"Dżawor”: Sztuka powinna krzyczeć [wywiad z gitarzystą zespołu Harlem]

2025-10-03 10:43:41(ost. akt: 2025-10-03 14:25:53)

Autor zdjęcia: Materiał nadesłany

Wiele lat temu na koncercie grupy Harlem podjechał do mnie nastolatek na wózku inwalidzkim. Poprosił o autograf, pogadaliśmy. Uroczy, wspaniały chłopak, który później powiedział mi, że gdy został przykuty do wózka, to chciał zakończyć swoje życie… Ale usłyszał utwór „Kora” z refrenem „prowadzi mnie niewidzialna siła”. I uwierzył, że ta niewidzialna siła będzie go odtąd prowadzić. Gdy to opowiadał, poleciały mi łzy, bo dla mnie to też szczególny utwór, który napisałem po śmierci mojego taty, tak jakby jego ręką. Świadomość, że mój tekst mógł uratować komuś życie, kompletnie mnie rozmontowała. Po takim zdarzeniu jako artysta jestem spełniony – mówi Krzysztof „Dżawor” Jaworski, który decyzją ministra kultury i dziedzictwa narodowego zostanie uhonorowany medalem „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”.
— Rockman musi się buntować?
— Bez względu na wszystko sztuka powinna krzyczeć. Powinna być ikonicznym emblematem, który jest nie do ruszenia. A muzyka rockowa niejako z założenia jest wyrazem buntu. Sam krzyczałem na koncertach Perfectu: „Chcemy bić ZOMO”.

— Dzisiaj zamiast krzyku i pewnej chropowatości wolimy ładne, plastikowe, nieporysowane opakowania?
— To jest samonakręcający się mechanizm. Nie oszukujmy się, komercyjne radia mają podpisane umowy z komercyjnymi wydawcami. Rączka rączkę myje, a człowiek słucha tego, co słyszy. I często staje się to jego wzorcem. Poza tym gusta można kształtować. Z całym szacunkiem, ale nierzadko wygląda to tak, że wybieramy dziewczynkę, na komputerze robimy znakomity ślad wokalny, dojrzałemu autorowi zlecamy napisanie piosenki, kompozytorowi kompozycji i dziewczynka śpiewa na przykład o tym, jak pięknie dojrzewa. Produkt jest gotowy. Trzeba go jeszcze tylko opakować w sztuczne zawiniątko.
Powstaje jednak pytanie, ile w tym wszystkim jest prawdy. Jako człowiek starszej daty wolę patrzeć na ring, gdzie chłopaki nie udają, tylko walczą naprawdę.

— Ból jest prawdziwy!?
— Jest prawdziwy w tym sensie, że to, co rodzi się w bólach, z trzewi, jest do bólu prawdziwe.

— Słowo ma jeszcze moc?
— Obawiam się, że coraz mniejszą. Ale to nie powód, by załamywać ręce i rezygnować. Jako tata i muzyk wielokrotnie zastanawiałem się, co zaproponować moim dorastającym córkom, żeby nie zalały ich niedobre, wykreowane sztucznie na komputerach popowe dźwięki. Delikatnie podsuwałem więc Grechutę, Niemena, Leśmiana czy Iwaszkiewicza. Słowem wszystko to, co jest związane, nomen omen, ze słowem i może uwrażliwiać. Anielka i Magda poszły w dwie różne strony: starsza jest bliżej musicalowych sytuacji i marzy o Broadwayu, a młodsza wybrała świat rocka i muzycznych poszukiwań. Ale obydwie, choć nie są zawodowymi muzykami, zostały w ładnym artystycznie świecie. Muzyka tak naprawdę dzieli się tylko na dobrą i złą. Nie ma innego podziału.
Oczywiście wiem, na jakim świecie żyję. I sam brałem udział w komercyjnych projektach, bo dzieci, bo rodzina. Ale zawsze starałem się pracować z ludźmi, którzy dbają o słowo i przekaz. Najważniejsze bowiem tak naprawdę jest to, co mamy do powiedzenia.

