Kościół moim domem
2024-07-12 11:41:39(ost. akt: 2024-07-12 16:23:55)
Kościół jest moim domem. A ja generalnie lubię instytucję domu. W swoim domu czuję się doskonale, lubię do niego wracać, mam poczucie bycia u siebie, swobody, pewności bytu. Dlatego też równie dobrze czuję się w Kościele. Tym pisanym przez wielkie K, czyli w Kościele instytucjonalnym, jak i w tym, który jest budowlą sakralną, a który jest zarazem też Domem Bożym. Dlatego spokojnie czuję się na wyjazdach w tych krajach, gdzie znajdują się kościoły, w których mogę uczestniczyć we mszy świętej i gdzie mieszkają katolicy. Tak już mam.
Jednak ten dom, jakim jest Kościół, zaczyna być coraz bardziej pusty, jakby ludzi w nim coraz mniej. Zauważyła to w pierwszą niedzielę lipca moja córka Maria. Rzadko teraz bywa w naszym miasteczku, ale to, co ją właśnie uderzyło, to niewielka ilość wiernych na mszy świętej w naszym kościele i bardzo skromna procesja po Eucharystii z racji pierwszej niedzieli miesiąca. Maria dostrzegła przeważającą ilość osób 60+, a żadnej osoby w wieku 15-25 lat. W procesji z Najświętszym Sakramentem po mszy św. brały udział tylko starsze panie i panowie niosący feretrony. Poza dwójką dzieci niepełnosprawnych nie było żadnej dziewczynki sypiącej kwiaty, żadnego ministranta z dzwonkami. A nawet nad Panem Jezusem niesionym w monstrancji nie było już baldachimu. Gdy zdała sobie z tego sprawę miała łzy w oczach. Córka, gdy zaczynała chodzić w procesji, była jeszcze przed pierwszą komunią świętą, którą przyjmowała w wieku 8 lat w 2013 roku. Wtedy miała białą sukienkę, sypała kwiatki lub chodziła przy feretronie. Czasami były jeszcze inne dzieci, choć zdarzało się, że w oktawie Bożego Ciała sypała kwiaty jako jedyne dziecko. Na jej oczach jednak ten świat znikł.
Wystarczyła dekada, aby dokonały się w Kościele daleko idące zmiany na wszystkich poziomach, które pojawiły się, bez wątpienia, także w wyniku pandemii i obostrzeń z nią związanych. Nie bez znaczenia były też konkretne zdarzenia, afery, przestępstwa popełniane przez niektórych duchownych, które zadecydowały o odpływie pewnej grupy wiernych z Kościoła. Wielu z wierzących straciło zatem w tym okresie swój dom duchowy, jakim jest Kościół. Wielu zrezygnowało z niego, wielu „odwróciło się od niego, wzgardziwszy przykazaniami jego”, jak mówimy w Akcie Ofiarowania Najświętszemu Sercu Pana Jezusa, wielu zmieniło do niego swój stosunek, a jeszcze inni zaczęli wstydzić się Kościoła lub zaczęli uważać, że przyznawanie się do wiary jest nieopłacalne, szkodzi w postrzeganiu ich osoby, w karierach, w pracy, a nawet wykracza poza granice dobrego smaku. Zresztą, co człowiek, to pewnie inny powód.
Jak widzieć swój dom?
Przez ten pryzmat, choćby dekady, widać, jak dominujący w Polsce klimat wokół Kościoła stawał się coraz bardziej chłodny, aby nie powiedzieć oziębły, krytyczny, a wręcz krytykancki, momentami nieprzyjazny, a nawet po prostu wrogi. Czuć to w mediach, na portalach społecznościowych, w polityce, na wyższych uczelniach. Na moje oko około 80% moich studentów, prawdopodobnie w większości jeszcze ochrzczonych, jest niechętnie nastawionych do Kościoła i upatruje w nim źródeł wielu patologii. W większości wypadków studenci ci nie czują się Kościołem, jego immanentną częścią, a tym bardziej nie widzą w Kościele swojego domu. Kościół to „oni”, czyli kler – nazwa, która ma zdecydowanie pejoratywne znaczenie, określone media, również negatywnie postrzegane jak: Radio Maryja, telewizja Trwam, no i oczywiście grupa ludzi starej daty, która z przyzwyczajenia będzie trwać w Kościele aż do śmierci. Młodzież jednak nie wie, że obecnie w grupie osób 50+ także już niewielki odsetek osób praktykuje wiarę systematycznie.
