotarłem do momentu, w którym naprawdę wysoko cenię sobie bycie swoim własnym szefem. Jeśli jednak któryś z promotorów chciałby skonfrontować ze mną któregoś ze swoich zawodników, a przy tym zaoferuje uczciwe warunki, jestem do dyspozycji.

— Jak więc do ciebie podchodzić? Pięściarz, trener, gwiazda YouTube?
— Zdecydowanie najbliżej mi do bycia trenerem.

— W ostatnich latach mamy wysyp trenerów. Niektóre certyfikaty można zdobyć nawet przez Internet, nie wychodząc zza biurka.
— Dokładnie. Dodam, że często ludzie przeprowadzający szkolenia... sami nie mają żadnych szkoleń. Zrobił się z tego niezły, choć mało moralny biznes. Dlatego nie zależało mi nigdy na zdobywaniu miliona certyfikatów. Najlepsi zawodnicy i trenerzy wywodzą się z piwnic i garaży. Ciężką pracą, z dala od kamer gromadzą doświadczenie i dochodzą do konkretnych wniosków. Jeśli odniosą kontuzję, to później już wiedzą, czemu i jak sprawić, żeby nie powtórzyć tego błędu w przyszłości. Szkolenia naturalnie dają jakąś wiedzę, ale później i tak trzeba wszystko samemu solidnie przerobić. Niewielu tak do tego podchodzi. Dlatego później widzi się trenerów, pod „opieką” których ludzie wykonują np. martwy ciąg z niebezpiecznym „garbem”. Płacąc przy tym sporo kasy. Bezsens.

— Skąd ty czerpałeś wiedzę?
— Stronę teoretyczną zbudowałem na wieloletnim przekopywaniu biblioteki, a później także internetu. Również wymiana doświadczeń z innymi, którzy naprawdę znają się na temacie. Praktykę z kolei przyniosło mi kilkanaście lat ćwiczeń. Startowałem od śmiesznych, kompletnie nieprofesjonalnych treningów. W obskurnych, śmierdzących salach. Często pod okiem trenerów, którzy — patrząc z perspektywy czasu — nie mieli pojęcia o własnej pracy. Odbyłem wiele obozów przygotowawczych w górach i za granicą. Obecnie mam przyjemność współpracować z profesjonalistami, dzięki czemu mogę pomagać innym w omijaniu pseudofachowców.

— Naprawdę jest ich tak dużo?
— Powiem tak: gdy widzę jak przebiegają przygotowania niektórych czołowych polskich pięściarzy czy zawodników MMA, to łapię się za głowę. To dramat. Więcej w tym gry pozorów niż treningu.

— Skoro ci trenerzy są tak źli, to czemu zatrudniają ich tak dobrzy. A w zasadzie - najlepsi w Polsce?
— Niektórzy mają wejścia, niektórzy mają za sobą solidne ośrodki szkoleniowe i potężną ilość sprzętu, a inni... po prostu się wstrzelili. Jestem jednak pewien, że większość nie zaliczyłaby solidnie podstawowych egzaminów do wojska.

— Kogo z reguły trenujesz?

— Prowadzę treningi ogólnorozwojowe, a także typowo pięściarskie. Na sali goszczę ludzi z najróżniejszych światów: od zawodników MMA po przedsiębiorców.

— Przed wakacjami sale przeżywają oblężenie, bo ludzie szykują „plażową” formę. Sale nie świecą pustkami, gdy przychodzi wolne?
— Nie. Być może kilka osób odpuszcza ze względu na wyjazdy, ale mamy stabilną ekipę, która wie, czego chce. I wie, że celu nie osiągnie w 2-3 tygodnie.

— Na pewno trafiają się jednak i tacy, którzy wymiękają. Jakie najczęściej słyszysz wymówki?
— Niektórzy przyznają wprost, że im się nie chce. Najczęściej jednak słyszymy, że komuś brakuje czasu na trening. Tu kłania się jednak teoria, bo dobry trening można zrobić w 10 minut. Przy podstawowej umiejętności zarządzania czasem tyle da się wygospodarować praktycznie zawsze i wszędzie. Ostatnio opublikowałem film, na którym pokazywałem, jak można przeprowadzić trening, mając wolną chwilę w pokoju hotelowym.

— Pozostając jeszcze przy wakacjach. Stereotypowy Polak na wczasach to człowiek z zimnym browarem w ręku. Na ile pozwolić mogą sobie z alkoholem sportowcy?
— Pewnie zaraz obruszą się inni trenerzy, ale wbrew pozorom alkohol nie przeszkadza aż tak bardzo. Oczywiście zależy, co dla kogo oznacza słowo „wypić”. Picie z umiarem, niezbyt często, nie robi szkody dla treningu.
Jakiś czas temu bawiłem się świetnie na weselu, abstynentem nie byłem, a następnego dnia ok. 11 zasuwałem już na treningu. Co innego, gdy pijesz tak, że urywa ci się film, a następnie zdychasz przez cały kolejny dzień, czasem dłużej. To już inna bajka. Swoją drogą: rozsądne spożywanie alkoholu, w pewnych sytuacjach może mieć nawet pozytywny wpływ. Organizm człowieka w końcu sam z siebie wytwarza śladowe ilości alkoholu, więc dostarczanie ich z zewnątrz w pewien sposób potrafi być pomocne. Jest na ten temat kilka ciekawych pozycji książkowych, warto poczytać chociażby m.in. o nalewkach zdrowotnych.