— Wiem, że to trochę moja wina, bo tak pokierowałem naszą rozmowę, ale wydaje mi się, że dopadła cię nostalgia.
— To nie tak. Mentalnie wciąż jestem z młodymi ludźmi, z ich pasjami i chęcią do życia. Jeżeli ktoś ma pasje, to czuje, że żyje. Nawet jeżeli to życie bywa trudne. Ja swoje w pewnej części mam już za sobą, choć mam jeszcze nieodpartą ochotę podjęcia wielu artystycznych wyzwań. Z drugiej strony smutkiem napawa mnie fakt, że siła słowa, o którym mówiliśmy, jest coraz mniejsza. Pamiętam, jak bodajże w 1997 roku byłem szefem orkiestry festiwalowej Ogólnopolskich Spotkań Zamkowych „Śpiewajmy Poezję”. Wtedy dostanie biletu na koncert graniczyło z cudem. Ludzie gromadzili się na murkach, wokół zamku, na drzewach. Chłonęli słowo.

— Do tego zmierzam. Wrażliwy człowiek nigdy nie będzie do końca szczęśliwy, zwłaszcza w obecnych czasach.
— Nie ma co ukrywać, że przez okulary wrażliwych ludzi świat wygląda inaczej. Zadam ci pytanie: Jak postawimy na scenie pięciu muzyków, to który dostanie w łeb?

— Ten najwrażliwszy.
— Właśnie.

— I zawsze przegra?
— I tak, i nie, bo nie będzie chciał przekroczyć granic brutalności i być może będzie musiał ustąpić. Ale w zamian będzie mieć komfort psychiczny. Moje córki to są bardzo wrażliwe humanistyczne dusze, z naturalnym odruchem pomagania. Ale przyjdzie ten moment, gdy tatuś będzie je prowadził z góry, a one będą musiały radzić sobie same. Ważne tylko, żeby życie ich nie skrzywdziło.

— A skrzywdzi…
— Gratuluję im tego, jakie są, choć wiem, że czasami może będzie bolało. Są ludzie, którzy żerują na osobach wrażliwych, wydawałoby się słabszych.

— Nawet nie słabszych, bo to, że ktoś jest wrażliwy, szlachetny i trzyma się pewnych zasad, bezsprzecznie zasługuje na szacunek. Jednakże w świecie cyników bez skrupułów trzeba liczyć się z tym, że przyzwoitość zostanie zdeptana. Człowiekowi, który zapomina o tym, czym jest sumienie, paradoksalnie jest łatwiej, albowiem nic go nie boli. I gdy dostanie pałę, to może walić nią na oślep bez opamiętania.
— Najwyżej poczuje, że go trochę ręce bolą. Ale żeby nie było tak pesymistycznie, to na dowód tego, że wrażliwość i empatia mają swój ciężar gatunkowy, przytoczę sytuację, która kazała mi dalej pracować i być wytrwałym w tym, co robię. Wiele lat temu na koncercie grupy Harlem podjechał do mnie nastolatek na wózku inwalidzkim. Poprosił o autograf, pogadaliśmy. Uroczy, wspaniały chłopak, który później powiedział mi, że gdy został przykuty do wózka, to chciał zakończyć swoje życie… Ale usłyszał utwór „Kora” z refrenem „prowadzi mnie niewidzialna siła”. I uwierzył, że ta niewidzialna siła będzie go odtąd prowadzić. Gdy to opowiadał, poleciały mi łzy, bo dla mnie to też szczególny utwór, który napisałem po śmierci mojego taty, tak jakby jego ręką. Świadomość, że mój tekst mógł uratować komuś życie, kompletnie mnie rozmontowała.
Po takim zdarzeniu jako artysta jestem spełniony