Jak zatem w takim Kościele, który jest stary, pazerny, ciemny, zaściankowy, nieżyczliwy, nieżyciowy, nieuczciwy, niedokształcony, który jest reliktem przeszłości, widzieć swój dom? I choć większość nie śmie jeszcze negować swej wiary w Boga, poza celebrytami i ich naśladowcami, którzy szumnie coraz częściej ogłaszają akty apostazji, to Kościołowi mało już kto wierzy. I ta postawa, podkreślam, jest niezależna od wieku, wykształcenia, posiadanej wiedzy, statusu materialnego, czy pozycji społecznej, a nawet od sposobu wyznawania wiary, ponieważ tę opinię powiela także większość wierzących, nawet tych praktykujących.
Ta smutna konstatacja, i w jej kontekście sformułowanie „Kościół jest moim domem”, powinny być punktem wyjścia refleksji katolików: co można i należy zrobić, aby to negatywne i niesprawiedliwe myślenie o Kościele choć trochę zmienić? Owszem, w wielu wypadkach, my wierzący, identyfikujący się z Kościołem, powinniśmy bić się we własne piersi, zmieniając swoje postępowanie, ale sedno problemu nie tkwi wyłącznie w złym, niemoralnym zachowaniu katolików, którzy bywają antyświadectwem wiary.
Jedyny racjonalny głos
Problem tkwi także w trwałości istnienia Kościoła, które tak kole wiele środowisk, uwijających się, aby ten dom zohydzić w odbiorze społecznym, a jeszcze lepiej go zniszczyć. Bo przecież, gdy wszystko się zmienia w tak raptownym tempie, że trudno za nim nadążyć, i gdy większość instytucji i osób chce dorównać temu tempu, to okazuje się, że Kościół nie chce podążać za tymi zmianami, jakie zachodzą we współczesnym świecie. Owszem, znajdują się pewni postępowi duchowni, nawet bardzo wysokiego szczebla, którzy z wielką chęcią dostosowaliby Kościół do współczesności, jednak wciąż istnieje wspólnota, to prawda – coraz bardziej kurcząca się – która jednak trzyma się starych kanonów, zasad, norm i nie zamierza się radykalnie reformować. Wspólnota wiernych, którzy uparcie twierdzą, że sens ich życia, nie jest związany z „tu i teraz” i nie może być zredukowany do zaspokajania tylko potrzeb biologiczno-konsumpcyjnych, lecz sięga daleko poza horyzont doczesności. Wspólnota, która tworzy jeden, święty, powszechny i apostolski Kościół, uczący zupełnie czego innego niż współczesny świat. I która zamiast indywidualizmu głosi solidarność, zamiast konsumpcjonizmu głosi umiar, zamiast kodeksu, sprowadzającego się do jednej normy: „nie istnieją żadne normy zawsze obowiązujące” głosi Dekalog, zamiast zasady każdy/każda z każdym/każdą głosi aksjomat rodziny, zamiast pustki aksjologicznej wskazuje na wartości trwałe, które poprowadzą człowieka do właściwego celu, a nie na zgubne manowce.
