Zmęczony organizm potrafi płatać figle

2023-11-05 16:00:00(ost. akt: 2023-11-02 14:04:58)
Dariusz Grzebski

Dariusz Grzebski

Autor zdjęcia: Arch. prywatne

Dariusz Grzebski po raz pierwszy wziął udział w biegu Łemkowyna Ultra-Trail na dystansie 150 kilometrów. Trasa biegu, który wystartował nocą z Krynicy-Zdroju wiodła w całości Głównym Szlakiem Beskidzkim aż do finiszu w Komańczy.
— Jaka to była trasa?
— Główny Szlak Beskidzki to bardzo malowniczy i urozmaicony szlak. Są na nim wąskie ścieżki leśne, dużo korzeni, przeprawy przez rzeki, strumyki, podejścia, dużo luźnych kamieni i mnóstwo błota. Jest również bardzo dobrze oznaczony, więc nie można zabłądzić. Dla biegacza jest to jednak trudna trasa, ponieważ trzeba było ciągle pokonywać podejścia i zejścia z góry. To taka sinusoida: góra-dół, góra-dół. Mało było płaskich terenów, gdzie można było się rozpędzić.


— Zanim stanąłeś na mecie?
— Najpierw musiałem z Nidzicy dojechać do Komańczy. Tam miałem nocleg, a wieczorem autokar zabrał nas do Krynicy, mieliśmy około 2 godzin, żeby odpocząć i przebrać się. O pierwszej w nocy wystartowaliśmy. Było bardzo ciepło. Termometr wskazywał 17 stopni, co stanowi bardzo wysoką temperaturę, jak na październik w górach. Wszyscy startowali w krótkich spodenkach i koszulkach. Pamiętam deptak w Krynicy i mnóstwo biegaczy - około 350 osób. Jeszcze odliczanie i wszyscy ruszyliśmy z włączonymi czołówkami. Mrok rozświetlały tylko te migoczące światełka. Korowód ludzi biegnący przez deptak. Niezapomniane wrażenia... Po kilometrze wbiegliśmy w las i zaczęło się ultra. Początek prawdziwej przygody.

— Dlaczego wystartowałeś?
— Chciałem sprawdzić granice swoich możliwości. To był dla mnie najdłuższy dystans, jaki pokonałem, dodatkowo w trudnych górskich warunkach. Planowałem pokonać trasę w 24 godziny. Nigdy tak długo nie biegałem. Kiedyś, na początku mojego biegania, te zawody były dla mnie wręcz surrealistycznym wyzwaniem, nie wyobrażałem sobie jak można przebiec taki dystans. Okazuje się, że można i można nawet więcej. To dla mnie kamień milowy, który daje poczucie, że żaden dystans mi niestraszny.

— Jak przygotowywałeś się do tego biegu?
— Na Łemkowyna Ultra-Trail zapisałem się w zeszłym roku na jesieni. W ramach przygotowań do biegu wystartowałem w dwóch biegach 100 kilometrowych. W maju w Ultra-Way w Wejherowie i w sierpniu w Gorce Ultra-Trail. Szczególnie start w tym drugim biegu okazał się dobrym przetarciem. Suma przewyższeń i deszczowa pogoda sprawiały, że były to bardzo wymagające zawody. Zdawałem sobie sprawę, że w październiku czeka mnie jeszcze dodatkowe 50 kilometrów w podobnych warunkach.


— Miałeś opracowany jakiś plan treningów w warunkach nizinnych?
— Tak, bo bez tego trudno byłoby pokonać tak trudną trasę. Od momentu zapisania na zawody przebiegłem ponad 5 tys. km. W tygodniu miałem zaplanowane 5 treningów biegowych, dodatkowo treningi ogólnosprawnościowe. Starałem się je sumiennie realizować. Te aktywności miały mnie przygotować do biegania po górach. Niestety, w Nidzicy i okolicach nie ma gór, więc trenowanie jest utrudnione. Tylko dwa razy trenowałem w górach. Raz w Karkonoszach, drugi raz w Tatrach. To były tygodniowe wyjazdy, ale moim zdaniem, to niewystarczające. Tak naprawdę, żeby dobrze przygotować się do biegów w górach, to trzeba w górach ciągle trenować.