Fot. Materiał nadesłany

— A z czego jesteś dumny?
— Z córek, bo to są dwie najwspanialsze istoty w moim życiu. Jestem człowiekiem wiary, a miłość to niezwykłe uczucie, dzięki któremu można dotknąć nieba.
Jestem szczęśliwy także dlatego, że miałem szansę spotkać wielu fantastycznych ludzi, począwszy od moich rodziców, którzy zawsze we mnie wierzyli. Jestem wdzięczny, że na mojej drodze pojawił się Daniel Dramowicz, dyrektor Państwowej Szkoły Muzycznej I i II stopnia w Olsztynie, który wspierał mnie w skończeniu tejże szkoły. Niczym dobry duch był i jest przy mnie Bogusław Chrabota, człowiek renesansu, dziennikarz, pisarz, poeta, który gra na gitarze, śpiewa i robi milion innych wspaniałych rzeczy. Nie mogę nie wymienić Tomka Sucheckiego i Wojtka Korzeniewskiego, którzy wspierali mnie managersko, aczkolwiek nie tylko. Ale spotkałem też Tomka Żukowskiego, z którym poznaliśmy się po prostu na ulicy. Zaczepił mnie, pogadaliśmy i postanowiliśmy zrobić coś fajnego zarówno dla miasta, jak i samych siebie. Z czasem się zaprzyjaźniliśmy.
Wiesz, ja zawsze byłem ideowcem i chciałem robić rzeczy, które są ważne dla mnie, ale rzeczywistość pokazała, że były też ważne dla innych. I są w życiu takie piękne dni, gdy człowiek zostaje doceniony, gdy po czynach poznaje prawdziwych przyjaciół. Mówię o Tomku Żukowskim, który zaproponował mnie do odznaczenia, z powodu którego dzisiaj rozmawiamy. To niesamowite, bo z pokorą przyjmuję życie.

— Parafrazując Zbigniewa Hołdysa, „Dżawor” wciąż ma ten sam power co trzydzieści lat temu? Gdyby wysiadła elektrociepłownia Siekierki w Warszawie, to można by tobą zasilić całe miasto?
— Nie mnie to oceniać, ale trzydzieści parę lat doświadczenia zawodowego robi swoje. To jest rozwój i coś, co pozwoliło mi spojrzeć inaczej na siebie i docenić to, co mam. Z wiekiem na pewno nabrałem dystansu do życia. Jak byłem młody, to byłem zadziora, aczkolwiek myślę, że emocjonalny zostanę już do końca swych dni.
Gdy w 1993 roku z Ryśkiem Wolbachem, Jarkiem Zdankiewiczem i Stasiem Czeczotem zakładaliśmy Harlem, byliśmy już ludźmi doświadczonymi. Wcześniej z grupą Babsztyl zagrałem setki koncertów: Szwecja, Niemcy, cała Polska. Ale to był swego rodzaju poligon, to nie było do końca moje. Pamiętam ten moment, gdy siedząc w mieszkaniu na ulicy Grunwaldzkiej w Olsztynie, już wiedziałem, jaką chcę iść drogą. Rysiek Wolbach napisał wówczas świetny tekst „Stąd do nieba” i zabrał się ze mną.
Na przestrzeni lat były różne ważne dla mnie wydarzenia, jak chociażby solowa płyta („Mucha” z 1996 roku – red.) z Jasiem Dąbrowskim, Stasiem Czeczotem, Marcinem Gajko i Jarkiem Zdankiewiczem, wspaniale nagrana przez mojego przyjaciela Leszka Kamińskiego.

Fot. Materiał nadesłany

— Dużo popełniłeś w życiu błędów?
— Jak człowiek jest młody, to często brakuje mu pokory. Taki byłem. Coś nagrałem, ktoś mnie pochwalił i czułem, że jest super. Człowiek był pewny siebie i wierzył, że wszystko przyjdzie samo. Ale to tak nie działa, ponieważ w życiu cały czas trzeba walczyć. Walczyć w tym sensie, że musisz się nieustannie uczyć i zdobywać nowe doświadczenia. Nawet proponować siebie innym, żeby zauważyli. Młodym ludziom chcę powiedzieć: Walczcie. Wychodźcie ze swoimi propozycjami, bo być może zostanie to zauważone w najmniej oczekiwanym dla was momencie.