Ten Kościół, choć mocno zredukowany liczebnie, pozostaje jednak „jedynym racjonalnym głosem”, powtarzam „jedynym”, który opowiada się za dobrem każdego człowieka, niezależnie od jakichkolwiek uwarunkowań, niczego nie chcąc w zamian. Dlatego tylko Kościołowi, nadal tak uważam, można naprawdę zaufać i czuć się w nim jak w domu, ponieważ jest to przestrzeń, w której człowiek odnajduje absolutnie wszystko, od narodzin aż po śmierć, co jest niezbędne do godnego, autentycznego i pełnego przeżycia swej egzystencji.
Nie ma innej instytucji, która oferowałaby tak całościowo wszystko, co człowiekowi jest niezbędne dla jego duchowego wzrostu. Żadna też religia, oprócz chrześcijaństwa, nie może i nie jest w stanie adekwatnie odpowiedzieć na całokształt złożonych potrzeb człowieka, wynikających z jego nadprzyrodzonego ducha i przyrodzonej natury. Kościół, dlatego więc jest domem, gdyż troszczy się o człowieka w kontekście jego pragnień, dążeń, poczucia sensowności życia. Zna człowieka od podszewki jak matka i wie, czego mu naprawdę potrzeba. Tę wiedzę wynosi z Ewangelii, z nauki Chrystusa, z wielowiekowej tradycji, z nauki Ojców Kościoła i świadectwa swoich świętych. Na tle innych instytucji, które deklarują troskę o człowieka, Kościół jawi się jako opoka zdrowego rozsądku i prawdziwej uczciwości w odczytywaniu prawdy o ontycznej, antropologicznej i etycznej kondycji człowieka. Kościół głosi również miłosierdzie, przebaczenie i solidarność z każdym człowiekiem - niezależnie od tego, kim on jest.
Nikt na własną rękę nie osiągnie zbawienia
Niestety, jak wspomniałam, społeczne spojrzenie na Kościół jest na ogół już mocno zakłamane, wykoślawione, zredukowane do jego instytucjonalnego wymiaru. Kościół prezentowany jest więc jako instytucja, agencja usług religijnych, której funkcjonariusze są aroganckimi, pazernymi, często zdegenerowanymi osobnikami. Owszem jest nadal potrzebny, bo sprzedaje konkretne posługi: ślub, pogrzeb, pierwszą komunię świętą, a te ceremonie na wszelki wypadek warto kultywować. Lecz w gruncie rzeczy cała ta instytucja mogłaby wreszcie się unowocześnić, zmienić sposób zarządzania, swoje priorytety, a wiernym głosić bardziej lajtowy styl życia. A zatem powinna być mniej rygorystyczna, wymagająca, dyscyplinująca, a za to bardziej demokratyczna. Zwłaszcza, że inne religie lub ich emanaty przewietrzają swe poglądy i nadążają za „duchem czasów”: wyświęcają kobiety na duchowne, udzielają ślubu osobom tej samej płci, opowiadają się za etycznością in vitro, eutanazji, przerwania ciąży, antykoncepcji czy pozwalają na ponowne związki małżeńskie osobom związanym ślubem. A wszystko to oczywiście w oparciu o „nowoczesną” egzegezę Pisma Świętego, w myśl której Pan Jezus, gdyby żył dziś, to na pewno byłby przynajmniej biseksualistą otwartym na wszelkie liberalno-lewicowo-postępowe idee, Maryja byłaby kobietą wyzwoloną, działaczką feministyczną, równie aktywną na polu promocji tzw. praw kobiet, jak co najmniej Lempart, Nowicka czy Środa, a Józef wypiłby bruderszaft z każdym jak leci. Jakże niektórym właśnie taki „postępowo-otwarty” Kościół w Polsce się marzy... Ale jeśli nie ma szans na taką zmianę, to najlepiej, aby przestał w ogóle funkcjonować w przestrzeni publicznej.
Jednak ten ideał neokościoła natrafia wciąż na przeszkody, jakimi są nadal skostniałe poglądy wielu wiernych. Trzeba je więc zniszczyć deprecjacją, obśmianiem, kpiną, ironią, wywlekaniem wszystkich brudów ludzi Kościoła, aby katolikom opadły łuski z oczu i aby zobaczyli perfidię i hipokryzję Kościoła, który notabene utrzymują swoimi datkami.