— Jak Ci się biegło?
— Na początku byłem, jak i inni, bardzo skupiony. Nikt z nikim nie rozmawiał. Pierwsze godziny każdy biegł sam w sobie i przed siebie. Nie było nic widać dookoła, bo drogę oświetlały tylko czołówki. Trzeba było patrzeć przed siebie, żeby się nie przewrócić. Ten czas upłynął mi bardzo szybko. Podczas nocnego biegu skupiam się na trasie i patrzę: o już 10., już 20. lub 30. kilometr. I nawet nie zorientowałem się, kiedy zrobiło się jasno. Dobrze się czułem, nie miałem żadnych problemów żołądkowych.


fot. Ariel Wojciechowski

— Kiedy zaczęły się problemy? Cały bieg przeszedł bezproblemowo?
— Połowa trasy przebiegła sprawnie i bezproblemowo. Z czasem zmęczenie zaczęło dawać o sobie znać. Z podejściami nie miałem problemów, kijki trekkingowe dużo pomagały. Najgorsze dla mnie były zbiegi. Widziałem przed sobą pionową ścianę i zamiast pozwolić działać sile grawitacji i naturalnie zbiegać, to schodziłem, podczas gdy mijający mnie zawodnicy zbiegali. Do dzisiaj się zastanawiam jakim cudem dawali radę po błocie, czy po luźnych kamieniach tak szybko przemieszczać się w dół. Tego mi brakuje i hamuje bieg. Czułem, że zbiegając powoli blokowałem swoje nogi, nie pozwalałem im się rozpędzić i przez to męczyłem je. Na podejściach nie miałem problemów, doganiałem innych zawodników, ale na zbiegach nie miałem z nimi szans.


— Bardzo mocno utrudniało Ci to bieg?
— Tak, spowalniało i frustrowało. Podobno można się tego nauczyć, ale to jeszcze przede mną. Dobiegłem do punktu odżywczego na 80. kilometrze i poczułem potężne zmęczenie. Nie miałem już sił i chęci na bieganie, a czekało mnie jeszcze 70 kilometrów. Wtedy pierwszy raz pomyślałem o tym, żeby zejść z trasy.

— I zszedłeś?
— Nie. Chwilę posiedziałem, przebrałem koszulkę i skarpetki, zjadłam zupę, najlepszą na świecie pomidorową. Popatrzyłem na innych zawodników. Oni też byli zmęczeni. I wtedy powiedziałem sam do siebie: No, nie! Przejechałem tyle kilometrów, prawie 600 i nie będę rezygnował, bo później na pewno będę tego żałował. Jakoś dam radę, a przynajmniej do setnego kilometra, do Iwonicza. I po krótkim odpoczynku wyruszyłem na trasę.


— Reszta biegu poszła gładko? Pomogły własne argumenty?
— Nie tak gładko, ale z mocnym postanowieniem brnąłem do mety. Nogi coraz bardziej bolały, było sporo momentów, gdy maszerowałem. Dotarłem na punkt żywnościowy na 120. kilometrze i znowu była zupa. Tym razem był to żurek. Nie siadałem, bo wiedziałem, że mogę mieć problem ze wstaniem. Ale był to punkt, w którym meta nie była już dla mojej głowy tak odległa. Zostało mi tylko 30 kilometrów, powiedziałem sobie, że nawet jeśli miałoby to trwać całą noc, to i tak dojdę do mety. Kolejne kilometry były bardzo trudne. Nawet organizatorzy przestrzegali, że jest tam potężne błoto na całej szerokości trasy. To był jeden z najgorszych momentów. Buty całe zabłocone, ciężkie, skarpetki mokre. Ciężko było utrzymać równowagę na błocie. Wypatrywałem końca błota i asfaltowego odcinka na 3 kilometry przed metą.