— Chociaż nie uczysz od lat, to widzę, że wciąż masz pedagogiczne zacięcie.
— Pedagogiem czuję się nieustannie, a w moich uczniach dostrzegam siebie. Widząc sukces bliskich mi ludzi, cieszę się razem z nimi, bo mam poczucie, że dołożyłem do tego cząstkę siebie. To, że miałem uczniów, którzy potem zakładali własne szkoły, jak Marcin Stanczewski, Bogdan Sitko, Marcin Gajko (wybitny realizator dźwięku) czy Marcin Wądołowski (uznana postać świata jazzu), napawa mnie dumą, o którą wcześniej pytałeś. Gdy widzę, że ktoś napisał pracę dyplomową z tego, co w życiu robiłem, to jest to piękny sygnał. Czuję po prostu, że ta moja droga ma sens, że odbija się w innych. Piotruś „Pancur” Pankowski z Eneja czy Gabriel Kościniewicz to w pewnym stopniu moje muzyczne dzieci, które zawsze będą mogły na mnie liczyć.

— Jesteś trudnym nauczycielem czy wyrozumiałym tatą?
— Idąc na koncert młodych ludzi, staram się widzieć ich rozwój. Jeżeli mogę doradzić, to doradzę, a jeżeli mogę tylko poklaskać, to poklaszczę i głośno pokrzyczę. Pamiętam, gdy jako stremowany siedemnastolatek stanąłem przed Alkiem Mrożkiem. Życie pisze jednak nieprzewidywalne scenariusze, bo wiele lat później występowałem jako tzw. gwiazda gitary na Thanks Jimi Festival, gdzie biliśmy gitarowy rekord świata. Akompaniował mi… Alek Mrożek. Na bankiecie podszedłem do niego i podziękowałem mu za to, że tu jestem.

— By osiągnąć sukces, poza talentem trzeba mieć mnóstwo szczęścia?
— Ależ oczywiście. Zdolnych ludzi jest cały świat, dlatego czasem trzeba stanąć na rogu określonej ulicy o określonej godzinie. Mnie też kiedyś powierzono duży ogólnopolski projekt, ale wcześniej ktoś musiał podjąć decyzję, że stawia na młodego człowieka z zapałem i energią. I musiał podjąć ryzyko, bo zapał i energia mogą nie wystarczyć.
Coś ci jeszcze powiem à propos tej walki dotyczącej prezentowania siebie. Moim marzeniem zawsze było, by mój utwór zaśpiewała Grażyna Łobaszewska. Napisałem więc piosenkę, zdobyłem kontakt do pani Grażyny, bo wcześniej się nie znaliśmy, i zadzwoniłem. Przedstawiam się, mówię, kim jestem i że napisałem utwór, który chciałbym, by ona uświetniła swoim głosem. Po krótkiej konwersacji słyszę: „Dobrze, proszę wysłać tekst i muzykę na maila”. Na drugi dzień dzwoni pani Grażyna i pyta: „Gdzie i o której?”.

— Miałeś poczucie złapania Pana Boga za nogi?
— Słuchaj dalej. Pani Grażyna zaproponowała mi napisanie całej płyty, natomiast ja miałem wówczas trudny okres w życiu i, cholera, nie odezwałem się. Po jakimś czasie spotkaliśmy się i Grażyna mówi: „Nie rozumiem, dlaczego zamilkłeś i wpadłeś jak kamień w wodę”. Odpowiadam: „Mam kłamać czy powiedzieć prawdę?”. „Powiedz prawdę” – mówi Grażyna. No więc mówię: „Zapomniałem” (śmiech). Ale później wyjaśniliśmy sobie wszystko, przy okazji pięknie rozmawiając o życiu.

— To ty nieodpowiedzialny człowiek jesteś (śmiech).
— Ja jestem humanistyczna dusza. Świat technologii mnie przeraża, dlatego jak mam ściągnąć aplikację na telefon, to krwawię i potrzebuję pomocy (śmiech).

