U nas choinka zawsze prosto z lasu!

2021-12-26 13:47:28(ost. akt: 2021-12-26 13:55:01)
Święta były kiedyś całkiem inne. Chociażby dlatego, że pomarańcze jedliśmy tylko raz w roku, właśnie w święta, a o ich podróży statkiem do Polski prosto z Kuby informowała telewizja w głównym wydaniu wiadomości. Informacja obiegała kraj lotem błyskawicy, bo telewizja była jedna, a kanały dwa. Przypominamy opowieść wigilijną naszej czytelniczki.
Jednak święta wcale nie były wtedy mniej wesołe i oczekiwane. Wręcz przeciwnie. Smak tamtych pomarańczy pamiętam do dziś... Jak i wyjątkowość dni, gdy kolorowe lampki zapalały się tylko na te kilka szczególnych, a nie świeciły już od listopada. Najważniejszym elementem zawsze była choinka. Nie taka przynoszona raz w roku z piwnicy i stawiana na stole. U nas musiała być zawsze prosto z lasu i do sufitu. Raz choinkę wybrał Ojciec już latem. I właśnie o niej jest ta historia.

Choinka była śliczna, symetryczna, zielona i pachnąca. Drzewko miało jakieś trzy metry wysokości i rosło sobie dziko w jednym z zagajników między Pietrzwałdem a Wysoką Wsią. Można tam było dojechać pokonując wąską polną drogę, która wiła się po stromych niekiedy wzniesieniach Wzgórz Dylewskich. Latem było tu jak w bajce. Zimą też, ale z dotarciem już nie tak pięknie. Po choinkę wybraliśmy się w dniu wigilii, bo tradycją było u nas jeszcze to, że choinki nie ubierało się wcześniej. Ale przywieźć można było, ale po kolei...

Rano po postnym śniadaniu wsiedliśmy z Ojcem do wypasionego auta marki Fiat 126p w kolorze zielonym i po krętych, i mocno dziurawych drogach, pojechaliśmy "na Pietrzwałd". Ojciec wcześniej odwiedził leśniczego i miał w kieszeni stosowną asygnatę, że choinkę wyciąć może sam. Od rana prószył śnieg, co sprawiło, że świat wyglądał cudnie. Biały puch otulał wszystko pierzynką, nie na tyle jednak grubą, by nie dało się przejechać gminną drogą. Nie bez powodu jednak Wzgórza Dylewskie to nasz powiatowy biegun zimna. Im było bliżej Pietrzwałdu, tym pierzynka była grubsza.


Przy zjeździe z dziurawej szosy okazało się, że polnej drogi nie widać. Ojciec zatrzymał na chwilę malucha i jakby się zawahał.
— I co, jedziemy? Może lepiej pójdziemy pieszo? — zapytałam nieśmiało.
— Eeeee, jedziemy dalej — odpowiedział Ojciec, który miał wrodzoną niechęć do wysiadania z samochodu. Co się zresztą zemściło.
I pojechaliśmy. Kto zna możliwości małego fiata, ten wie, że napędu na cztery koła nie miał i z zaspami radził sobie gorzej niż średnio. Przejechaliśmy ślizgiem z górki jakieś sto metrów. Potem trzeba było pokonać wzniesienie i tu nasz maluch odmówił współpracy. Przy każdej próbie i kolejnym "gazu!" koła głębiej zapadły w śnieg. W końcu samochód stanął na dobre. Jeszcze próbowaliśmy go wypchnąć z zaspy, ale bezskutecznie.

Spojrzałam lekko zaniepokojona na Ojca i zapytałam:
— I co teraz?
— Nic. Zostawiamy samochód i idziemy po choinkę — odpowiedział ze stoickim spokojem. Po czym wyjął z bagażnika lekką siekierkę i poszliśmy w coraz głębszym śniegu do najbliższego zagajnika. W lesie było lepiej, bo śniegu było mniej (nie zawiewało tak z pola) i nasza wymarzona wybrana i jedyna, stała sobie tam gdzie była latem i cały czas na nas czekała. Ojciec użył siekiery i po chwili była już gotowa do podróży. Przytargaliśmy ją po śniegu jakiś kilometr dzielący nas od samochodu i umieściliśmy na dachu przywiązując linką. Maluch nie miał tam bagażnika i świerkowe gałęzie "spływały" nam malowniczo po przedniej szybie aż na maskę auta, tylną zasłaniały w całości.

Byłam ciekawa co dalej, bo południe już dawno minęło, a staliśmy pół metra w śniegu, który już nie prószył, tylko sypał płatkami wielkości pięciozłotówek.
— To ty tu teraz poczekaj, a ja idę do wsi po konia — usłyszałam.
Pomyślałam, że potrzebne będą ze dwa, ale się nie odezwałam, nie chcąc psuć świątecznego nastroju. Ojciec zniknął gdzieś w tumanach śniegu, a ja zostałam sama w samochodzie, próbując przekonać siebie samą jak jest fajnie... W rękach trzymałam siekierkę ze strachu, bo zapadał zmrok, a wokół jak okiem sięgnąć lasy i pagórki.

Po jakiejś godzinie Ojciec wrócił na koniu. Dobrze, że nie jak "Wicia na kocie" z ulubionej komedii wszystkich rodaków. A koń też był taki ładny, "amerykański"... I dodatkowo z gospodarzem u boku, który nie mógł powstrzymać się najpierw ze zdumienia, a potem ze śmiechu. Choinka i zaspa śniegu na niej całkiem przykryły nasze wypasione auto... Poza tym widać było i czuć, że gospodarz już zaczął świętować. Po założeniu uprzęży na fiata (na szczęście miał hak) zaczęliśmy wyjeżdżać tyłem z polnej dróżki. Trochę to trwało, ale po jakiejś pół godzinie dzielny siwek wyciągnął nasz cud motoryzacji na asfaltową drogę. Gospodarz dostał świąteczny podarek i śmiał się jeszcze serdeczniej. Wszyscy życzyliśmy sobie wesołych świąt.

Do domu mieliśmy jeszcze ponad 20 kilometrów, a ponieważ sypało już nieźle, więc jechaliśmy też jakieś 20 kilometrów na godzinę. Zmieniliśmy jeszcze trasę na bardziej uczęszczaną (i odśnieżaną) wybierając jak najkrótszą drogę do szosy lubawskiej. I gdy już dotarliśmy do Ostródy było późno, ciemno i całkiem biało. Stanęliśmy jeszcze na chwilę przed rogatkami zamkniętego przejazdu kolejowego. Jako jedyni, bo ruch zamarł, wszyscy już biesiadowali przy rodzinnych stołach, a my siedzieliśmy w zielonym samochodzie przykrytym zieloną choinką posypaną obficie śniegiem, czyli z niezłą zaspą na dachu. Budziliśmy ogromne zainteresowanie nielicznych przechodniów. Nie było osoby, która by się za nami nie obejrzała.

Co powiedziała Mama na nasz widok nie napiszę, bo niecenzuralne. Pojechaliśmy na dwie godziny, nie było nas z osiem, a komórek wtedy nie było... Choinkę ubieraliśmy przed, w trakcie i po kolacji wigilijnej. Stała w rogu pokoju pięknie przybrana i bajecznie kolorowa aż do Trzech Króli. Podczas świątecznych wizyt rodzinnych Ojciec z dumą mówił: — U nas choinka zawsze prosto z lasu!
Z lasu owszem, ale czy tak prosto, to już nie jestem pewna...

Źródło: Gazeta Olsztyńska

2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5