— Dotarłeś wreszcie do tego asfaltu przed metą?
— Tak. Byłem szczęśliwy, bo wiedziałem, że już do samej mety nic innego nie będzie, tylko asfalt. Biegło mi się bardzo dobrze. To były najszybsze moje kilometry. Biegłem tak, jakbym był wypoczęty i te 23 godziny biegu nie zmęczyły mnie. Biegłem tak, jakbym dopiero zaczął biec. Wiedziałem, że już za chwilę będzie meta i koniec biegu. Podczas ostatniego kilometra nagle ma się tę niesamowitą wewnętrzną siłę. Od 80. kilometra marzyłem o tym momencie...

— Wpadasz na metę i...?

— Przeżyłem! I radość, euforia, że mimo wszystko bieg ukończyłem. Dostałem medal, gratulacje od innych biegaczy, spełniłem kolejne biegowe marzenie. Mówię do organizatorki, że było tyle błota i więcej już tu nie przyjadę. A ona mówi, że trzeba było przyjechać 3 lata temu, wtedy dopiero zobaczyłbym, ile jest błota naprawdę, bo w tym roku było naprawdę sucho.
Przybiegłem jako 28. zawodnik wśród mężczyzn z czasem 23 godziny 18 minut i 38 sekund. Ale od początku nie chodziło mi o wynik ani o miejsce w biegu. Zrealizowałem swój plan i zmieściłem się w 24 godzinach. Obiecałem sobie wtedy, że już tu więcej nie przyjadę. Nogi mnie bolały. Usiadłem. Zjadłem. Był makaron z kurczakiem. Chciałem wstać... i nie mogłem. Musiałem podnosić się powoli na sztywnych nogach. I powoli zacząłem się poruszać. Byłem skrajnie zmęczony, ale szczęśliwy.

— Dużo sprzętu musiałeś ze sobą zabrać?
— Sporo, zwłaszcza takiego, którego wymagali organizatorzy. Przede wszystkim kijki, dwie czołówki, kurtkę przeciwdeszczową, dodatkową bluzę, dodatkowe spodnie, przynajmniej 1 litr napoju, bandaże elastyczne, folię NRC oraz jedzenie, pomiędzy punktami odżywczymi. Plecaka nie ważyłem, ale nie był ciężki, może ważył 3 kilogramy... Ciężaru plecaka nie odczuwałem, bo jest bardzo dobrze dopasowany do pleców. Nie podskakuje, nie ociera pleców.

— Jakiś uszczerbek na zdrowiu?
— Nic, nawet otartych stóp nie miałem. Wygodne i dobrze dobrane buty, zmieniane skarpetki, oklejone palce i dużo maści. Nie byłem głodny, jadłem swoje żele, zupy i bułki na punktach żywieniowych. Dopiero pod sam koniec biegu, gdy miałem dość słodkiego jedzenia i problemy z żołądkiem, burczało mi w brzuchu.


— Czego nauczył Cię ten bieg?
— Przede wszystkim tego, że mam mocną głowę i potrafię poradzić sobie w ekstremalnych warunkach. Sprawdziłem się, dobrze rozłożyłem siły, moja taktyka się sprawdziła. Jak już byłem bardzo zmęczony, to dzieliłam sobie trasę na kilometry, byle do kolejnego punktu odżywczego, potem kolejnego. I zostawało ich coraz mniej. Najważniejsze, nie poddawać się. Biec, jak jest ciężko, nawet maszerować, byle do przodu. Na mecie powiedziałem sobie: Nigdy więcej! Teraz po tygodniu już rozważam powtórkę za rok. Poprawienie czasu nawet o godzinę może okazać się realne.