— Myślę, że przyzwyczaiłeś już ludzi do bycia kontrowersyjnym. Mam kolejne dwa punkty: treningi z niestabilnym obciążeniem oraz głodówka. Zacznijmy od pierwszego: wielu stwierdziłoby, że to prowokowanie kontuzji.
— Nie ma takiego ryzyka, a przynajmniej nie jest ono większe niż normalnie. Kontrola nad obiektem jest fundamentem. Jeśli ktoś nie panuje np. nad sztangą z doczepionymi na gumach krążkami, to po prostu ciężar jest zbyt duży lub kuleje technika. Dlatego techniczną stronę buduje się przy małym obciążeniu, żeby dopiero potem myśleć o rekordach.

— Na jednym z filmów podnosisz wór z piaskiem. Lepszy od sztangi?
— Jedno i drugie ma swoje zalety. Jeśli jednak miałbym wybierać, to bardziej przekrojowym sprzętem, który daje więcej możliwości, jest właśnie worek. A przy tym jest nieporównywalnie tańszy.

— Punkt drugi: głodówka. Zapytam wprost: po cholerę?

— Poza tym, że szlifuje charakter, to pozwala również oczyścić organizm i przygotować go do pracy na jeszcze wyższych obrotach. Jeżeli jest prowadzona fachowo i w określonych odstępach, to nie odbija się prawie na osiągach w czasie, w którym — jak się wielu mylnie wydaje — powinieneś leżeć bez sił i błagać o jedzenie. Podczas głodówki normalnie realizuję założony plan treningowy.

— Kiedy głodziłeś się po raz ostatni?
— W styczniu, gdy funkcjonowałem w oparciu o tzw. głodówkę urynową...

— Czekaj, czekaj. Chcesz przez to powiedzieć, że piłeś własny mocz?
— Tak, dokładnie. Przez cały tydzień.

— Wielu czytając te słowa zacznie pukać się w głowę i twierdzić, że jesteś szalony.
— Pewnie tak, tylko kogo to obchodzi? Dla mnie szaleni są ci, którzy pozwalają sobie nic nie robić z własnym życiem i wsuwają chemiczne żarcie, siedząc na kanapie przed telewizorem.

— Co ci dała ta urynoterapia?
— To temat rzeka, nie sposób opisać tego w kilku słowach. Ważne jednak, że działa. Wyleczyłem się dzięki niej z kilku dość poważnych przypadłości.

— Nie sądziłem, że kiedykolwiek zadam takie pytanie. A jednak: jak smakuje mocz?
— Może się wydawać to dość ohydne, co w zasadzie rozumiem. Z doświadczenia mogę jednak powiedzieć, że ciepłe, wygazowane piwo smakuje dużo gorzej niż własne siki. Poważnie.

— Przejdźmy do Fizol Project, czyli treningowych filmów na YouTube. Jak opisałbyś tą inicjatywę?
— To idea treningu skupiona na tym, żeby po prostu być lepszym człowiekiem. Dzięki ćwiczeniom ludziom jest dużo łatwiej poradzić sobie np. z przemeblowaniem, noszeniem zakupów, walką czy nawet seksem. Projekt stale się rozwija, ale chcę, aby cechował się podejściem płaszczyznowym, z silnym akcentem na siłę. Przy czym siłę prawdziwą, a nie taką spiną na pokaz. U siebie widzę efekty: żadnych problemów z chodzeniem na rękach, flagami, mostkami ze stania czy choćby podciąganiem na jednej ręce. A nie jest to łatwe, bo ważę ok. 90 kg.

— Treningi na sali to jedno. Czemu jednak wszedłeś z nimi na grunt internetowy?
— Nie ma tu żadnej większej teorii. Zwyczajnie: czuję taką potrzebę i mam do przekazania coś zupełnie innego niż większość świata fitness. Jednocześnie pomaga mi się to rozwijać, jest dodatkowym źródłem motywacji. Niedawno zresztą zacząłem służyć ludziom radą właśnie drogą internetową. Ta inicjatywa dopiero raczkuje, ale już teraz z moich usług korzystali ludzie choćby z Krakowa.

— Kontrowersje, Internet... Idealny przepis na zdobycie grona hejterów. Miałeś już z nimi do czynienia?

— Oczywiście. W końcu założenie pozornie anonimowego konta, z którego można następnie zasypywać kogokolwiek głupimi komentarzami, to kwestia kilku minut. Podchodzę do tego jednak na luzie, przyjmuję ze śmiechem. Wiem, kim są ludzie, którzy są hejterami, więc nie są w stanie mnie dotknąć.

— Kim są?
— Delikatnie mówiąc, to ludzie gorszej klasy.

— Skąd nazwa fizol? Nie jest to słowo uważane za komplement. Wielu by się obraziło, gdyby ich tak nazwać.
— Niepotrzebnie. Przecież gość, który rąbie drzewo w lesie, żeby zarobić na chleb, jest właśnie fizolem. Spawacz kadłubów, który zasuwa ciężko pod wodą, aby utrzymać rodzinę — również. W końcu żadna praca nie hańbi, wręcz przeciwnie. Fizol to po prostu odniesienie do pracy fizycznej, umiejętności przeorania własnego organizmu. Ciężka praca. W boksie fizolami określa się zresztą właśnie tych, którzy są nad wyraz silni.

— Jesteś fizolem?
— Z każdym kolejnym treningiem coraz bardziej. Zresztą nie tylko ja, bo mój pies również.

— Trenujesz... psa?
— Tak, wabi się Hugo. Foksterier. Dość niewielki, a skacze obecnie wyżej niż moja głowa. Szykuję mu sprinty pod górę, pływanie... Dietę również mu układam, bo na samych chrupkach raczej nie miałby takich efektów. Dobrze się dogadujemy, idealny kompan do biegania.

Rozmawiał: Kamil Kierzkowski


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5