Ta opisana taktyka pokazywania, że Kościół nie może być niczyim domem z powodu swych win i zmaz, jest w gruncie rzeczy już zgrana, wielokrotnie przerabiana, dość prymitywna, banalna, i choć przynosi niewątpliwie szkody w postaci kurczenia się Kościoła, to jednak nie ma szans w konfrontacji z jego siłą duchową. To, że Kościół stanowią grzesznicy, obecni także wśród duchowieństwa, to żadne odkrycie, gdyż już Jezus – Agnus Dei, qui tollit peccata mundi - powiedział, że przychodzi przede wszystkim do tych, co się źle mają, bo zdrowi nie potrzebują lekarza. Ale ta zbiorowość grzeszników tym się różni od innych grzeszników, że ma przynajmniej świadomość swoich grzechów i potrzebną pokorę, która podpowiada, że bez Jezusa Chrystusa i bez Kościoła - domu, który On sam ustanowił, żaden z nas, sam, na własną rękę nie osiągnie zbawienia. Jan Paweł II uczył nas, a my o tym wiemy przecież, „że w Kościele właśnie i przez Kościół grzeszność ta ogarnięta jest Bożą mocą odkupienia, ową miłością, która czyni możliwym i realnym nawrócenie człowieka, usprawiedliwienie grzesznika, odmianę życia i postęp w dobru aż do heroizmu, czyli świętości”.
„A co wy byście zrobili bez Kościoła?"
Bez Kościoła, bez zadomowienia się w nim człowiek po prostu staje się wiecznym tułaczem a nie pielgrzymem, zmierzającym do konkretnego celu. Historia i współczesność poprzez liczne przypadki osób, które opuściły swój dom, jakim był Kościół, przypomina, gdzie tacy ludzie kończą. Bo jeśli Kościół przestawał być domem, to innym domem stawał się dom publiczny, grupa trzymająca władzę, sekta, partia, sitwa, mafia, korporacja, układ, towarzystwo, ewentualnie... więzienie. Gdy kolega był jeszcze w związku sakramentalnym i praktykował, to Kościół był dla niego autorytetem, gdy rozwiódł się i żyje w konkubinacie, to Kościół okazał się passé, a Boga teraz znajduje, jak mówi, w rafach koralowych w Egipcie. Gdy inny kolega ksiądz ożenił się, to choć Bogu mówi „tak”, to Kościołowi mówi „nie”. A pewna znajoma, która opuściła Karmel po wielu latach pobytu, przeżywa okropną trudność, gdy słyszy teraz w swojej pracy, jak dzwonią dzwony na Anioł Pański. Mówiąc „nie” dla Kościoła, ludzie po prostu uwalniają się od wymagań, które on stawia. A to „nie” dla Kościoła jest najczęściej równoznaczne z „nie” dla Chrystusa i dla Jego nauki, co najczęściej kończy się życiowym dramatem.
Jakiś czas temu otrzymałam bardzo miły list od mojej byłej studentki. W mejlu dzieli się ona między innymi swoimi refleksjami na temat kondycji współczesnego świata i pisze tak: „Utkwiło mi w pamięci pewne zdanie znanego polskiego dziennikarza katolika, który powiedział ... »A co wy byście zrobili bez Kościoła?«". I to zdanie niech będzie puentą tej refleksji. Bo cóż można zrobić, gdy nie ma się domu...?
PS. Artykuł ten jest przeróbką tekstu napisanego w 2011 roku, którego przesłanie, po ponad dekadzie, jest jeszcze bardziej aktualne.
Komentarze (0) pokaż wszystkie komentarze w serwisie
Komentarze dostępne tylko dla zalogowanych użytkowników. Zaloguj się.
Zaloguj się lub wejdź przez