— Ale rozumiem, że to cię nie zraża i dalej próbujesz, czyli poniekąd ryzykujesz. Ryzyko w życiu się opłaca?
— Bywa opłacalne. Na trzydziestolecie NSZZ Solidarność odbył się wielki koncert, przed którym dostałem bardzo trudny do oprawienia w nuty tekst. I pamiętam, że tu, w Olsztynie, pociąłem go po swojemu. A to była ryzykowna sprawa, bo chodziło o słowa wielkiego Leszka Aleksandra Moczulskiego. Skorygowaliśmy to z Bogusiem Chrabotą i zadzwoniliśmy do mistrza z pytaniem, czy może dojść do takiej a nie innej operacji na jego tekście. Mistrz zgodził się i tak skomponowałem utwór „Obudź się, kraju mój”, w którym Mietek Szcześniak z chórem wykonali interpretację słów Leszka Aleksandra Moczulskiego.

Fot. Materiał nadesłany

— A bliski jest ci duch transgresji, każący przekraczać kolejne granice? Mówię o skrajnych sytuacjach, gdy „artysta” próbuje zaszokować, a właściwie zniesmaczyć, i np. jak pani Nieznalska wiesza genitalia na krzyżu…
— Trudno, może będę konserwatywny, ale na pewno prawdziwy w tym, co myślę. Powiem tak: są granice smaku. I jeżeli coś razi uczucia innych, to nie jest to dobry smak. Takie przekraczanie nie jest moje. Natomiast czym innym jest przekraczanie granic budowanych przez lata. Z perspektywy sztuki to nawet nie jest wyzwanie, tylko konieczność.
Trzeba odrzucać toksyczne sytuacje i ludzi, którzy zatruwają i nie pozwalają się rozwijać.

— Odrzucić, czyli walczyć z nimi?
— Odrzucić i omijać, a nawet uciekać. Ale zrozumiałem to dopiero niedawno. Bardzo długo pozostawałem ufny, a właściwie to nadal jestem, bo są ludzie, którym można zaufać, którym możesz podać pin do karty kredytowej. Natomiast jak ktoś cię zawiedzie, to przeżywasz i jak mawia moja córka Anielka, zmiata cię z planszy.

— Podpisałbyś się zatem pod słowami z „Modlitwy o wschodzie słońca”: „Każdy Twój wyrok przyjmę twardy \ Przed mocą Twoją się ukorzę \ Ale chroń mnie Panie od pogardy \ Od nienawiści strzeż mnie Boże”?
— Bezdyskusyjnie. Ale wiesz co, złymi ludźmi nie można się za bardzo przejmować, bo oni sami giną później z własnej ręki. Chcę myśleć o tych, za których gotów jestem wskoczyć w ogień, i nie pozostawać bez wiary, że najlepsze jeszcze przed nami.
Pięknie dziękuję za ten wywiad i czekam na was w życiu.

Rozmawiał Michał Mieszko Podolak

Tomasz Żukowski
Tomasz Żukowski

Tomasz Żukowski o przyznaniu Krzysztofowi „Dżaworowi” Jaworskiemu medalu „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”

Podczas jubileuszowego koncertu zespołu Czerwony Tulipan, który oglądałem z moim przyjacielem Krzyśkiem Jaworskim, kiedy prezydent Olsztyna Robert Szewczyk wręczał artystom medal „Zasłużony Kulturze Gloria Artis”, to pojawiła się refleksja: „A dlaczego nie »Dżawor«?”.
Przecież Krzysztof „Dżawor” Jaworski to wybitny gitarzysta, od lat związany z Olsztynem, którego dorobek artystyczny bez wątpienia zasługuje na najwyższe uznanie.
Dlatego jako Forum Liderów złożyliśmy wniosek do Ministerstwa Kultury o przyznanie odznaczenia Krzysztofowi Jaworskiemu.
Z ogromną radością mogę dziś ogłosić, że ministerstwo pozytywnie rozpatrzyło wniosek i medal „Gloria Artis” został przyznany.
Krzysztof Jaworski to nie tylko znakomity muzyk, ale też jeden z najlepszych gitarzystów w Polsce, którego osiągnięcia są powodem do dumy dla Olsztyna.

2001-2025 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 7B