— Co było najtrudniejsze w tym biegu?
— To co oczywiste to dystans, przewyższenia, błoto i czas wysiłku. Z pewnością również to, że biegnie się dwie noce, często samemu. Trzeba czymś zająć głowę, nie myśleć, jak daleko do mety. Zmęczony organizm też potrafi płatać figle. Drugiej nocy niedaleko mety, w środku ciemnego lasu, widziałem dwa małe niedźwiadki, które okazały się zwykłymi kałużami... śmiałem się z tego. Podczas całego biegu nie spotkałem żadnego zwierzęcia leśnego. Więcej spotykam ich w nidzickim Lesie Miejskim.

— Co Ci ułatwiało ten bieg?
— Przede wszystkim znajomi i rodzina, którzy śledzili bieg przez Internet. Pisali do mnie, dopingowali i wspierali. W pewnym momencie mój GPS stracił zasięg i zniknąłem z ekranu aplikacji. Wtedy dzwonili do mnie i pytali, co się dzieje. Czy zszedłem z trasy? Czy żyję? Gdy już dobiegłem do mety dostałem dużo gratulacji. Trasę obserwowali również organizatorzy, było odpowiednie zabezpieczenie medyczne.

— Jak na te Twoje wyjazdy reaguje żona i córka?
— Gdy wracam, moja 6-letnia córka pyta: Który byłeś? Co wygrałeś? Pokaż medal. Żona wspiera mnie w mojej pasji, sama nie biega, ale obserwuje i dopinguje, jeśli jest taka możliwość. Ja staram się trenować wcześnie rano, żeby wieczory były dla rodziny. W weekendy też trenuję z samego rana. Jestem amatorem, więc mam też inne obowiązki i pracę.

— Pracujesz w Zespole Szkół Zawodowych i Ogólnokształcących. Jak do twoich wyjazdów odnosi się dyrekcja?
— Dyrektor jest bardzo przychylnie nastawiony do mojego biegania. Jestem mu bardzo wdzięczny za możliwość realizacji mojej pasji. Najczęściej zawody odbywają się w weekendy, ale gdy muszę wyjechać na zawody, to proszę kolegów, żeby mnie zastąpili. Później odrabiam te godziny. Koleżanki i koledzy zawsze mi gratulują i wspierają. Śmieją się, że samochód mi niepotrzebny. Po Łemkowynie uczniowie również bardzo fajnie mnie przyjęli. Gdy wszedłem do klasy - bili mi brawo, gratulowali i oczywiście pytali, jak było. To było dla mnie duże i bardzo miłe zaskoczenie. Mam nadzieję, że dzięki mnie któryś z nich zacznie biegać lub uprawiać inny sport.

— Co daje Ci bieganie?
— Każdy biegacz odpowiada, że biega, żeby jeść więcej. Coś w tym jest - to ja jem najwięcej, reszta się zazwyczaj odchudza. Rano, jak wstaję, to nic mnie nie boli. Bardzo dobrze się czuję, mam bardzo dobrą sprawność, nie męczę się. Sen mam spokojniejszy, unormowało mi się ciśnienie tętnicze. Bieganie jest dla mnie odskocznią od trudów dnia codziennego, pozytywnie wpływa na zdrowie psychiczne.
Bieganie można rozpocząć w każdym wieku. Pamiętać tylko trzeba, żeby dostosować je do swojej kondycji. Najlepiej zacząć od marszobiegów, żeby się zbytnio nie forsować i na początku na krótkich dystansach. W miarę możliwości stopniowo wydłużać dystans, ale nie zwiększać początkowo tempa. Organizm potrzebuje czasu na przestawienie się z trybu tzw. kanapowca. Chwila na ruch zawsze się znajdzie w ciągu dnia, a organizm na pewno nam za to podziękuje.

Halina Rozalska


2001-2024 © Gazeta Olsztyńska, Wszelkie prawa zastrzeżone, Galindia Sp. z o. o., 10-364 Olsztyn, ul. Tracka 5